Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Aleksander Kunicki, W urodziny Führera


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział z książki Aleksander Kunicki, Cichy Front, Pax 1969



W chwili gdy piszę te słowa los Friedricha Wilhelma Krügera jest właściwie nieznany. Odwołany ze swego stanowiska wyższego dowódcy SS i policji w Generalnej Guberni w październiku 1943 roku miał rzekomo, według pogłosek zginąć w Jugosławii. Ale czy się tak stało rzeczywiście? Może i on jak wielu innych ukrywa się przed karą za swe zbrodnie?

Rejestr zbrodni Friedricha Krügera jest szczególnie bogaty. I trudno, aby było, inaczej, bo przecież przez okres przeszło czterech lat pozostawał on na stanowisku wyższego dowódcy SS i policji na obszarze całej Generalnej Guberni, był panem życia i śmierci milionów bezbronnych ludzi.

Urząd ten SS-Obergruppenführer Friedrich Krüger objął wkrótce po wkroczeniu wojsk niemieckich do Polski, późną jesienią 1939 roku, a opuścił - odwołany przez swych mocodawców - dopiero w listopadzie 1943 roku. Od maja 1942 roku jednocześnie był, również sekretarzem stanu do spraw bezpieczeństwa w tzw. rządzie GG.

Z Krakowa, w którym rezydował, przez okres czterech lat kierował działalnością ogromnej machiny hitlerowskiego terroru. Sumienie jego obciążają setki zbrodni, z których każda wystarczy, by wielokrotnie skazać go na śmierć.

To on krwawo rozprawił się z polską inteligencją, mordując w ramach tzw. Akcji AB, przeprowadzonej w 1940 roku, kilka tysięcy wybitnych jej przedstawicieli. Za jego to rządów zbudowane zostały obozy śmierci w Bełżcu, Majdanku, Sobiborze i Treblince, dokonano zagłady ludności żydowskiej i przystąpiono do zakrojonego na szeroką skalę mordowania Polaków, zabi-janych w ulicznych egzekucjach, w obozach koncentracyjnych, w lochach aresztów i więzień. To on zwierzchnio kierował zbrodniczą akcją wysiedleńczo-pacyfikacyjną na Zamojszczyźnie, która, gdyby nie zbrojny opór ludu tej ziemi, przemieniłaby ją już w latach wojny w niemiecką kolonię, zbudowaną na zgliszczach polskich wsi i zbiorowych mogiłach jej prawowitych gospodarzy.

Długo można by wyliczać zbrodnie Friedricha Krügera. Każda z nich zasługiwała na najwyższą karę. Ale w roku 1943 tylko przypadkiem jej uniknął. Uderzenie Polski Karzącej, wymierzone w tego arcyzbrodniarza, chybiło bowiem dosłownie o włos.

Była to głośna akcja, przeprowadzona w samej jaskini lwa, w Krakowie, tuż pod nosem gubernatora Franka, tam gdzie hitlerowscy dygnitarze czuli się zupełnie bezpieczni. Krüger, któremu w owym czasie podlegały wszystkie znajdujące się na terenie Generalnej Guberni jednostki policyjne, nie wyłączając Gestapo i SD, wszystkie obozy i więzienia, który upoważniony był nawet do dysponowania stacjonującymi na tym obszarze oddziałami Waffen-SS - nigdy nie przypuszczał, że właśnie, tam, w pobliżu sprofanowanego przez hitlerowców Wawelu, w samym środku dzielnicy rojącej się od jego ludzi, gestapowców, żandarmów, SS-mannów i różnej maści konfidentów i szpicli - zajrzy mu w oczy śmierć.

Zadanie wykonania wydanego przez sąd Polski Podziemnej wyroku śmierci na Krügerze otrzymali, żołnierze krakowskiego ośrodka „Osy-Kosy”. Było ich zaledwie sześciu, w tym czterech oficerów i dwóch podchorążych. Zespół niewielki, ale mający za sobą wiele akcji bojowych, złożony z ludzi nie znających uczucia lęku.

Dowodził nim jeden z uczestników brawurowej ucieczki z Oflagu w Woldenbergu por. „Felek” (Edward Madej). Drugi uczestnik tej ucieczki por. „Jurek" .(Jerzy Kleczkowski) był przy nim. Ponadto w skład grupy bojowej wchodzili: por. „Stanisław” (Tadeusz Klemens Wojs), ppor. „Julian” (Julian Krężel) oraz podchorążowie „Góral” (Tadeusz Battek) i „Jędrek” (Andrzej Jankowski).

Decyzja likwidacji Krügera zapadła już u schyłku 1942 roku, wykonanie jej z różnych powodów opóźniło się jednak o kilka miesięcy. Jedną z przyczyn było nieporozumienie, wynikłe w pierwszej fazie rozpoznania. Pod koniec grudnia 1942 roku, wystana z Warszawy łączniczka „Osy-Kosy” „Władka” (Aleksandra Sokalówna) przywiozła zespołowi krakowskiemu wstępne dane o Krügerze oraz jego fotografię. W oparciu o te informacje przystąpiono do bardziej szczegółowego rozpoznania. W jego trakcie okazało się, że nasz wywiad popełnił poważną pomyłkę, gdyż dane, których dostarczył, choć istotnie dotyczyły Krügera, to jednak Innego. Nie szefa SS i policji, lecz osobistości o znacznie mniejszej randze.

No cóż, nieraz tak się zdarzało, a w tym wypadku o pomyłkę było o tyle łatwiej, że nazwisko Krüger jest wśród Niemców bardzo popularne. Nigdy wtedy nie dociekałem, kto był autorem tej pomyłki, a i dziś tym bardziej nie mam zamiaru tego czynić. Nie należy to zresztą do rzeczy. W każdym razie czasu z tej racji stracono sporo.

Na początku roku 1943 wyjechałem zatem do Krakowa, aby zająć się zebraniem wstępnych danych i dopomóc dowódcy grupy bojowej por, „Felkowi” w przygotowaniu akcji od strony wywiadowczej. Wyjazd mój nastąpił na rozkaz ppłk. .„Philipsa”.

Przy wykonywaniu zleconego mi zadania liczyłem na pomoc jednego z pracujących w Krakowie naszych wywiadowców, z którym pozostawałem w kontakcie od jesieni 1941 roku. Był to mój znajomy jeszcze z lat przedwojennych, starszy sierżant WP, Feliks Grochal, pseudonim „Warecki”. Pracował on jako wtyczka podziemia w krakowskiej policji kryminalnej, dzięki czemu mógł poruszać się po mieście, wiele wiedział i miał łatwy dostęp tam, dokąd przeciętny śmiertelnik w ogóle nie mógł się prześliznąć.

Od razu po przyjeździe do Krakowa spotkałem się z nim w moim lokalu kontaktowym, który znajdował się w mieszkaniu, współpracującej ze mną od roku, Małgorzaty Karsten ps. „Izolda”, mieszczącym się przy ul. Węgierskiej 10. Wspólnie przystąpiliśmy do pracy. „Warecki”' nie zawiódł. Dzięki niemu i przy pomocy innych kontaktów stosunkowo szybko udało się ustalić, że Krüger mieszka nie, jak sądziliśmy uprzednio, w znajdującym sie w Rynku pałacu Pod Baranami, lecz na samym Wawelu, a Urzęduje w siedzibie „rządu" GG, mieszczącej się w gmachu Akademii Górniczej, przy al. Mickiewicza.

Ustaliliśmy również, że niemal codziennie rano – z wyjątkiem dni, gdy nieobecny jest w Krakowie – jeździ do miejsca pracy wielkim otwartym, dwunastocylindrowym Mercedesem w stalowym kolorze. Udało się nam nawet zlokalizować miejsce garażowania owego Mercedesa. Były nim garaże SS, znajdujące się poza terenem Wawelu, bo przy ul. Kościuszki 49.

Te i inne dane przekazałem por. „Felkowi”, kontaktując go jednocześnie z „Wareckim”. Od tej pory współdziałali oni ze sobą ściśle w przygotowaniu akcji, a w pracę tę każdy z nich wniósł swój wkład, bo i „Felek” nie czekał biernie na te informacje, lecz sam także zbierał je, gdzie tylko mógł.

Żaden z nich wojny nie przeżył. „Felek” został, rozstrzelany 10 lutego 1944 r. w Warszawie podczas publicznej egzekucji przy ul. Barskiej, w miejscu upamiętnionym obecnie tablicą wmurowaną tam dla uczczenia zamordowanych Polaków.

Razem z nim zginął od niemieckich kul drugi uczestnik zamachu na Krügera, nieodłączny towarzysz „Felka”, który wspólnie z nim dzielił jeniecki los w Woldenbergu, wspólnie wydostał na wolność i potem służył w „Osie-Kosie”. Oczywiście myślę o por. Jerzym Kleczkowskim, „Jurku”. Przed Bożym Narodzeniem 1943 obydwaj ci oficerowie przypadkowo aresztowani zostali przez Niemców w jednym z lokali konspiracyjnych na warszawskim Starym Mieście, osadzeni na Pawiaku, a następnie po torturach, jakimi poddawano ich przy al. Szucha, daremnie usiłując zmusić do mówienia – rozstrzelani.

„Warecki” żył dłużej, bo do jesieni 1944 roku. Wpadł i został zamordowany po nieudanym zamachu na jednego z konfidentów gestapo niejakiego Wysmyka. Ów Wysmyk działał początkowo w Warszawie, gdzie został rozszyfrowany przez wywiad AK. Miano go zlikwidować, ale śmierci uniknął, stracił tylko w czasie wykonywanego nań zamachu oko. Po wyleczeniu Gestapo przerzuciło go do Krakowa.

Dowiedzieliśmy się o tym i „Warecki” otrzymał polecenie ustalenia jego miejsca zamieszkania i zebrania danych niezbędnych do likwidacji szpicla. Uczynił to, ale Wysmykowi i tym razem sie upiekło. Nie otworzył zamachowcem drzwi i uciekł drugimi. W czasie ucieczki spostrzegł stojącego w bramie „Wareckiego”, którego widział kilka razy w Kripo. Natychmiast zameldował o tym gestapowcom, którzy udali sie do gmachu Kripo przy ul. Szlak z zamiarem aresztowania „Wareckiego”, gdy tylko tam sie pojawi. Ale „Warecki” nie przychodził, więc gestapowcy wspólnie z Wysmykiem poczęli go szukać w restauracjach i kawiarniach. Pech chciał, że po nieudanym zamachu na Wysmyka „Warecki” udał się na Podgórze i wstąpił do znajdującej się przy rynku restauracji Sikorskiego. Tam właśnie został aresztowany. Początkowo trzymano go w więzieniu policyjnym przy ul. Szlak 40, następnie w Gestapo przy Pomorskiej. W czasie przesłuchiwań był okrutnie bity i torturowany. Trzymał się tak twardo, że rozwścieczeni gestapowcy nie mogąc wydobyć od niego żadnych zeznań, dosłownie zakatowali go na śmierć.

Za te nieugiętą postawę i za swą mało na oko efektowną ale jakże potrzebną owocną służbę w konspiracji, zasłużył sobie rzetelnie na tych kilka słów wspomnienia.

Wróćmy jednak do akcji na Krügera[1]. Jak powiedziałem, dalszą pracę rozpoznawczo-obserwacyjną prowadzili przy pomocy „Wareckiego” członkowie grupy likwidacyjnej pod kierownictwem por. „Felka". Trwała ona prawie przez cały marzec i była ogromnie denerwująca i uciążliwa. Przyniosła zaś pełne potwierdzenie wiadomości o Krügerze, jakie uzyskałem w czasie wstępnego rozpoznania. Stwierdzono, że garażujący poza Wawelem samochód przyjeżdża po Krügera na Wawel i wiezie go stamtąd na al. Mickiewicza. Zazwyczaj Krüger wyjeżdżał z Wawelu około godziny dziesiątej rano. Jeździł - zależnie od humoru - jedną z trzech tras. Obserwowano więc wszystkie trzy. Ze względu na to, że Krüger z pracy na Wawel wracał bardzo nieregularnie, o rozmaitych godzinach, było jasne, że zamachu trzeba dokonać rano. Sytuacje dodatkowo komplikował fakt, że Krüger dość często opuszczał Kraków, udając sie na inspekcję podporządkowanych mu jednostek, nie można więc było mieć pewności, że w dniu wyznaczonym na wykonanie wyroku będzie on w Krakowie. Ale dłuższe odwlekanie niczego by nie odmieniło. Jedynie jeszcze bardziej zwiększyło napięcie nerwowe oczekujących na akcje ludzi. Gdy więc wszystkie trasy dojazdu Krügera do pracy zostały ustalone, a członkowie zespołu zobaczyli, jak wygląda jego samochód, którym stale jeździł w towarzystwie szofera i adiutanta – por. „Felek” wyznaczył miejsce akcji. Był nim wylot ul. Wygody w al. Krasińskiego. O wyborze tego punktu zdecydowała skrupulatna analiza wyników obserwacji. Wprawdzie wybrany przez „Felka” punkt znajdował się w centrum dzielnicy niemieckiej, strzeżonej przez wiele posterunków i patroli, ale na to juz nie było rady. Od Niemców roiło się na całej trasie, a im bliżej Wawelu, tym spotykało sie ich więcej.

Decyzja „Felka” została zaakceptowana przez zastępcę dowódcy „Kosy”, kpt. „Jerzego” (Jan Papiewski). Objął on tę funkcję po kpt. „Andrzeju” (Zdzisław Pacak-Kuźmirski), który odszedł do oddziałów partyzanckich na terenach wschodnich. Kpt. „Jerzy” przyjechał w końcu marca do Krakowa, żeby zobaczyć, jak się mają sprawy; zapoznał się ze stanem przygotowań i uznał, że miejsce ustalone przez „Felka” daje duże szanse powodzenia. Tak juz więc zostało.

Następnie kpt. „Jerzy” wyjechał do Warszawy, w celu przekazania oczekującej w Krakowie grupie specjalnie na te akcję przygotowanych granatów. Były nimi „Filipinki” o zwiększonej sile wybuchu, wykonane w jednej z warszawskich podziemnych wytwórni broni pod osobistym kierownictwem wybitnego specjalisty inż. „Filipa”, od którego pseudonimu[2] - jako że on był ich konstruktorem – przyjęły swą nazwę. Od właściwego przygotowania tych granatów zależało wszystko, gdyż one miały w zamachu odegrać główna rolę.

Dla żołnierzy, którzy mieli wykonać wyrok na jednym z najkrwawszych zbrodniarzy, jacy kiedykolwiek stąpali po polskiej ziemi, znów rozpoczął się okres oczekiwań. Tym razem jednak nie trwał on długo, bo kpt. „Jerzy” działał szybko.

31 marca 1943 r. łączniczka „Kosy” „Władka” otrzymała od ppłk. „Philipsa” rozkaz zabrania w dniu następnym „Filipinek” przechowywanych w wytwórni na Kole, i dostarczenia ich oczekującemu w Krakowie por. „Felkowi”.

„Władka” wyruszyła w tę drogę wspólnie z drugą łączniczką wspomnianą przeze mnie „Bogną” (Ireną Klimeszową). Prócz walizki, w której znajdowały się dwie odpowiednio przygotowane „Filipinki”, wiozły z sobą drugą, zawierającą Visy.

Wprawdzie wiem, że jeden z żyjących żołnierzy „Kosy”, który zresztą w akcji tej nie brał udziału i w tamtych latach był człowiekiem bardzo młodym, twierdzi, że ten szczegół przygotowań do zamachu na Krügera wyglądał inaczej, gdyż rzekomo ani pistoletów do Krakowa nie wieziono, ani „Bogna” nie towarzyszyła „Władce”, lecz wolno mi chyba pozostać przy swojej o tym opinii. Nie tylko dlatego, że będąc kierownikiem wywiadu „Kosy” miałem szerszy zakres widzenia, lecz także i z tej przyczyny, iż „Bogna” żyje i może być w tej sprawie koronnym świadkiem.

„Władka” (Aleksandra Sokalówna) absolwentka ClWF, używająca poprzednio pseudonimu „Malwina”, nie doczekała wolności. Była to wspaniała kobieta, żarliwa patriotka, dzielna łączniczka. Aresztowana 5 czerwca 1943 roku w kościele Św. Aleksandra w Warszawie, w pamiętnym dla „Kosy” dniu, znalazła się następnie w al. Szucha, gdzie Gestapo poddało ją wyrafinowanym torturom, które jednak nie zdołały wydobyć z niej ani jednego niepotrzebnego słowa. Po dwóch tygodniach męczarni sama pozbawiła się życia, zażywając truciznę. Miała wtedy 31 lat. Konspiracyjną działalność „Władki” niewątpliwie utrudniały jej nieco semickie rysy, odziedziczone po ojcu, znanym, lekarzu' i społeczniku. Nie znała też języka niemieckiego.

Już to, jak sądzę, czyni mało prawdopodobnym wysłanie jej samej w ryzykowną podróż do Krakowa. Tym bardziej że jechała w przedziale zarezerwowanym tylko dla Niemców i miała dokumenty Volksdeutschki. Tak więc, powtarzam: „Filipinki” i według mnie pistolety zawiozły do Krakowa „Władka” z „Bogną”.

Podróż miały denerwującą, o czym wiem z relacji „Bogny”, dojechały jednak szczęśliwie, wzorowo wykonując powierzone im zadanie. W Krakowie, w lokalu konspiracyjnym przy ul. Pańskiej przekazały swój bagaż „Felkowi” i „Stanisławowi”, Przenocowały i nazajutrz powróciły do Warszawy.

Teraz przygotowania weszły w końcową fazę. 4 kwietnia przyjechał z Warszawy por. „Jurek” przywożąc rozkaz przeprowadzenia akcji. Wyznaczono ją na 6 kwietnia.

Ale dzień ten nadszedł i minął, a nie wydarzyło sie nic nadzwyczajnego, choć zamachowcy zajęli we właściwym czasie wyznaczone uprzednio stanowiska. Krüger w tym dniu nie wyjechał z Wawelu. Dlaczego – trudno powiedzieć. W każdym razie zespół czekał przez ponad dwie godziny, od ósmej do dziesiątej z minutami, po czym wycofał się.

Opracowany przez por. „Felka” plan akcji przewidywał jako wykonawców wyroku „Jędrka” i „Górala”. Pierwszy miał rzucić „Filipinkę” tuz pod maskę nadjeżdżającego samochodu, drugi cisnąć następną do środka otwartego wozu. Wyznaczono im stanowiska oddalone o kilkanaście metrów od siebie; „Jędrkowi” przy wylocie ul. Wygody na al. Krasińskiego w pobliżu płotu znajdującej sie tam szkoły im. Św. Jana Kantego, „Góralowi” nieco dalej w kierunku Zwierzynieckiej.

Ich ubezpieczenie mieli stanowić „Stanisław” i „Julian”. Ustalono, ze pierwszy sygnał o zbliżaniu Krügera da chusteczką „Jurek”, najbardziej wysunięty w kierunku, z którego oczekiwano stalowego mercedesa. Sygnał ten mieli odebrać „Felek” i „Stanisław” i przekazać go wykonawcom.

Dowódca akcji był por. „Felek”, a jego zastępcą i dowódcą grupy uderzeniowej – por. „Stanisław”. Wszyscy uzbrojeni byli w pistolety, wykonawcy mieli „Filipinki”.

Ale zawód jaki ich spotkał 6 kwietnia, powtórzył sie jeszcze kilkakrotnie. Szereg razy o godzinie 7.30 zbierali się na placu Kossaka i punktualnie o 8.00 zajmowali znane już im dobrze stanowiska. Pozostawali na nich przez przeszło dwie godziny, czujni, skupieni, napięci do ostateczności, pełni obaw o to, że jakiś głupi przypadek, o który nie było trudno w tej rojącej się od Niemców dzielnicy, pokrzyżuje cały kunsztownie opracowany plan. Upragniony Mercedes jednak nie nadjeżdżał.

Te codzienne niepowodzenia sprawiły, że zamachowcy byli juz u kresu wytrzymałości nerwowej. Niepokój udzielił się i mnie, gdyż zacząłem podejrzewać, że jakaś wiadomość o przygotowywanym zamachu przeciekła na zewnątrz, sprawiając, że Krüger zniknął. Nagabywałem wiec „Wareckiego”, aby starał sie wyjaśnić, co ta nieobecność Krügera oznacza. Nie przyszło mu to łatwo. Dwoił się i troił, w końcu jednak uzyskał informacje, które nas uspokoiły. Po prostu Krüger przebywał w terenie, gdzie inspekcjonował jednostki policyjne.

Nadal zatem każdego ranka zajmowano stanowiska.

17 kwietnia „Warecki” przekazał „Felkowi” jeszcze cenniejsza informację: 20 kwietnia, w 54 rocznicę urodzin Hitlera, w siedzibie „rządu” GG odbędzie się wielka i pompatyczna uroczystość z udziałem całej rezydującej w Krakowie elity hitlerowskiej. Oczywiście i Krüger musiał tam być, jeśli nie leżał ciężko chory.

Wszyscy odetchnęli z ulgą, a „Felek” pragnąc, by ludzie odprężyli się przed akcją, która – jak wierzył – w dniu urodzin Führera dojdzie wreszcie do skutku, dal im dwa dni odpoczynku.

Nadszedł dzień 20 kwietnia. O 8 rano, jak i poprzednio, zamachowcy byli juz na stanowiskach, przy narożniku Wygody i Krasińskiego, tuz przy parkanie, okalającym budynek szkoły, zajętej przez Niemców na magazyny i zakłady krawieckie dla SS-manów. Teren akcji, na która tak długo czekali, znali już jak własna kieszeń, a trasę odskoku mieli od dawna i mądrze zaplanowaną.

Niestety, w ostatniej chwili okazało się, że przyjdzie im walczyć w osłabionym składzie. Nie przyjechał bowiem w żaden sposób nie mogąc zwolnic się z pracy, ppor. „Julian”. Jego nieobecność czyniła w planie dużą wyrwę, miał on bowiem wspólnie z por. „Stanisławem” stanowić bezpośrednią osłonę wykonawców. W wytworzonej sytuacji musiała się ona ograniczyć do osoby „Stanisława”.

Por. „Felek” nie poczynił jednak żadnych zmian. Wierzył, że „Stanisław”, mężczyzna dojrzały, opanowany, doświadczony w boju, poradzi sobie nawet i bez „Juliana”.

O 8 więc – jak wspomniałem – byli juz na stanowiskach. Wykonawcy ściskali w rękach przekazane im uprzednio przez łączniczki wielkie bukiety kwiatów, w których sprytnie ukryto „Filipinki”. Spacerując w ten wiosenny ranek po ulicy, z bukietami w dłoniach robili wrażenie młodych, zakochanych chłopców, oczekujących nadejścia swych umówionych na randkę dziewcząt. Po paru minutach zresztą bukiety te ulokowali za płotem.

Czekali prawie dwie godziny. Na kilkanaście minut przed 10, gdy już byli niemal pewni, iż i w tym dniu Krüger się nie pojawi, jeden z wykonawców „Jędrek”, dojrzał, że stojący w zasięgu jego wzroku „Stanisław” powiewa trzymana w reku chusteczką. A więc „Jurek” dostrzegł wóz Krügera”. Zasygnalizował o tym „Stanisławowi”, ten zaś, zgodnie z ustaleniami, przekazuje sygnał wykonawcom.

Od tego momentu minuty, które dotychczas wlokły się niemożliwie, poczęły przepływać w zawrotnym tempie. „Jędrek” i „Góral”, którzy także zauważyli znak „Stanisława”, błyskawicznie wydobyli zza płotu schowane tam bukiety. W chwili, gdy ponownie zajęli stanowiska, na ulicy ukazało, się dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Jeszcze kilka sekund dodatkowego napięcia. Ale Niemcy przeszli szybko, obojętnym spojrzeniem obrzucając chłopców z kwiatami. W minutę później „Jędrek” i „Góral” dostrzegli dobrze im znany samochód. Wolno jechał w ich kierunku.

Z odległości mniej więcej stu metrów dostrzegli siedzącego we wnętrzu odkrytego wozu Krügera. Gdy odległość między nimi a Mercedesem zmniejszyła się jeszcze bardziej, na odległość rzutu granatem - stojący, za wykonawcami „Stanisław” krzyknął: - Rzucać!

Pierwszy, jak zostało ustalone, cisnął swój bukiet „Jędrek”. Po nim - „Góral”. „Filipinki” nie trafiły jednak tam, gdzie miały trafić. Zamiast przed wozem i w jego wnętrzu – obydwie eksplodowały po ugodzeniu w tylną część samochodu. Siła eksplozji była tak wielka, że gdyby inżynier „Filip”, znalazł się w tym momencie obok zamachowców, miałby uzasadnione prawo do dumy. Granaty okazały się niezawodne w działaniu.

Jezdnia zadymiła, w budynku szkoły sypnęły się szyby, w powietrzu zawirowały kamienie. Mercedes Krügera tyłem wlokąc się po jezdni, dobrnął do jej krawężnika i tam znieruchomiał.

Była godzina 9.52.

Najtrudniejszy odskok miała bezsprzecznie grupa uderzeniowa: „Stanisław”, „Jędrek” i „Góral”. Wycofywali się z góry upatrzoną trasą, ścigani chaotycznym ogniem, otworzonym przez Niemców z okien domów przy al. Krasińskiego. „Stanisław” odchodził jako ostatni.

„Jędrek" miał - nie bardzo wiadomo od czego – skaleczoną rękę, która silnie krwawiła. To pogłębiło pewien szok, którego doznał w chwili eksplozji. Mogło to się tragicznie dla niego skończyć, bo stracił orientację, a nie widząc towarzyszy, zaczął głośno ich wołać, nie reagując zupełnie na komendy biegnącego za nim i usiłującego nim kierować „Stanisława”.

W pewnej chwili na drodze „Jędrka” pojawił się umundurowany Niemiec. Widząc zakrwawionego, szybko biegnącego chłopaka, usiłował go zatrzymać. Nastąpiło zderzenie i „Jędrek” upadł. Wprawdzie dźwignął się natychmiast, ale chyba by z tej opresji nie wyszedł, tym bardziej że „Góral” był już od niego znacznie oddalony, gdyby nie „Stanisław”. Porucznik wycelował z zimną krwią i Niemiec runął jak długi. Wtedy „Jędrek” wrócił do równowagi. Skrył zakrwawioną rękę, przerzucając przez nią płaszcz i spokojnie wycofywał się w stronę Zwierzynieckiej. A choć tak energicznie skręcił w jedną z przecznic, że „Stanisław” stracił go z oczu i nie mógł już odnaleźć – bez przeszkód dotarł do domu.

Był najmłodszym z uczestników akcji, miał lat 18. Zginął w pięć miesięcy później, rozstrzelony we wrześniu 1943 roku na Pawiaku. Zdrajca, który wkradł się do „Kosy” i spowodował pamiętną wsypę w kościele Św. Aleksandra - wskazał na aresztowanego wówczas „Jędrka” jako na jednego z uczestników zamachu na Krügera. Razem z „Jędrkiem” w tych samych okolicznościach wpadł w ręce Niemców jego nieodłączny przyjaciel, który w dniu 20 kwietnia rzucał drugą „Filipinkę”, dziewiętnastoletni „Góral”.

Do końca zachowywali się jak przystało żołnierzom Polski Podziemnej. Nie ujawnili niczego. „Jędrek” nie zdradził nawet własnego nazwiska i zastał rozstrzelany jako „Andrzej Lewiński”.

Andrzej Jankowski (ps. „Jędrek”) z Gorlic i Tadeusz Battek (ps. „Góral”) z Wadowic, dwaj serdeczni przyjaciele, jedni z najmłodszych żołnierzy „Kosy”, do ostatniego tchnienia dochowali wierności Polsce i zasłużyli na dobrą pamięć. A że byli wzorowymi harcerzami, myślę, iż pięknie byłoby, gdyby któraś z drużyn harcerskich z Wadowic czy Gorlic przyjęła ich imiona.

Dwaj pozostali uczestnicy akcji, nierozłączni „Felek” i „Jurek” bez przygód dotarli do Bronowic, gdzie mieli swą melinę. Jak już pisałem, też razem zginęli, rozstrzelani pod murem ulicy Barskiej w Warszawie.

Z pięciu bezpośrednich uczestników zamachu na Obergruppenführera Krügera jeden więc tylko przeżył wojnę, por. „Stanisław” (Tadeusz Klemens Wojs). Z akcji jednak cała grupa wyszła bez strat, jeśli nie liczyć zakrwawionej ręki „Jędrka”. W dwa dni później jej uczestnicy, zgodnie z otrzymanym bezpośrednio po zamachu rozkazem, udali się do Warszawy.

Niestety, zamach się nie udał, Krüger ocalał. Został kontuzjowany, śmierć przeszła obok niego dosłownie o milimetry, ale przeżył. Przez pewien czas po zamachu w ogóle nie pokazywał się w Krakowie. Później znów zaczął urzędować ze zdwojoną zaciekłością. Wydane w dniu 2 października 1943 roku „rozporządzenie o zwalczaniu zamachów na niemieckie dzieło odbudowy”, zapoczątkowało nową falę terroru, wyrażającego się serią egzekucji publicznych, dokonywanych na ulicach Warszawy i innych polskich miast.

Odwołany został ze swego stanowiska w październiku 1943 roku. Odszedł z wielkimi honorami, a w uroczystości pożegnalnej, którą dyrygował Hans Frank, choć on to był sprawcą przeniesienia Krügera na tle zadrażnień kompetencyjnych, uczestniczył sam Heinrich Himmler. Obydwaj nie szczędzili Krügerowi słów uznania za jego ofiarna służbę.

Jak mu sie później wiodło, nie wiem, podobno dowodził jakąś dywizją Waffen-SS.

Po zamachu Gestapo szalało, ale nie mogło uchwycić żadnej nitki, która doprowadziłaby do kłębka. Ta bezradność gestapowców wywoływała wśród zamieszkałych w Krakowie Niemców prawdziwy popłoch.

Fakt, że ci, którzy w biały dzień, w sercu niemieckiej dzielnicy, tuż pod bokiem generalnego gubernatora, ośmielili się zaatakować samego sekretarza stanu do spraw bezpieczeństwa, generała SS, pozostali nieujęci – sprawił, iż Niemcy pojęli, że tym łatwiej każdego z nich może dosięgnąć polski odwet.

Choć więc zamach nie przyniósł zamierzonego skutku, miał wielkie znaczenie psychologiczne. Był dla krakowskiego Gestapo prawdziwą klęską i skompromitował je w oczach Niemców.

Warszawskim gestapowcom udało się częściowo wyrównać ten rachunek. Ujęli i zamordowali, jak już pisałem „Jędrka” i „Górala”. Byli niewątpliwie sprytniejsi niż ich krakowscy koledzy, bardziej aktywni i doświadczeni w walce z Polską Podziemną, a przede wszystkim udało im sie wprowadzić do jednego z najbardziej bojowych jej oddziałów, do „Kosy”, zdrajcę i szpicla.

Ale to już inna historia. Przykra i bolesna. Pominąć jej jednak nie można, więc teraz o niej kilka słów.

Przypisy:

  1. Przy opisie samej akcji bojowej na Krügera korzystałem w pewnej mierze z artykułu Stefana Smarzyńskiego Zamach na Kruegera, „Tygodnik Powszechny” r. 1957, nr 17 (535).
  2. Chodzi tu o osobę płk Stanisława Krasnodębskiego ps. „Filip” z działu uzbrojenia KG AK. Por. Emil Kumor Wycinek z historii jednego życia, Warszawa 1967, S. 159.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi