Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Edward Czarnecki, W szponach Gestapo


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Edward Czarnecki ps. „Murzyn”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.




W dniu 24 sierpnia 1944 r. w Sadkach (m.p. Baonu Partyzanckiego „SKAŁA") po porannym apelu zostałem wezwany do kpt. Ryszarda Nuszkiewicza - „Powolnego” - który poinformował mnie, że na polecenie mjr. Jana Panczakiewicza - „Skały” zostaję przekazany do Krakowa, do (dyspozycji por. Czesława Skrobeckiego - „Czesława”, który był moim dowódcą w „Kedywie” jeszcze przed koncentracją oddziałów.

Przekazanie mnie do „Kedywu” miało na celu dalsze zwalczanie agentury wroga w ramach akcji o kryptonimie „Kośba”, tj. wykonywania wyroków śmierci na konfidentach gestapo i kolaborantach współpracujących z Niemcami, na których zostały przez WSS (Wojskowe Sądy Specjalne) i CSS (Cywilne Sądy Specjalne) wydane i zatwierdzone kary śmierci.

Kapitan „Powolny” polecił mi przygotować osobistą broń krótką, tj. pistolet typu „Parabellum” kal. 9 mm, z którym nigdy się nie rozstawałem oraz odpowiednią ilość amunicji. Było tego 2 zapasowe magazynki i około 60 sztuk amunicji luzem, w lnianym woreczku, nadto jeden granat obronny angielski (zrzutowy). Kazał mi natomiast pozostawić w oddziale pistolet maszynowy Sten, który także posiadałem i który zgodnie z rozkazem przekazałem Antoniemu Szczyrkowi - „Stefanowi”. Wyjazd miał nastąpić w tym samym dniu, zaraz po obiedzie. W związku z wyjazdem miałem skontaktować się z ppor. Józefem Basterem - „Rakiem”, który służbowo udawał się do Krakowa i który otrzymał polecenie od mjr. „Skały” zabrania mnie ze sobą, celem skontaktowania w Krakowie z por. „Czesławem”. Krótko przed obiadem podszedł do mnie ppor. Tadeusz Suder - „Danusia” z prośbą, abym doręczył jego żonie pieniądze, których on w oddzielę nie potrzebuje, a które jej na pewno się przydadzą. Pieniądze te celem przekazania adresatce wziąłem. Zaraz po obiedzie podjechała furmanka zaprzężona w parę koni, powożona przez jednego z naszych żołnierzy pseudo - o ile dobrze pamiętam - „Serce" (N. N.)Chodzi tu prawdopodobnie o starszego ułana Zygmunta Mosura - „Serce”.

Miejsce obok niego było przeznaczone dla mnie, a za mną siedziała łączniczka Zofia Sokołowska - „Dzidzia”" wraz z „Rakiem”. Jeszcze tylko krótkie - cześć - cześć i pojazd żwawo ruszył w drogę, gdyż czasu za dużo nie mieliśmy, a drogi było sporo.

Szybko ubywało nam jednak drogi, gdyż wypoczęte i dobrze odżywione konie szparko przebierały nogami. Również my, zajęci rozmową, nie odczuwaliśmy znikających w dobrym tempie kilometrów. W czasie rozmowy z „Dzidzią” dowiedziałem się od niej, że jej ciocia Barbara Lorenzowa mieszka przy ul. Sławkowskiej 6, właśnie tam, gdzie mieszka „szef” najgroźniejszej szajki konfidentów w Krakowie, osławiony Diamand. Był on tak wysoko ceniony przez swoich mocodawców z gestapo, że nie tylko pozwolili mu na swobodne poruszanie się po Krakowie, bez „gwiazdy Dawida”, którą byli zobowiązani pod karą śmierci nosić wszyscy Żydzi, lecz jeszcze obdarowali go mieszkaniem uzyskanym po jednej z „wsyp” właśnie na ul. Sławkowskiej 6. Oprócz tego wyposażyli go w broń, z którą Diamand nigdy się nie rozstawał. Jego to właśnie jako pierwszego miałem na rozkładzie. Ustaliłem więc z „Dzidzią”, że z mieszkania jej ciotki będę mógł prowadzić obserwację Diamanda.

Nasza niefrasobliwa rozmowa wywołała grymas niezadowolenia na twarzy „Raka" i została zakłócona, kiedy ten z jej treści wywnioskował, że z naszej czwórki jadącej furmanką tylko ja jeden jestem jako tako uzbrojony. Zaczął mi nawet z tego powodu robić wymówki, że narażam nas wszystkich zabierając niepotrzebnie broń z oddziału. Dopiero moje oświadczenie, że broń zabrałem na polecenie kpt. „Powolnego” za zgodą i wiedzą mjr. „Skały”, gdyż udaję się do Krakowa na akcję „Kośba”, usunęło grymas z twarzy ppor. „Raka”. Bez przeszkód kontynuowaliśmy jazdę aż do Czyżyn, gdzie zostaliśmy zelektryzowani wiadomością podaną nam przez st. ułana „Serce”, że w naszym kierunku jedzie samochód osobowy z czterema Niemcami. Spojrzałem w kierunku jazdy, gdyż wcześniej prowadząc rozmowę z ppor. „Rakiem” i „Dzidzią”, siedziałem plecami do kierunku jazdy. Rzeczywiście, z głównej drogi, na drogę którą myśmy jechali zjechał samochód osobowy Opel Kapitän, kabriolet, w którym siedziało czterech Niemców. Samochód podjechał jakieś 10-15 metrów od nas i zatrzymał się. Wysiadło z niego trzech Niemców, oficer żandarmerii w stopniu kapitana i dwóch szeregowych z Sonderdienstu; czwarty Niemiec, kierowca, podoficer żandarmerii, pozostał za kierownicą. Kapitan i szeregowi zaczęli zbliżać się do nas dając ręką znak zatrzymania się. W tym momencie poczułem, że ciarki przechodzą mi po plecach. Musiałem chyba wykonać jakiś ruch ręką w kierunku kieszeni marynarki, gdzie na piersiach miałem „parabelkę”, ale zdecydowany szept „Raka”: - „Murzyn”, spokojnie - podziałał na mnie jak przysłowiowy kubeł zimnej wody, tym bardziej, że - jak zauważyłem - Niemcy podchodzili do nas zupełnie na luzie, nie ubezpieczając się posiadaną bronią. Podszedłszy bliżej kapitan zażądał naszych dokumentów. Nie muszę chyba dodawać, że dokumenty mieliśmy bez zarzutu, jak się to wtedy mówiło „żelazne dokumenty”. Przyczepił się jedynie do „Dzidzi”, która nie miała zwolnienia od okopów. Zapisał sobie jej dane personalne i adres, naturalnie wszystko „lewe”, każąc na drugi dzień zgłosić się jej pod podany adres, po czym wsiedli do samochodu i odjechali. Po ich odjeździe spojrzeliśmy po sobie nie wierząc, w to co się stało. „Rak” kazał ruszać „Sercu” dalej, co ten natychmiast uczynił.

Po dojechaniu do fortów przy ul. Mogilskiej, do końcowego przystanku linii tramwajowej nr 5, „Rak” powiedział do mnie te słowa:

- „Murzyn”, raz się udało, ale nie ma co ciągnąć byka za rogi, dalej jedź tramwajem.

Zsiadłem więc z furmanki i wskoczyłem do ruszającego akurat z przystanku tramwaju. W tramwaju zdałem sobie sprawę jak to dobrze, że jeszcze w Sadkach „Rak” ustalił miejsce spotkania ze mną pojutrze, tj. 28 sierpnia o godz. 8.00. Aby nie zapomnieć zanotowałem to sobie króciutko na banknocie, nie przypuszczając, że będzie to miało tak fatalne następstwa. Tramwajem dojechałem do mostu Dębnickiego i następnie udałem się na ul. Zamkową 18, gdzie mieszkała moja babcia. Nie poszedłem jednak do jej mieszkania, tylko do mieszkania sąsiadki, matki mojego kolegi, Franciszki Bazgier; z której mieszkania często korzystałem, już niejednokrotnie nocując u nich. I teraz, gdy zapytałem, czy będę mógł u nich przenocować, powiedziała mi, że tak jak zawsze, nic nie stoi na przeszkodzie.

Po przespanej nocy poprosiłem panią Bazgierową, żeby powiedziała mojej babci, aby przyniosła mi czystą bieliznę i ubranie wraz z butami, co babcia niezwłocznie uczyniła. Po umyciu się i przebraniu, poleciłem babci bieliznę i ubranie, w którym przyjechałem z terenu spalić, albo bardzo dokładnie wyprać, ze względu na zawszenie. Natomiast „parabelkę”, amunicję i zapasowe magazynki i granat włożyłem do moich butów z cholewami, w których przyjechałem, kładąc na wierzch skarpety i onuce. Tak „nafaszerowane” buty postawiłem głęboko pod łóżkiem mówiąc pani Bazgierowej o tym, że je na razie zostawiam u niej. Nie wspominałem jednakże ze zrozumiałych względów o ich zawartości. Po zjedzeniu śniadania udałem się do miasta. W godzinach przedpołudniowych znalazłem się w mieszkaniu p. Lorenzowej - ciotki „Dzidzi”, która z okien wychodzących na podwórku pokazała mi mieszkanie Diamanda. Znajdowało się ono naprzeciw jej okien, tylko niżej, bo na wysokim parterze. Na tym punkcie obserwacyjnym pozostawałem do obiadu, tj. około 2 do 3 godzin, obserwując zza firanki mieszkanie Diamanda i podwórko położone pomiędzy budynkiem frontowym a oficyną. Na wysokim parterze - jak już wspomniałem - znajdowało się mieszkanie zajmowane przez Diamanda, bardzo często odwiedzane przez jego niecnych wspólników i mocodawców z gestapo przy ul. Pomorskiej 2, wraz z którymi organizował ubawy i pijaństwa w tej swojej siedzibie. Widząc, że nic się nie dzieje w obiekcie przeze mnie obserwowanym, postanowiłem udać się na obiad zapowiadając „Dzidzi”, że przyjdę powtórnie w godzinach popołudniowych. Wracając po obiedzie na punkt obserwacyjny, zatrzymałem się naprzeciw numeru 6 na ul. Sławkowskiej, obok Hotelu Saskiego, przed sklepem fotograficznym „Foto – Furowicz”, w którego oknie wystawowym jak w lustrze obserwowałem bramę domu Diamanda.

W pewnym momencie przerwałem obserwację, gdyż podszedł do mnie mój dobry kolega Edward Szczyrek, brat „Stefana”. Zdziwił się bardzo widząc mnie w Krakowie, gdyż wiedział, że wraz z jego bratem Antosiem wyjechaliśmy z Krakowa na koncentrację oddziałów partyzanckich. On też chciał z nami wyjechać, jednak nie zabraliśmy go ze sobą, ze względu na młody wiek. Wiedział on o nas prawie wszystko i był zaprzysiężony. Miał dobre papiery, gdyż pracował jako pomocnik kelnerski w restauracji w Grand Hotelu „Nur für Deutsche” i właśnie szedł do pracy. Zaczął mnie teraz wypytywać co słychać, gdzie jest Tosiek itd. Ale na te pytania już nie zdążyłem odpowiedzieć, gdyż w tym momencie zauważyłem przebiegającego przez ulicę Diamanda, Artura Appla, Juliana Appla, Mariana Jodłowskiego i dwóch gestapowców w mundurach. Jodłowski krzyczał do pozostałych kompanów wskazując na mnie palcem:

- To on, mam go nareszcie, to ten s...syn do mnie strzelał!

W tym momencie posypały się pierwsze ciosy, a Jodłowski - jako były bokser - bić potrafił. Wykręcono mi ręce do tyłu i wciągnięto wraz z Edwardem Szczyrkiem do bramy nr 6. Któryś z braci Appli pobiegł do dozorcy, skąd po chwili przyniósł sznur do wieszania bielizny, i związano mnie jak barana. Jodłowski wyżywał się bijąc mnie bez przerwy. Z kolei, któryś z nich poszedł telefonować i po chwili przyjechał samochód osobowy (odkryty), do którego nas załadowano i powieziono do siedziby gestapo na Pomorską. Na Pomorskiej rozwiązano mnie, wśród nieustającego bicia i kopania. Założono mi kajdanki i następnie zaczęto opróżniać kieszenie mojego ubrania wyrzucając z nich wszystko na biurko. Widać było tylko u nich zdziwienie, że nie znaleźli broni, o którą bez przerwy pytali, a na pytania te ja bez przerwy odpowiadałem, że broni nigdy nie miałem. To znowu rozwścieczyło Jodłowskiego, który bijąc mnie wrzeszczał:

- A do mnie s...synu to z palca strzelałeś?!

Natomiast w osłupienie, a później w wielką radość wprawiło ich znalezienie wśród moich papierków listy konfidentów przeznaczonych do wykonania na nich wyroków śmierci, wśród których to nazwisk ze strachem odnajdywali własne. Strach malujący się na ich twarzach dawał mi jakieś wewnętrzne zadowolenie, niwelując w znacznym stopniu mój własny strach, który wypływał ze świadomości, że wpadłem w ciężkich niezmiernie okolicznościach i, że nie ma dla mnie ratunku.

Postanowiłem jednak zaprzeczać wszystkiemu, na co nie będą mieli dowodów. Nie na wiele się to jednak zdało, gdyż dowody mieli niepodważalne i stuprocentowe, a zaprzeczanie moje tylko potęgowało ich wściekłość i wzmagało bicie. W pewnym momencie zaprzestano bicia i przerwano przesłuchanie, każąc wartownikom zaprowadzić mnie do piwnicy. Dwóch wzięło mnie pod ręce, gdyż sam nie mogłem iść, a trzeci szedł za mną. Byłem przekonany, że jest to moja ostatnia droga. Jakie było moje zdziwienie, gdy wrzucono mnie do piwnicy, w której był już brat Tośka - Edek. Spytałem go, czy był przesłuchiwany. Okazało się, że go jeszcze nie przesłuchiwali, a chyba tylko przez niedopatrzenie lub przez pomyłkę strażników umieszczono nas razem w jednej celi. Umożliwiło to nam uzgodnić zeznania. Dzięki temu Edka Szczyrka zwolniono z więzienia przy ul. Montelupich po upływie około miesiąca.

W dniu następnym, tj. 26 sierpnia rano zostałem ponownie doprowadzony na przesłuchanie. W pierwszej kolejności zostałem skonfrontowany z żoną Mariana Jodłowskiego, która rozpoznała we mnie napastnika strzelającego do jej męża. Znowu rozpoczęło się bicie, tak jak w dniu poprzednim, tylko już bez udziału tych polsko-żydowskich degeneratów. Po jakimś czasie zjawili się jednak również i oni w tym pokoju, gdzie byłem przesłuchiwany, wprowadzając ze sobą pobitego „Raka”. Jak się okazało w trakcie dalszego przesłuchania, gestapowcy trafili na sporządzony przeze mnie zapis na banknocie, w którym to zapisie była mowa o dacie, miejscu i godzinie spotkania z „Rakiem (26.VIII - 7.30 - Skwerek przy Hali Targowej - „Rak”). Muszę w tym miejscu nadmienić, że przez cały okres trwania przesłuchania nie przyznałem się do znajomości języka niemieckiego - tak, że przy przesłuchiwaniu Niemcy posługiwali się tłumaczem, a ja miałem szansę przygotowania odpowiedzi, a także rozumiałem to, co oni mówią między sobą. Na pytania zadawane przez Niemców, czy to jest „Rak”, zrobiłem zdziwioną minę, mówiąc, że nie wiem o co chodzi. Pokazano mi wówczas pieniądz znaleziony przy mnie poprzedniego dnia pytając, co znaczy ten zapis. Stwierdziłem naiwnie, że pierwszy raz ten zapis widzę, że musiał być zrobiony wcześniej, że musiałem ten banknot dostać jako resztę w trakcie dokonywania jakichś zakupów, że w każdym razie ja tego zapisu nie robiłem. A na pytanie kim jest ten człowiek, zdziwiony spojrzałem na „Raka” i kategorycznie stwierdziłem, że go nie znam i że pierwszy raz widzę go na oczy. Podstawę do takiego twierdzenia dawała mi zasłyszana chwilę wcześniej rozmowa, prowadzona przez Niemców, w której oni sami powątpiewali, kogo mają, gdyż aresztowany mężczyzna przyznał się do pseudonimu „Komar”. Zaprzeczenia „Raka” i moje jakobyśmy się znali doprowadziły gestapowców do powtórnego wybuchu wściekłości, co spowodowało znowu wymyślne bicie nas obu, oraz wieszanie „Raka” za, skute kajdankami i wykręcone do tyłu, ręce na framudze drzwi. To przesłuchanie połączone z wyrafinowanym biciem i torturowaniem przeciągnęło się do późnych godzin popołudniowych, kiedy to nieludzko skatowanych wrzucono nas na samochód ciężarowy i zawieziono razem z Edkiem Szczyrkiem do więzienia na Montelupich. Na Montelupich umieszczono nas w suterenie, w pomieszczeniu przylegającym do łaźni i pomieszczenia do dezynfekcji, gdzie znajdowało się już parę osób. W pomieszczeniu tym spędziliśmy, całą noc. Na drugi dzień rano zapędzono nas do łaźni, każąc ubranie oddać do parówki. W czasie oczekiwania na ubranie strażnik podał nam maszynkę do strzyżenia każąc, by jeden drugiego dokładnie ostrzygł i to nie tylko na głowie. Muszę w tym miejscu przytoczyć słowa, które wypowiedział do mnie jeden z gestapowców, eskortujących nas w dniu poprzednim z ul. Pomorskiej do więzienia na Montelupich, a który przez cały czas przesłuchania pełnił funkcję tłumacza, starając się jak najmniej brać udział w biciu nas. Otóż wykorzystując moment, że był bezpośrednio,przy mnie powiedział mi te słowa:

- Mosz sam pierunie szczęście, że my cię nie złapali parę dni wcześniej, bo już byś był pierunie tam - wymownie pokazując kciukiem w dół, na ziemię.

Ale już gdy chciałem go o coś spytać, wrzasnął na mnie po niemiecku:

- Maul halten![1] - uderzając mnie przy tym w twarz, zresztą niezbyt mocno.

Słowa te do dnia dzisiejszego brzmią mi w uszach i każą mi się zastanawiać, co miały znaczyć.

Po ostrzyżeniu, kąpieli i ubraniu się w wyprasowane ubrania zostaliśmy doprowadzeni do administracji więzienia, gdzie spisano nasze personalia i gdzie musieliśmy podpisać - przysłany w ślad za nami z Pomorskiej - depozyt. W trakcie spełniania tej czynności zauważyłem, że jeden z Niemców zatrudnionych w administracji, którego twarz była mi skąś znajoma, uporczywie mi się przygląda. W pewnym momencie podszedł do mnie pytając:

- Wie heisst du? - Odpowiedziałem, pamiętając rozmowy na Pomorskiej, że nie rozumiem po niemiecku.

Wtedy wezwał tłumacza i przez niego powtórnie spytał jak się nazywam. Odpowiedziałem - Czarnecki Edward, na co odburknął - no ja gut. I na tym skończyła się nasza rozmowa.

I znowu nie wiem, czy przez pomyłkę, czy przez przeoczenie, czy celowo zostaliśmy umieszczeni wszyscy trzej w jednej celi, w prawym skrzydle na II piętrze, w której już było kilku więźniów. Gdy tylko strażnik zamknął za nami drzwi celi, zaczęło się wzajemne przedstawianie i wypytywanie, a za co, a kiedy aresztowani, a gdzie, a przez kogo itd. itd. Widząc jednak, że jesteśmy skatowani, a zwłaszcza „Rak”, zajęli się nami troskliwie, starając się złagodzić ból, przykładając mokre, zimne kompresy na posiniaczone i pokrwawione miejsca. Sprawiło to nam naprawdę wielką ulgę. Na Montelupich przebywaliśmy około miesiąca. Po dwóch mniej więcej tygodniach pobytu, po śniadaniu, strażnik wyczytał nazwisko „Raka” i moje, każąc nam wyjść na korytarz. Ponieważ „Rak” już kilka razy symulował szok nerwowy i utratę przytomności w obawie przed dalszymi przesłuchaniami, sądząc, że i tym razem jesteśmy wzywani na przesłuchanie, użył też tego fortelu. Strażnik więc zabrał tylko mnie. Ze zdziwieniem i przerażeniem stwierdziłem, że nie prowadzi mnie do pokoju przesłuchań, lecz na podwórko. Znowu jak błyskawica przebiegła myśl: pewno na rozwałkę. Strażnik kazał mi dołączyć do trójki więźniów stojących przy bramie, których pilnowało dwóch kałmuków. Po chwili podszedł do nas cywil, który oświadczył, że zabiera nas pod konwojem do pracy, tylko uprzedził, żebyśmy nie robili głupstw, bo konwój ma powiedziane, że w razie jakiegoś podejrzanego ruchu ma strzelać do nas bez ostrzeżenia. Konwojenci skuli nas kajdankami po dwóch za ręce, cywil pokwitował przy bramie nasz odbiór i wyprowadził nas na ulicę, kierując się w stronę aleji Słowackiego. Kazano nam iść jezdnią przy krawężniku, konwojenci szli koło nas trzymając pistolety w pogotowiu. Tak doprowadzono nas na aleję Słowackiego. Nie pamiętam, który to był numer, ale była to druga lub trzecia brama przed ul. Łobzowską. Po wejściu do tego budynku, konwojenci - na polecenie cywila - rozkuli nas, a on powiedział, że praca nasza będzie polegała na składaniu maszyn drukarskich pod jego kierunkiem, że jest to praca na dłuższy okres, że nikt nas tutaj nie będzie poganiał, tylko żebyśmy nie robili głupstw, bo odpowiadamy jeden za wszystkich - wszyscy za jednego. Przemowa ta dotyczyła mnie, bo jak się okazało, pozostali trzej więźniowie do tej pracy chodzili już dłuższy czas, mieli kontakt z rodzinami, codziennie w pracy ktoś z rodziny ich odwiedzał, przynosząc jedzenie, papierosy, a nawet wódkę. Nic więc dziwnego, że patrzyli na mnie wrogo, a jeden z nich wręcz mi powiedział, żebym nie ważył się nawet myśleć o ucieczce, bo wtedy rozwalą ich wszystkich, pracując zaś tutaj mają szansę wyjścia na wolność. Po skończonej dniówce konwojenci odprowadzili nas z powrotem na Montelupich. Po powrocie do celi rozmawiałem z Józkiem - „Rakiem” mówiąc mu, że otwiera się wspaniała szansa ucieczki, że jak jutro będą nas znowu wołać, to żeby skorzystał z szansy i pryśniemy obydwaj. Znowu Józek odmówił, zasłaniając się obawą o rodzinę, jak również tym, że jak zgodzi się wyjść do pracy, to już potem nie uwierzą w jego szok nerwowy i stwierdzą symulanctwo. Na moje oświadczenie, że ja będę pryskał, odpowiedział mi pytaniem:

- A co będzie ze mną?

I to właśnie powstrzymywało mnie od ucieczki, gdyż czułem się w pewnym stopniu moralnie winny jego wpadki, a on nie chciał wykorzystać sprzyjających okoliczności. Szansa ucieczki była realna do tego stopnia, że nawet „Stefan” i „Jadzia” przyszli mnie odwiedzić w miejscu pracy i omówić sposób realizacji ucieczki. Jednak Józek nie chciał uciekać, a ja nie chciałem go zostawić samego, co z trudnością wytłumaczyłem „Stefanowi” i „Jadzi”. Miałem zresztą także na uwadze ostrzeżenia o zbiorowej odpowiedzialności, która również mogła objąć „Raka”, jako, że łączono nasze uwięzienie w jedną sprawę.

Do pracy byłem wyprowadzany przez okres około tygodnia. Skończyło się to nagle i niespodziewanie. Otóż któregoś dnia idąc Alejami w godzinach popołudniowych i niosąc na ramieniu - wraz z drugim więźniem - pęknięte koło zębate, eskortowani przez konwojenta i dozorującego nas cywila, nadzialiśmy się na jadącego samochodem gestapowca, który mnie przesłuchiwał po aresztowaniu. Ten, jak mnie zobaczył, zatrzymał samochód i z pistoletem w ręce wyskoczył z auta z wrzaskiem do konwojentów, co ja tu robię, i że mają natychmiast odprowadzić mnie na Montelupich. Dopiero ten cywil wyciągnął jakiś papier z kieszeni, dał go przeczytać gestapowcowi, ten się trochę uspokoił, ale konwojentowi powiedział, że ja jestem wielki bandyta i prowadząc mnie musi bez przerwy trzymać broń w pogotowiu. Po powrocie na Montelupich okazało się, że jest formowany duży transport i do tego transportu zostaliśmy obaj z „Rakiem” włączeni. Wydano nam depozyty i umieszczono w celi transportowej, gdzie spędziliśmy noc na stojąco, gdyż poupychano nas jak śledzie w beczce. O leżeniu nawet nie było co marzyć. Na drugi dzień rano, było to chyba 28 września 1944 r. po śniadaniu, zaczęto nas przewozić samochodem ciężarowym na bocznicę kolejową składu węgla, za mostem kolejowym przy drodze prowadzącej do garaży PKP. Stały tam podstawione kryte wagony kolejowe, do których ładowano nas wśród krzyku po kilkudziesięciu do jednego wagonu, upychając nas tak, że mogliśmy z biedą tylko stać jeden obok drugiego. Załadunek trwał do godzin poobiednich, gdyż woził nas tylko jeden samochód ciężarowy, ubezpieczany każdorazowo z przodu i z tyłu przez samochody polowe wypełnione gestapowcami uzbrojonymi w karabiny maszynowe i peemy. Po zakończeniu załadunku do każdego wagonu wrzucono po kilka bochenków chleba, mówiąc, że jeden bochenek jest na ośmiu ludzi oraz wiadro z wodą na cały wagon. Od kolejarza spinającego wagony zdołaliśmy się dowiedzieć, że transport jest skierowany do miejscowości Flossenbürg w Niemczech. Teraz każdy z nas na kawałkach papieru pisał zawiadomienie do swych najbliższych, aby ich zorientować o swym losie. Było to możliwe dzięki temu, że jak wspominałem, przed sformowaniem transportu wydano nam depozyty. Karteczki z wiadomościami wyrzuciliśmy przez zabezpieczone drutem kolczastym okienka wagonów, starając się rzucać je w chwilach, kiedy wartownicy byli zajęci lub byli zwróceni plecami do wagonów. Rzucanie grypsów trwało jeszcze, gdy pociąg z nami już ruszył. Każdy z nas starał się możliwie jak najwięcej rzucić tych grypsów licząc, że jednak któryś z nich zostanie przez uczynnych ludzi dostarczony pod wypisane adresy. Mnie się udało w Trzebini uprosić konwojenta, żeby pozwolił mi na dworcu nabrać wody do wiadra, na co on łaskawie wyraził zgodę, upewniwszy się przed tym, że pociąg będzie stał na stacji dostatecznie długo. Kazał mi wziąść wiadro i po zdjęciu automatu z ramienia kazał mi iść przed sobą do studni. Przy studni był akurat polski kolejarz, którego poprosiłem ukradkiem, żeby zawiadomił mego stryja, który prowadził cegielnię Mycielskiego jeszcze na długo przed wojną. Miał on powiedzieć stryjowi, że jego bratanek, Edek Czarnecki, został wywieziony do obozu we Flossenbürgu. Kolejarz ten nic na to nie odrzekł; bojąc się widocznie stojącego opodal gestapowca. Jak się jednak później okazało spełnił moją prośbę. Po powrocie z wodą do wagonu, podzieliłem się tą wiadomością z „Rakiem”, oświadczając mu, że będziemy „pryskać" przy pierwszej nadarzającej się okazji. I znowu „Rak” zaczął mnie przekonywać, że w czasie transportu to lepiej nie, że lepiej poczekać aż dojedziemy na miejsce, to może będą jakieś lepsze okazje. Przyznaję szczerze, że zacząłem się już w duchu buntować na takie wywody i na takie marnowanie okazji do ucieczki, ale solidarność i poczucie odpowiedzialności oraz świadomość, że przecież „Rak” - jak mi oświadczył -nie zna języka niemieckiego, już po raz drugi nie pozwoliła mi go zostawić samego.

W dniu l października 1944 r. pociąg nasz wjechał na bocznicę małej stacji kolejowej, niewielkiej miejscowości Flossenbürg. Na nasz przyjazd już oczekiwali żołdacy ze straży obozowej z psami i bykowcami. Zaczęło się wyganianie z wagonów i formowanie kolumny marszowej przy akompaniamencie wrzasków strażników, szczekania psów i bicia czym popadło. Kolumna w końcu ruszyła obrzucana kamieniami i błotem, lżona przez stojących po obu stronach jezdni Niemców. Celowała w tym zwłaszcza młodzież niemiecka nie powstrzymywana w swych poczynaniach przez konwojujących nas strażników. Po przejściu około trzech kilometrów - stale pnącej się pod górę drogi - znaleźliśmy się na jej szczycie, na którym znajdował się Lager - Flossenbürg. Całą kolumnę podprowadzono pod budynek administracyjny, gdzie nastąpiło wyczytywanie z listy celem sprawdzenia obecności. Wyczytywanym wręczano numer obozowy w dwóch egzemplarzach, wydrukowany na płótnie i kierowano kolejno do stojącego obok baraku. W baraku tym, przy stole ciągnącym się przez całą długość siedziało kilku SS-manów, do których należało kolejno podchodzić i przy każdym, stanowisku zdawać swoje rzeczy osobiste, podając przy tym imię, nazwisko, datę urodzenia i pokazując otrzymany w administracji numer obozowy. Po dojściu do końca byliśmy zupełnie nadzy, trzymając tylko w ręku numery obozowe. Przy wyjściu z baraku stał opasły wachman, który kontrolował czy któryś nie usiłuje czegoś przeszmuglować. Jeżeli złapał kogoś na usiłowaniu przeszmuglowania czegoś - nie żałował razów trzymanym w ręku bykowcem. Natomiast więźniom, którzy w swych rękach oprócz numerów nie mieli nic więcej, kazał robić skłon w przód zaglądając im do odbytnicy, a następnie razami bykowca lub potężnym kopniakiem w wypięty tyłek wyrzucał z baraku na zewnątrz, gdzie więźniowie funkcyjni formowali znowu kolumnę, którą po zakończeniu zdawania rzeczy pogoniono biegiem do łaźni. Po marnej kąpieli i wysmarowaniu miejsc owłosionych lizolem, przy równoczesnym sprawdzaniu, czy między nami nie ukrywają się Żydzi, kazano nam kolejno wychodzić na dwór, gdzie przygotowana już wcześniej stanowiska ze szmatami, które szumnie nazywano odzieżą. Dostaliśmy więc kolejno coś co miało być kalesonami, koszulą oraz onuce, spodnie, buty drewniaki, bluzę, czapkę, koc i miskę. Wydano to nam jak leci, i nie daj Boże jak ktoś protestował, że dostał coś za małe, lub za duże, bo znowu razy spadały na takich nieszczęśników, zadawane tym razem przez kapo. Popędzono nas w końcu do wydzielonego baraku, oddzielonego od pozostałych baraków ogrodzeniem z drutu kolczastego, a tam kazano nam zajmować we dwóch jedną pryczę. Zajęliśmy z „Rakiem” jedna, pryczę na trzecim piętrze. „Rak” zaczął sarkać, że za wysoko, ale mu wytłumaczyłem, że za to będziemy mniej widoczni. Jak się okazało był to barak przejściowy, przeznaczony na tzw. kwarantannę. Z baraku tego nie zabierano nas do pracy, ale w pierwszym rzędzie kazano nam przyszyć sobie numery obozowe. Jeden na piersi z lewej strony, a drugi na prawym udzie, na takiej wysokości, że przy postawie zasadniczej końce palców sięgały lecz nie zasłaniały numeru. Ja dostałem numer 27742. Musieliśmy wszyscy wykuć na pamięć nasze numery, gdyż od chwili przekroczenia bramy obozu, nasze nazwiska pozostały - jak nam cynicznie oznajmiono - za bramą obozu, a my staliśmy się ponumerowanymi automatami, mającymi ślepo wykonywać wszelkie rozkazy i polecenia władz obozowych. Myliłby się ten, kto by sądził, że nie kierując nas do pracy z kwarantanny, pozwalano nam się nudzić. Otóż od rana do wieczora przeganiano nas na różne sposoby, ćwicząc z nami obozową musztrę poczynając od komendy „Mütze ab” i „Mütze auf”[2], poprzez różne zbiórki i „biegiem rozejść się”, do padnij, czołgaj się, powstań - a wszystko oczywiście po niemiecku. A w najlepszym przypadku stawiano nas w szyku apelowym i kazano stać po kilka godzin bez ruchu, nie szczędząc przy tym bicia i kopania. Na naszych oczach, więźnia który słaniał się na nogach z wycieńczenia, kapo kilkoma uderzeniami knypla (pała zrobiona ze styla od łopaty czy kilofa) powalił na ziemię, po czym ze stoickim spokojem obrócił go na plecy. Następnie położył mu na gardle wspomnianą pałę, stanął nogami na obu jej końcach i stojąc tak przez chwilę, spowodował śmierć ofiary. Po czym z rozradowaną miną oświadczył, że wszystkich nas czeka śmierć, jeśli nie taka, to podobna. Dopełniło to miary goryczy, którą nas częstowano na okrągło przez 24 godziny, nie pozwalając na odpoczynek nawet w nocy. Oświadczyłem więc „Rakowi” kategorycznie, że będę uporczywie szukał okazji do ucieczki i że przy pierwszej lepszej okazji będę „pryskał”, a gdyby ucieczka miała mi się nie udać, to wolę zostać zastrzelony w czasie ucieczki, niż być skazanym na powolne konanie w męczarniach. „Rak” oświadczył, że teraz będzie uciekał ze mną. Niestały z obozu macierzystego, z Flossenbürgu nie było absolutnie żadnych szans ucieczki. Szansa taka zarysowała się przed nami, gdy zaczęto zapisywać ochotniczo do pracy, szukając przede wszystkim metalowców. Zapisałem się więc, podając zawód: tokarz-frezer. Zapisał się również za moją namową „Rak”, podając jako zawód - ślusarz. Wyjazd z Flossenbürgu nastąpił 9 października w godzinach wieczornych. Przed tym wszyscy zostaliśmy przemundurowani w przepisowe obozowe pasiaki, taką samą czapkę, oraz dostaliśmy względnie dobrą (w porównaniu z poprzednią) bieliznę i buty drewniaki z wierzchami tekstylnymi. Tak wyekwipowanych w ilości 300 do 400 osób, sformowanych w kolumnę marszową, pogoniono nas znowu tą samą drogą, którą przybyliśmy dziesięć dni temu, tylko w odwrotnym kierunku.

Po załadowaniu nas do wagonów towarowych czekaliśmy na odjazd jeszcze dość długo, gdyż jak z podsłuchanej rozmowy, prowadzonej przy naszym wagonie przez strażników SS-owców - mających nas konwojować - a niemiecką obsługą pociągu wywnioskowałem, że gdzieś na naszej trasie przejazdu trwało bombardowanie dokonywane przez alianckie samoloty. W końcu ruszyliśmy. Jednak nasza jazda była często przerywana licznymi i długimi postojami, a gdy już nastał dzień widzieliśmy liczne ślady bombardowań na stacjach kolejowych. Na niektórych jeszcze trwały roboty nad usuwaniem pogiętych i poskręcanych szyn kolejowych oraz zasypywanie lei po bombach. Po trwającej dwie noce i półtora dnia jeździe, pociąg zatrzymał się na jakiejś bocznicy kolejowej, gdzie nam kazano wysiadać i po kilkakrotnym przeliczeniu sformowano znów kolumnę marszową i poprowadzono nas ku widocznej w dali fabryce. Po minięciu fabryki zobaczyliśmy stojące za nią w odległości około 1,5 km baraki otoczone ogrodzeniem z drutu kolczastego. I ku tym właśnie barakom nas poprowadzono, gdyż - jak słusznie przypuszczałem - te właśnie baraki były celem naszej wędrówki, a fabryka, którą mijaliśmy miała być naszym nowym miejscem pracy. Rozglądałem się uważnie dookoła, starając się dokładnie zapamiętać jak najwięcej szczegółów z mijanej okolicy, pomny powziętej decyzji - ucieczki przy najbliższej okazji. Po zakwaterowaniu nastąpił podział na grupy i przydział do pracy. Szczęśliwie trafiliśmy z „Rakiem” do jednej grupy i już na drugi dzień rano o godz. 5.30 wygoniono całą naszą grupę, około 150 osób do pracy na pierwszą zmianę.

Rozkład dnia pracy wyglądał następująco: pobudkaogodz.4.30, mycie się, słanie łóżek i sprzątanie sali i śniadanie o godz. 5.30. O godz. 5.40 zbiórka i wymarsz pod konwojem do pracy, która trwała od godz. 6.00 do 18.00, z pół godzinną przerwą na „wypicie obiadu”. Tak dosłownie było, bo w trwającej pół godziny przerwie obiadowej dostawaliśmy pół litra czarnej kawy (lury nie kawy), do tego zjadało się porcję chleba (około 250-300 g) z marmoladą lub z margaryną (około 50 g), fasowaną dzień wcześniej przy kolacji. Kto nie potrafił opanować pokusy i zjadał tę porcję na kolację lub na śniadanie, wypijał na obiad samą kawę. Zakończenie pracy następowało w zależności od przybycia konwoju na zmianę, gdyż absolutnie nie wolno było opuszczać nam stanowisk pracy dotąd, dokąd nie przybył zmiennik. Formalnie nazywało się, że pracujemy do godz. 18-tej, ale rzadko kiedy byliśmy w obozie przed godz. 20.00, gdyż po opuszczeniu hali fabrycznej następował apel i dokładne liczenie grupy więźniów, która zakończyła pracę. Ponieważ pomyłki w liczeniu były na porządku dziennym, to i nasz powrót do obozu ulegał znacznemu opóźnieniu.

Po powrocie z pracy dostawaliśmy kolację złożoną z jednego litra zupy (rozgotowane ziemniaki lub brukiew) oraz fasowaliśmy wspomnianą już porcję chleba z marmoladą lub margaryną. Po zjedzeniu tej bryi, którą miała być zupą, każdy z nas po jakim takim obmyciu się padał na swe łóżko, momentalnie zasypiając.

Fabryka w której pracowaliśmy, była fabryką zbrojeniową. Pracowali w niej oprócz więźniów, również pracownicy wolnościowi, tak Niemcy jak i obcokrajowcy (Belgowie, Holendrzy, Francuzi, Czesi i inni), którym pod groźbą srogich kar nie wolno było kontaktować się z nami, a nam z nimi. Ale już wtedy było znane hasło, że przepisy są po to, żeby je omijać. Nawiązałem ostrożnie kontakt z młodym Belgiem, który pracował na sąsiedniej maszynie. Od niego dowiedziałem się, że miejscowość w której pracujemy, nazywa się Sengenfeld. Prosiłem go o ustalenie w przybliżeniu odległości od większych miast. Na drugi dzień przyniósł mi karteczkę z wynotowanymi odległościami, lecz nie dał mi tej karteczki, tylko kazał sobie zanotować odległości. Wynikało z nich, jak sobie to później wyliczyłem, że do Krakowa mamy około 500 km. Zdecydowałem się na ucieczkę, powiadomiłem o tym „Raka”, który wyraził też chęć ucieczki razem ze mną. Istniała możliwość opuszczenia niepostrzeżenie terenu fabryki, ale należało jeszcze dokonać pewnych ustaleń i czynności, a mianowicie, czy teren przyfabryczny jest na zewnątrz patrolowany przez ruchome patrole, a jeżeli tak, to z jaką częstotliwością przechodzą one w punkcie obranym przeze mnie na opuszczenie fabryki. Punktem tym była ubikacja, której zakratowane okna wychodziły na teren fabryki oddzielonej, a raczej należałoby powiedzieć, odgrodzonej od upragnionej wolności jakimś 20-to metrowym odcinkiem przestrzeni. Przez ten odcinek przebiegały dwa ogrodzenia z drutu kolczastego między którymi przepływała nieduża rzeczka. Nad nią była przerzucona izolowana rura, mająca chyba ze 30 cm średnicy, owinięta jednak na całej długości, wynoszącej około 8 metrów drutem kolczastym. Nie stanowił on jednak specjalnej przeszkody, zważywszy, że mieliśmy buty drewniaki. Po ustaleniu, że teren wybrany nie jest patrolowany, postanowiliśmy tą drogą dokonać ucieczki.

Należało z tym jednak poczekać jeszcze tydzień czasu, to znaczy jak będziemy znowu mieli pracę na dzienną zmianę, ponieważ ucieczka ze zmiany nocnej stwarzała zagrożenie przedwczesnego jej odkrycia, gdyż opuszczone stanowisko pracy przy maszynie zaraz rzucało się w oczy i mogło spowodować przedwczesny alarm. Zaraz po rozpoczęciu tygodnia na ranną zmianę przystąpiliśmy z „Rakiem” do realizacji naszego, zamiaru ucieczki, wtajemniczając w to jeszcze dwóch moich kolegów z Dębnik, mianowicie Stanisława Załuskiego zamieszkałego przy ul. Madalińskiego i Miecia Walka, którego mama miała skład węgla przed wojną i z którym razem chodziłem do szkoły. Niestety obydwaj wycofali się w ostatniej chwili, pomimo, że do końca stanowili obstawę w czasie przecinania przez nas kraty w oknie ubikacji. Kratę tę, przecinaliśmy - jak to się mówi - na raty, przez dwa dni, każdorazowo nacięte miejsca zaklejając rozrobioną ośrodką z chleba. 23 października nastąpiło tuż po zmroku całkowite przecięcie kraty i wyjście na zewnątrz.

Tak, jak wspomniałem wyżej, Staszek Załuski i Mietek Walek w ostatniej chwili zrezygnowali z ucieczki, obiecując jednak przygiąć pręty kraty, aby zamaskować miejsce naszego wyjścia. W trakcie przekonywania ich, że nie powinni rezygnować, wszedł do ubikacji jakiś więzień, który natychmiast zorientował się co jest grane i oświadczył, że on chętnie weźmie udział w ucieczce razem z nami, co też uczynił. Kilka cięć kleszczami do cięcia drutu, zabranymi przezornie z szafki urzędowej pozwoliło nam na szybkie pokonanie pierwszego ogrodzenia, teraz szybkie przejście po rurze na drugą stronę rzeczki i pozostała ostatnia przeszkoda, którą szybko przeciąłem kleszczami i droga do wolności stała przed nami otworem. Ale musieliśmy poczekać na „Raka”, który przy forsowaniu rzeczki stracił równowagę i spadł do wody. Szybko pomogliśmy mu wydostać się na brzeg i już bez przeszkód sforsowaliśmy ostatnią przeszkodę po uprzednim przecięciu siatki. Po przedostaniu się na drogę, ten trzeci kolega powiedział nam, że on odłącza się od nas i idzie na własną rękę, gdyż idąc w trójkę, za bardzo będziemy rzucać się w oczy.

Rozstaliśmy się, życząc sobie nawzajem powodzenia i szczęśliwego spotkania w Krakowie. Podobno „Rak” spotkał się z nim kiedyś później w Krakowie i utrzymywał z nim przez jakiś czas kontakt. Pochodzić miał z Bronowic.

Po rozstaniu się skierowaliśmy nasze kroki w kierunku obozu, wychodząc z założenia, że jeżeli nasza ucieczka zostanie odkryta, to pościg za nami uda się w kierunku odwrotnym. W pobliżu obozu przeszliśmy przez mostek na drugą stronę rzeczki i po przejściu jakiś 8-10 km weszliśmy do obszernej stodoły, którą dojrzeliśmy stojącą samotnie w polu. Zatrzymaliśmy się w niej około pół godziny, celem „złapania oddechu” i wykręcenia przemoczonego ubrania „Raka”. Emocje i strach przed pościgiem nakazywały nam zrezygnować z dłuższego odpoczynku. Podjęliśmy wiec dalszy marsz, aby maksymalnie zwiększyć odległość odskoku. Maszerowaliśmy bez wytchnienia prawie do rana. Nad ranem należało pomyśleć o jakimś względnie bezpiecznym schronieniu, gdzie moglibyśmy przesiedzieć dzień, gdyż poruszanie się w ciągu dnia było wykluczone - mieliśmy przecież na sobie pasiaki.

Gdy zaczęło robić się widno, znaleźliśmy się na przedmieściu jakiegoś miasta, w obrębie ogródków działkowych. Należało się szybko decydować na jakieś sensowne ukrycie się, gdyż lada chwila mogliśmy zostać przez kogoś zauważeni. Wyszukałem więc położoną na uboczu altanę, której wygląd świadczył o tym, że dawno nikt do niej nie zaglądał, a wskazywały na to nie uprzątnięte liście na werandzie, brudne okna, zaśmiecona zeschłymi liśćmi alejka. Postanowiłem, że się ukryjemy w tej właśnie altanie, znalezionym za nią kilofem urwałem skobel stanowiący jej zamkniecie. Weszliśmy do wewnątrz, otworzyłem okno, po czym wyszedłem powtórnie na dwór, zamknąłem powtórnie drzwi wejściowe i skobel wbiłem na swoje miejsce. Przez otwarte uprzednio okno wszedłem powtórnie do środka. Zamykając je za sobą, przystąpiłem do przeszukiwania altany. Znaleźliśmy w niej rzeczy, które dla nas, w naszej obecnej sytuacji były prawdziwymi skarbami. Były tam jakieś spodnie robocze, jakieś marynarki, kombinezon, pod leżanką znalazłem karton po margarynie wypełniony nowymi kompletami bielizny pościelowej oraz stojące obok trzewiki robocze. Zagarnął je dla siebie „Rak”, w miejsce drewniaków, które zdążyły mu się już rozlecieć. Niestety z produktów żywnościowych było tylko trochę dojrzewających pomidorów, owoców i trochę słonecznika. Zjedliśmy trochę tych pomidorów, zagryzając je na przemian jabłkami i gruszkami. Po takim oszukaniu żołądka położyliśmy się spać. Przed położeniem się do snu pod rękę położyłem sobie znalezioną wcześniej siekierkę, tak na wszelki wypadek.

Obudziliśmy się około południa. Zjedliśmy znowu trochę owoców, obserwując spoza firanek ruch w głębi ogródka, dziękując Bogu za trafny wybór lokum na nocleg i modląc się w duchu o to, żeby w dalszym ciągu nikt się nie zjawił w „naszej” altanie. Tak szczęśliwie doczekaliśmy zmierzchu, zaczęliśmy się przygotowywać do opuszczenia altany. Ubraliśmy na nasze pasiaki znalezione w altanie cywilne robocze ubrania, „Rak” nałożył znalezione buty, narzekając, że są trochę za ciasne. Pocieszyłem go, że w Krakowie da sobie za to zrobić na zamówienie, o dwa numery większe. Swoje tekstylne drewniaki napastowałem znalezioną czarną pastą. Pod pachę zabrałem karton z bielizną, do kieszeni - nóż ogrodniczy i znalezioną paczkę zapałek. Na głowy założyliśmy jakąś czapkę i beret, żeby ukryć nasze ostrzyżone głowy przed czyimś niepożądanym wzrokiem oraz uchronić je przed nocnym chłodem - a była to przecież ostatnia dekada października i nocne chłody dawały się już odczuć.

Po opuszczeniu altany i ogródków działkowych skierowaliśmy się w stronę zaobserwowanej w ciągu dnia drogi. Po dojściu do niej stanęliśmy przed problemem, w którą stronę mamy się udać. Zadecydowaliśmy, że idziemy w prawo. Okazało się, że wybraliśmy właściwy kierunek, gdyż po dojściu do skrzyżowania odczytałem na znajdującym się na nim drogowskazie - Dresden 98 km, - a pod spodem - Chemnitz 36 km, - zaś w przeciwnym kierunku - Zwikau 38 km. Zadowoleni, że idziemy w dobrym kierunku, żwawo podążyliśmy w dalszą drogę. Ale głód coraz bardziej dawał znać o sobie. Postanowiliśmy zrobić mały odpoczynek i poczekać trochę, aż się zmniejszy ruch na szosie, gdyż to ciągłe wskakiwanie do przykopu celem schowania się przed nadjeżdżającymi samochodami wcale nie przyśpieszało naszego marszu. Wkrótce dostrzegliśmy stojącą jakieś 5-6 metrów od szosy drewnianą budkę. Po sforsowaniu lichego zamka dostaliśmy się do środka budki, która okazała się podręcznym magazynkiem drogowców. Były w niej różnego rodzaju narzędzia potrzebne drogowcowi do utrzymania w porządku jego odcinka drogi. Był w niej również mały okrągły piec żelazny, który postanowiliśmy wykorzystać do pozbycia się pasiaków. Szybko zdjęliśmy je z siebie, porwaliśmy na kawałki i pozostawiając sobie na pamiątkę numery, resztę dokładnie spaliliśmy w piecu sprawdzając, czy wszystko dokładnie się spaliło. Wkrótce z naszych pasiaków i czapek pozostała tylko część popiołu w popielniku. Przed opuszczeniem chwilowego lokum zabraliśmy łopatę i grabie, a ja nie zapomniałem o drogocennym dla nas kartonie. Tak wyekwipowani, lżejsi o spalone pasiaki, świadomi, że nie pozostawiliśmy po sobie żadnych śladów udaliśmy się w dalszą drogę.

Głód dawał jednak coraz bardziej znać o sobie, tym bardziej, że w marszu nie oszczędzaliśmy sił. Około godz. 22.00 przechodziliśmy koło jakiejś małej miejscowości, gdy nagle przed nami spostrzegliśmy postać jakiejś kobiety. Ponieważ spotkania nie dało się uniknąć, postanowiłem spróbować szczęścia. Podszedłem do zauważonej kobiety i grzecznie zapytałem po niemiecku, czy nie orientuje się gdzie tutaj można by było drogą wymiany dostać coś do jedzenia. Kobieta zapytała kim my jesteśmy; nie namyślając się odpowiedziałem, że jesteśmy Holendrami, którzy zostali przywiezieni do Niemiec na roboty, że pracowaliśmy w Hanowerze w fabryce samolotów. Fabryka ta została przed kilku dniami zbombardowana, jak również baraki, w których mieszkaliśmy i w związku z tym udajemy się do Monachium, gdzie pracuje bardzo dużo Holendrów. Kobieta ta, po wysłuchaniu moich bajeczek kazała nam iść za sobą, zaprowadziła nas