Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Dorota Franaszek, Babiniec "Raka"


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Dorota Franaszkowa ps. „Stasia”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.
Tekst z 1986 r.



Spis treści

(Zadania dziewcząt w krakowskim Kedywie)

Babiniec „Raka” tak żartobliwie określano łączniczki, sanitariuszki i służbę wywiadowczą z „Kedywu” Krakowskiego i Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”, których szefem był Józef Baster - „Rak”. Były to dziewczęta z różnych grup społecznych, w różnym wieku, reprezentowały też różny poziom wykształcenia i kultury osobistej. Ale wszystkie łączył wielki - żarliwy patriotyzm, poczucie godności narodowej i osobistej oraz wola walki. Służby łącznościowe były w strukturach pionowych i poziomych Armii Krajowej, ale „Kedyw” miał własną łączność i własny wywiad, a tylko w określonych akcjach współpracował z innymi komórkami AK. Poczta konspiracyjna była przekazywana poprzez tzw. skrzynki lub osobiste kontakty. Okres trwałości takiego kontaktu był różny, zależny od ogólnej sytuacji, ale najczęściej trwał krótko. W literaturze poświęconej wojnie i okupacji pracę tę nazywano „cichym frontem” lub „krwioobiegiem”, zasilającym cały kraj życiodajną siłą. Służba pomocnicza kobiet była niezwykle niebezpieczna, trudna i wyczerpująca zarówno fizycznie jak i psychicznie. Łączniczki działały najczęściej w pojedynkę, samotnie, bez żadnego oparcia i obstawy, zdane były na własne siły, własną inwencję i szczęśliwy traf. Ich obronę stanowiła właśnie ich bezbronność lub pigułka cyjankali. Płaciły też cenę wysoką, napięciem nerwów, trwałymi urazami psychicznymi, kalectwem lub życiem. Zdumiewa fakt, że te dziewczęta ginęły cicho - najczęściej nie sypiąc nikogo, nie korzystając z dobrodziejstw zbawczej pigułki. Znam tylko jeden przypadek śmierci z wyboru w czasie zresztą bestialskiego przesłuchania. Dziewczęta pełniły służbę na różnych odcinkach, zarówno na terenie miasta, jak i na trasach Kraków - Warszawa, Jasło, Rzeszów, Przemyśl, Lwów, Węgry i inne kraje. Zawsze obciążone materiałami kompromitującymi, ciężkimi ponad siły paczkami z zapalnikami, spłonkami, materiałem minerskim, bronią, umundurowaniem, bibułą czy środkami sanitarnymi.

Pierwszym zadaniem kobiecego podziemia - było przygotowanie ubrań cywilnych oraz melin na przechowanie ludzi, broni, opracowanie tras łączności. Następnie przyjmowanie i ekspediowanie kurierów, przygotowanie techniczne poczty do wysyłki, opracowanie programów przeszkolenia konspiracyjnego, kurierskiego, gońców i szyfrantek. Dla kurierów ustalano ekwipunek, pomagano w ułożeniu legendy, zaopatrywano ich w adresy i hasła uzupełniające na wypadek wpadki. Służbom pomocniczym stawiano duże wymagania obchodzenia się z adresami, zachowania się wobec najbliższego otoczenia, zwracania uwagi na wygląd zewnętrzny sposób bycia na ulicy, obmyślania alibi. Należało odpowiednio zachować się przy służbowym spotkaniu na ulicy, w lokalach prywatnych, znać kryptonimy, pseudonimy i słowa zastępcze, odpowiednio prowadzić rozmowy telefoniczne, znać skrytki poczty konspiracyjnej, lokale konspiracyjne, kryptonimy lokali, sygnały ostrzegawcze dla lokali, orientować się, które lokale są spalone. Do dalszych wymagań należało - zachowanie się w konfrontacji, cynk, gubienie „ogona”, spotkanie z opisu, hasła, oto zestaw obowiązków służbowych kobiet.

Kobiety brały też udział w małym sabotażu, tworząc specjalne patrole. Ponieważ mały sabotaż cieszył się wielką popularnością wśród społeczeństwa, a wrogowi spędzał sen z oczu zdecydowano się rozszerzyć dywersję polityczno-psychologiczną, powołując specjalną komórkę do akcji „N”. Akcja „N” była kryptonimem dywersji psychologicznej, prowadzonej w języku niemieckim sugerującym istnienie wewnątrzniemieckiej organizacji antyhitlerowskiej. Miała ona pozorować ruch oporu Niemców przeciwko Hitlerowi i polegała na kolportowaniu wśród okupantów pisanych po niemiecku druków, ulotek, gazetek itd. Do pracy w tej komórce powoływano ludzi o doskonałej znajomości języka niemieckiego, mogących posługiwać się terminologią urzędową, wojskową i policyjną. Rozprowadzanie takiej bibuły nie było łatwe, dlatego tym większy podziw należy się pani Eugenii Strzelichowskiej-Dubalskiej, która ze swego mieszkania w Krakowie uczyniła niemal biuro wysyłkowe bibuły „N”. U Aleksandry Służewskiej (Szklarczyk) - „Omy” na Kurkowej 5 była cały czas czynna komórka dokumentacji. Przy czym Józef Baster - „Rak” dostarczał „Omie” czyli Oleńce czyste blankiety kennkart, legitymacji różnych zakładów pracy, metryk, kart pracy, przepustek, kartek żywnościowych itd. Pieczątki podrabiał zakład na Małym Rynku, „Oma” podpisy a my resztę. Tu dostali dokumenty nasi skoczkowie Ryszard Nuszkiewicz –„Powolny”, Henryk Januszkiewicz - „Spokojny”, Walery Krokay - „Siwy”, Rudolf Dziadosz - „Zasaniec”, Zbigniew Waruszyński - „Dewajtis” i Maksymilian Klinicki - „Wierzba”. Dokumenty dostawali oczywiście ludzie spaleni w miejscach zamieszkania albo w inny sposób skompromitowani. Tysiące ludzi zawdzięczało ocalenie tak niewielu. Niewielu też dezorganizowało w sposób tak doskonały całą precyzyjną administrację niemiecką.

Nasze dziewczyny przenosiły przez granicę z magazynów wojskowych w Krzeszowicach bieliznę, kożuszki, odzież, buty, które dostarczane były przez Janinę Dziewońską (Kawecką) - „Kaczkę”, Zofię Sokołowską - „Dzidzię”, „Omę”, Irenę Sokołowską (Lorys) - „Bobo”. Całości każdego przedsięwzięcia patronował nasz „Rak”. „Oma”, „Bobo”, Irena Gajewska Malinowska) - „Ania”, „Dzidzia”, Ewa Kolesińska (Jarosz) - „Kozaczek” dostarczały również butelki z płynami powodującymi różnorakie zakażenie skóry, świerzbem, grzybicą i innymi choróbskami powodującymi gorączkę i ogólną niedyspozycję u wrogów. Płyny te sporządzał w domu dr Bilek, rozprowadzały dziewczęta. Stałym punktem odbioru były Sukiennice - gdzie w kramie u p. Stefanii Sokołowskiej czekały na odbiorcę. „Oma” transportowała zapalniki do granatów. W czasie jednej podróży z Warszawy do Krakowa przeżyła aż osiem rewizji. Na pytania co wiezie odpowiadała ze stoickim spokojem „Proszek na insekty”. Wywoływało to u Szwabów kaskady śmiechu i drwin, ale się udawało.

Do stałych już obowiązków należał transport trefnego materiału do naszych magazynów „3”, a był to kryptonim lokalu przy ul. Starowiślnej 33 oraz Instytutu Anatomii przy ul. Kopernika. Tam mieszkał Zygmunt Białek - „Kniaź”, a królestwem tym władał Zygmunt Nikiel - „Munio”. Vis a vis wachta niemiecka dzień i noc pełniła służbę. Pod taką ochroną „Dzidzia”, „Bobo”, „Kozaczek” i ja przenosiłyśmy paczki z zakazanymi materiałami.

(Ewakuacja magazynu z "3")

Specjalną trudność stanowiła ewakuacja magazynu z „3”. W wielkim pośpiechu z zachowaniem maksymalnej ostrożności wywoziłyśmy z „Dzidzią”, „Bobo”, Zofią Baster - „Ewą” i „Omą” niezliczone ilości paczek, które z piwnic wydobywał „Rak”. Dalszy transport odbywał się albo dorożką konną, albo dworską bryczką, czy powozem. Utkwił nu w pamięci zwłaszcza ostatni transport. Był czerwiec - piękny, słoneczny dzień. Zaprzęg dworski z majątku Karniów, gdzie gospodarował Jan Wilczek - „Karnik” stał przed „3”. Miała rozpocząć się koncentracja oddziałów Krakowskiego „Kedywu” czyli „Błyskawicy”, „Gromu”, „Skoku” i „Huraganu” na terenie Miechowskiego i Proszowickiego, dlatego magazyn musiał być opróżniony, a rzeczy dostarczone żołnierzom Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”.

Pozorując wyjazd na wakacje wsiadłyśmy z „Ewą” i jeszcze jakąś panią z dzieckiem, która dość szybko wysiadła. Do rogatek na ul. Wieczystej jechało się spokojnie, ale tuż za zakrętem żandarmi niemieccy wraz z granatową policją kontrolowali każdy pojazd. Zawrócić nie sposób, świat zawirował, pociemniało w oczach, to już koniec, koniec. Kiedy dochodziła do nas kontrola, syrena zaczęła przeraźliwie wyć, alarmując nalot lotniczy. Co za radość widzieć jak karni bohaterowie herrenvolku, co sił w nogach pędzili do schronu, a my? Wierzyć się nie chce. Boże, jesteśmy wolne.


W sierpniu przyjechałam z oddziału do Krakowa na kontakt. Ostatnie w tym dniu spotkanie odbyło się w kościele Jezuitów na ulicy Kopernika, gdzie „Ewa” przekazała mi paczkę ze słowami: - Uważaj, to coś bardzo cennego. Razem szłyśmy w kierunku ulicy Blich do Grzegórzeckiej. W momencie kiedy miałyśmy już wejść na Grzegórzecką, okazało się, że ulica jest zamknięta, a Niemcy zagarniali ludzi bez większej selekcji. - Spokojnie - szepnęła Zosia, - idź, ja zostaję. Zdążyłam jeszcze rozpuścić swoje warkocze upięte z tyłu głowy, aby w ten sposób wyglądać jeszcze młodziej. Moją nieletniość tym bardzie podkreślała biała batystowa sukienka w granatowe groszki. Na groźne „halt” zatrzymałyśmy się. Zosia z całym wrodzonym sobie wdziękiem i elegancją wyciągała bardzo powoli portfel, różne papierki i wreszcie, ausweis grzebiąc się przy tym niemiłosiernie. Ja zaś przeszłam spokojniej na oczach całego muru żandarmów poza linię kontroli. Za mostem dognała mnie „Ewa”. Bez słowa uściskałyśmy się serdecznie. Rozstałyśmy się, ja poszłam do mieszkania pani Sokołowskiej, matki „Leny”, „Dzidzi”, „Bobo” i Stanisława Sokołowskiego - „Celta”, całej rodzinie bez reszty oddanej konspiracji. Wreszcie dom, spokój, gorący, obiad i mama, to nic, że cudza, ale dawała poczucie bezpieczeństwa? Poprosiłam o kąpiel, na szczęście wzięłam ze sobą do łazienki tę paczkę. W czasie mycia głowy posłyszałam charakterystyczne walenie do drzwi. Czyżby...? Nastąpiło szarpnięcie i drzwi łazienkowe puściły. Dzikie prymitywne gęby żandarmów, rechotliwy, szyderczy śmiech i zbawcze przymknięcie drzwi, spokojny głos pani Sokołowskiej - tłumaczący, że chłopców nie ma w domu. To wszystko jak mgnienie oka, jak w kalejdoskopie przesunęło się przed moimi oczami. Jakto, więc jeszcze raz... Ze szczęścia i strachu, rozdygotana przytuliłam się do pani Sokołowskiej. Jak dobrze być przygarniętą.


(Konwojowanie osób)

Poważną akcją był przerzut oficerów, żołnierzy i różnych osobistości przez granicę południową. W Nowym Sączu punktem kontaktowym było mieszkanie pani Kuhnen, stąd przemytnik prowadził dalej. Kurierami na tym szlaku były Helena Sokołowska - „Lena” i Adela Pilarczyk, którą aresztowano i zamęczono w Oświęcimiu.

Były też i takie paradoksalne sytuacje, kiedy skoczkowie zwani cichociemnymi, ludzie o wysokim morale, znakomicie przygotowani do konspiracji, sprawni fizycznie, odporni psychicznie byli powierzani opiece nieupierzonych dziewcząt. Tak było z „Zasańcem”, którego pilotowałam do 106 dywizji. Z uwagi na ważność osoby kpt. „Powolny” zdecydował, że wsiadać do pociągu będziemy w Czyżynach. Do Kocmyrzowa jechało się spokojnie. Widok bahnschutzów na stacji irytował „Zasańca”, nieprzyzwyczajonego jeszcze do okupacyjnej rzeczywistości. Na kolejce wąskotorowej relacji Kocmyrzów - Kazimierza Wielka ścisk niesamowity. Handlarze, przekupnie i różnego autoramentu podróżni obładowani szmuglem mydłem, tytoniem, resztkami garderoby wymienianej na żywność, przewalali się gorączkowo, szukając miejsca w zapełnionej ciuchci. Za Biórkowem, chyba koło Zielonej, nieoczekiwanie skąd i dlaczego cały pociąg zaczął nagle gadać, że obława, że polowanie itd. Zapobiegliwi szwabi starali się załadować urlopowe walizki polską żywnością i innymi dobrami. Taka wieść poraziła mnie zupełnie. Straciłam głowę. Z odrętwienia wyrwał mnie głos umorusanego kolejarza: - Co tak stoicie, ruszać się wartko, wartko! To natknęło mnie zbawczą myślą, aby u niego szukać pomocy. Szybko dogadaliśmy się, że chodzi o bezpieczeństwo „Zasańca”. Skwitował to krótko: - Nie duży chłopak to wlezie. Pociągnął go za rękę i zniknęli w doczepionej do parowozu węglarce. Napad na bezbronny pociąg, grabież wynędzniałych ludzi, rozwalanie koszyków, walizek, lament bitych i poniewieranych, szyderczy rechot kulturträgerów - potwierdzały prawdę o naszym tragizmie, bezsilności, upokorzeniu i ciągłym maltretowaniu. Wreszcie nastał spokój. Ludziska zajmowali znów miejsca, tylko zawzięte, twarde spojrzenia świadczyły, że człowieka można zniszczyć ale nie pokonać. Dalsza podróż odbyła się spokojnie, ja wciąż jednak bałam się, czy coś nie nawali. Na szczęście łączniczka czekała już koło kościoła w Proszowicach, i to kto, moja własna siostra Wanda Gürtler - „Ewa”, łączniczka d-cy 106 dywizji AK (Bolesław Nieczuja-Ostrowski - „Bolko”, „Tysiąc”).

„Zasaniec” sześć tygodni potem zginął w Sancygniowie w czasie demontowania niemieckiej miny. I rzecz dziwna, razem z nim zginął mój kuzyn Zenon Nowak - „Łoś” i Jerzy Biechoński - „Kłos” oraz mój kolega od roweru i piasku Eugeniusz Zaworczyński - „Ryś”. W dniu 16 stycznia 1945 roku została rozstrzelana przez Rosjan pod Kościelcem moja jedyna siostra Wanda, pełniąc obowiązki służbowe. Tak to odchodzili bliscy, krewni, przyjaciele. Odchodził mój świat, moja młodość.


(Jak zarobiłam na Krzyż Walecznych)

A teraz chcę powiedzieć jak zarobiłam na Krzyż Walecznych. W oddziale miałam zapalenie płuc. Profesor dr Stefan Szuman - „Flis” leczył mnie aspiryną i prontosilem, chorowałam na chodząco. Zwycięska młodość doskonale dawała sobie radę z chorobą. Pewnego dnia dyżurny wrzasnął: - „Stasia” do majora. W izbie wiejskiej, gdzieś koło Zaryszyna, zastałam mjr Jana Pańczakiewicza - „Skałę” i kpt. „Powolnego”. Rysiu powitał mnie żartobliwie: - No dzieweczko, zachciało się wojować, to i masz. „Skała” uśmiechnął się ciepło i zapytał: - Podobno nietęgo się czujesz, a tu robota dla Ciebie, dasz radę? Skwapliwie potwierdziłam całą sobą. Rozkaz jak zwykle był krótki, zwięzły i rzeczowy: - Pojedziesz na teren „Wody” (kryptonim okolic Chmielnika), masz przeprowadzić rozpoznanie sytuacji terenowej, a więc punkty stacjonowania wroga, jego siły, broń, rodzaj formacji, określić linię budujących się okopów itd. Dostałam kontakt zasadniczy i zapasowy. W ostatniej chwili padły jeszcze słowa: - Jesteś zdana zupełnie na siebie, teren ewakuowany, nie bagatelizuj szwabów. Furką podrzucono mnie do leśniczówki, gdzie dokładnych danych użyczył mi N.N. - „Prałat”. I tak nafaszerowana nakazami, zakazami i uwagami, z mieszanymi już uczuciami wyruszyłam w nieznaną mi drogę. Z wielką troską żegnał mnie rotmistrz Emanuel Muchanow - „Chan”. Było w nim tyle niepokoju, że i mnie się udzielił. Kiedy znalazłam się na trasie uderzył mnie zupełny brak oznak życia, martwa cisza i brak oczywistego ruchu na wsiach przytłaczały. Dom, gdzie miał być dalszy kontakt, okazał się zamknięty, kontakt zapasowy nie chwycił. Wyczerpana chorobą, warunkami kuracji i żarem upalnego dnia poczułam się nagle zagubiona i opuszczona. Świat wydał się wrogi, groźny. W gardle coś ścisnęło, a oczy powilgotniały. Świadomość, że nie dostanę znikąd pomocy mobilizowała mnie, a haust źródlanej wody pokrzepił siły, uładził serce. Na odprawie nie wiedziano jeszcze o zwiększonym terenie ewakuacji. W sytuacji kiedy nic nie wychodziło, uznałam, że najlepiej dotrzeć do lasu, do leśniczówki, a tam przecież dostanę jakiś kontakt. Przylepiłam się do ciągnącego taboru niemieckiego i tak przytulona dreptałam szczęśliwa, że nie jestem sama. Przed lasem ulotniłam się cicho i skręciłam w polną dróżkę do leśniczówki. Wyjeżdżona dróżka ze śladami kół i kopyt końskich - była dostatecznym drogowskazem. Powiew lasu i zbawczy chłód orzeźwiły umysł, uspokoiły nerwy. Niestety ten łagodny powiew przekształcił się w nagły podmuch, a pomnik grzmotów zapowiadał burzę. Zaczęło się gwałtownie ściemniać, grzmoty bliższe, groźniejsze, budziła się trwoga. Wichura, deszcz, błyskawice rozszalały się na dobre. Skowyt huraganu paraliżował, zawsze bałam się burzy. Z zaświatów szła groza, strach i noc. Przemoczona do ostatniej nitki zdjęłam rozmokłe sandały i zaczęłam biec, ślizgając się i potykając raniłam bose nogi. Nagle wydało mi się, że w skowyt huraganu wdarł się skrzyp kół wozu. Przycupnęłam nasłuchując. Za chwilę rzeczywiście pojawił się wóz z końmi, a obok szło trzech mężczyzn, paląc papierosy. Lęk nakazywał nie pokazywać się obcym. Do uszu dochodziły słowa, polskie słowa, a więc swoi, jakże bliscy byli ci szmuglerzy mąki, tytoniu czy rąbanki. Szłam za nimi w pewnej odległości, szczęśliwa, że za swoimi. Wóz pojechał prosto, a ja skręciłam do leśniczówki. Dom robił wrażenie zagospodarowanego i dostatniego, chociaż był zdemolowany i opuszczony. Drzwi rozwalone na oścież, resztki poniewierającego się jedzenia, puszki konserw, obrok koński, wgniecione siano - wszystko to nie dawało poczucia bezpieczeństwa i nie zachęcało do wypoczynku. Dostałam dreszczy, czułam gwałtowny wzrost temperatury, było mi już wszystko jedno, co się stanie, jedyną potrzebą stało się łóżko. Nie zastanawiając się; dłużej, zwaliłam się na kanapę i zasnęłam. Obudził mnie błysk lampki elektrycznej i przyjazny szept: - Dziecko, co Ty tu robisz? Tu urzędują własowcy. To otrzeźwiło mnie zupełnie. Okazało się, że gospodarz, pan Leskowski (czy Laskowski) miał syna w partyzantce, który czasami wpadał do domu. Ojciec bojąc się o chłopaka przychodził z sąsiedniej gajówki i pilnował. Tym sposobem wylądowałam w objęciach pani leśniczyny. Zostałam nakarmiona pysznym chlebem z sarnim pasztetem, gorącą herbatą z sokiem malinowym, przykryta ogromną pierzyną. Rano obudziłam się z trudem, wszystko bolało. Z leśniczym natychmiast porozumiałam się. Nawiązałam kontakt z terenówką, do dyspozycji miałam jednokonną linijkę, którą mnie obwożono. Wszyscy gonili jak w ukropie chcąc mi pomóc. Po paru dniach ze wszystkimi informacjami i szkicami, objedzona, oprana, wyświeżona zameldowałam się u „Prałata”. Na punkcie czekał na mnie „Chan”, który z radością powtarzał w kółko: - No „Stasiu”, no „Stasiu”. Wracając do naszego lasu omal nie zostałam zastrzelona przez Wieńczysława Koguta - „Orlota”, który akurat miał wartę, a ja nie znałam nowego już hasła.


(Służba wywiadowcza)

Dziewczęta z łączności pełniły też służbę wywiadowczą. Na tym polu specjalnie zapisała się Zofia Carnelli-Jasieńska - „Ina”, „Dzidzia”, Janina Potoczek (Pałasińska) - „Telimena” i N. N. - „Wanda” która współpracowała ze Stanisławem Matuszykiem - „Tajnym”, szefem II-go Oddziału „Kedywu” Okręgu Krakowskiego AK. „Wanda” była kurierką na Przemyśl, Lwów, a kontakty odbywały się na Topolowej 12 w mieszkaniu Antoniny Biermańskiej - „Kory”, której mąż był w obozie koncentracyjnym. Skrzynkę tę aktualnie ja obsługiwałam, W lipcu 1944 roku „Wanda” nie wróciła już więcej z trasy, do dziś nic o niej nie wiem, nie odebrała swojego żakietu. „Tajny”, „Ina”, „Dzidzia” robili rozpoznanie do akcji na SS-Obergruppenführera Wilhelma Koppego w czerwcu 1944 roku. „Ina” miała kontakt z Kripo i dalej, stamtąd też przynosiła różne wieści. Do jej dyspozycji były „Bobo”, Anna Szygalska - „Tomek”, „Dzidzia”, Irena Potoczek - „Lotos”, „Ada”, Stefania Żychowska (Gładysz) - „Inka” i najmłodsza 16-letnia Elżbieta Dziębowska - „Dewajtis”. Przez cały miesiąc obserwowały trasy wyjazdowe z Wawelu, kolor i typ samochodu, obstawę, uzbrojenie itd.

Halina Grabowska - „Zeta”, śliczna dziewczyna, o wyjątkowo pięknym uśmiechu przychodząc na „12”, w której aktualnie dyżurowałam, mówiła: - Cześć stareńka! - tym powiedzeniem obdarowywała ludzi dla których miała sympatię. Ta też dziewczyna, Halina Grabowska, została w bestialski sposób zamordowana na Montelupich, nie sypiąc nikogo! Podobnie zginęła „Ina”, zastrzelona w czasie ucieczki na Montelupich. Łączniczką na Warszawę była również „Ania”, o której się mówiło, że mieszka w pociągu. Odległe i uciążliwe trasy pokonywała z pogodą i dużą wytrwałością.


(Służba sanitarna)

Osobne miejsce stanowiła praca kobiet w służbie sanitarnej. Sanitariuszki były szkolone przez lekarzy lub kwalifikowane pielęgniarki. Uczyły się udzielania pierwszej pomocy, elementarnych zabiegów, pozna leki itd. Punkty szkolenia były na ul. Szlak gdzie „Kaczka” prowadziła część kursów sanitarnych, drugi był w Zabierzowie, gdzie szkolenie prowadziła Janina Rogosz - „Olcha” i pani Powojowska, matka Adama Powojowskiego - „Orła”. Lekarzem i opiekunem tej placówki był dr Stanisław Bagdalski. Najlepiej zorganizowaną sekcję stanowiła grupa w składzie „Olcha”, Irena Pawlas - „Rezeda”, „Fiołek”, Teresa Spyt (Plucińska) – „Brzózka" i pani Powojowska. „Fiołek”, idąc z grupą chorych na kurację została wraz z kolegami zamordowana przez Niemców w 1944 roku w Pieczonogach. Trzecim punktem był szpital polowy w Pietrzejowicach u pp. Goszczyńskich, gdzie zimą w 1943 roku zajęcia prowadził dr „Flis” i dr Komorowski z Kocmyrzowa. Kurs trwał tydzień, zajęcia byty po kilka godzin dziennie, a później praktyczne ćwiczenia z zabiegów. Tam właśnie poznałam Marię Goszczyńską ps. „Pobożanka”, kwalifikowaną pielęgniarkę, siostrę gospodarza p. Goszczyńskiego, obecnie zakonnicę. Tam też poznałam Danutę Wolską (Szczepańską) - „Leśną” i Marysię Woźniakównę, siostrę braci Bolka i Longina - żołnierzy AK, rozstrzelanych przez Niemców. Był jeszcze jeden punkt w Polanowicach u pp. Kobasów, czynny do końca. Punkt ten pełnił wieloraką funkcję, był wszystkim w zależności od potrzeb, szpitalem dla chorych, meliną dla spalonych, azylem dla bezdomnych i głodnych, uczelnią dla młodzieży kształcącej się i skrzynką kontaktową.

Pan Kobasa po wojnie został zamordowany przez UB na progu własnego domu. Nasz dzielny sanitariat znakomicie sobie radził we wszystkich akcjach, zarówno pod Sadkami, Złotym Potokiem, jak i w czasie akcji na oberleutnanta żandarmerii pod Dalewicami, udzielając pomocy naszym rannym w tych akcjach: Kazimierzowi Zapiórowi - „Żabie”, Stanisławowi Maćkowskiemu - „Żninowi”, „Zawale”, Józefowi Donatowiczowi - „Lisowi”, Wiesławowi Błaszczykowi - „Wirowi” i Adolfowi Tatarczuchowi - „Czarnemu”. Pod Złotym Potokiem „Fiołek” i „Rezeda” wyprowadziły rannych spod ostrzału - organizując dla nich pomoc w Wiercicy. Sanitariuszki Łucja Marecka (Dźwigaj) - „Lucyna”, Helena Koziołek (Haber) - „Halina”, „Fiołek”, „Rezeda”, „Dzidzia”, Irena Lewicka (Parys) - „Mariu” i inne pełniły również obowiązki w zależności od sytuacji i potrzeb.

Najbardziej utrwalił się w mojej pamięci fakt pielęgnowania rannego „Białego”, który targnął się na swoje życie, zadając sobie nożem rany w serce. Nie dość skutecznie, skoro umierał na raty. Był to młody wiejski chłopak wychowany w ogromnym rygorze religijno-moralnym. Po mokrej akcji doznał szoku. Po raz pierwszy uczestniczyłam - bezpośrednio w okrucieństwie i tragizmie wojny. Leżał na punkcie w Pietrzejowicach, cierpiał strasznie. Czekaliśmy na możliwość transportu do szpitala do Krakowa. A tymczasem leczenie prowadził dr „Flis”, niestety bez rezultatu. Właśnie mnie przypadł obowiązek pielęgnowania chorego. Leżał w małym pokoju na parterze. Domownicy spali na górze. W nocy byłam z nim zupełnie sama. Majaczył, odzyskiwał przytomność i tracił, zrywał opatrunki, mówił, że nie chce żyć, to znowu błagał, aby go ratować. Skarżył się boleśnie, że nie chce umierać. Wzywał matki, mówił do niej najczulsze i najpiękniejsze słowa.

Było to moje pierwsze w życiu zetknięcie się z tajemnicą śmierci, bólem, pierwsza konfrontacja mojego credo. Noce były koszmarne, drżałam z trwogi i bezsilności, tak bardzo nie chciałam żeby umarł, tak bardzo chciałam go ocalić dla jego matki. Tak gorąco błagałam i po raz pierwszy przeżyłam najcięższy dylemat niewysłuchanej modlitwy.

(Zagadnienie dostrzeżenia udziału kobiet w konspiracji)

Tymi osobistymi wspomnieniami chciałabym zakończyć próbę zwrócenia uwagi na problem udziału kobiet w działalności konspiracyjnej w latach 1939 – 1945. Oczywiście próba ta nie może sobie rościć pretensji do jakiegoś systematycznego opracowania historycznego, nie jest nawet pobieżnym przeglądem zagadnienia.

W bogatej literaturze poświęconej walce niepodległościowej narodu polskiego z okupantem hitlerowskim, udział kobiet został potraktowany raczej marginalnie, niejako przy okazji omawiania jakby głównego nurtu tej walki, a więc akcji zbrojnych, dywersji itd. Choć dostrzega się i docenić trud tysięcy, często bezimiennych sanitariuszek, łączniczek, kolporterek, to jednak brak jest udokumentowań i całościowych opracowań tego tematu.

Stąd też moja nieśmiała próba zwrócenia uwagi na ten brak. Próba z konieczności jest ograniczona do osobistych raczej relacji, do informacji o pracy najbliższych koleżanek z konspiracji - poparta drobnymi napomknieniami szeptanych rozmów, utrwalonymi w czasie spotkań.

Gdyby próba ta przyczyniła się w niewielkim chociaż stopniu do pobudzenia działań naszego środowiska na rzecz powstania takich opracowań, to na pewno spełniłaby swoje zadania.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi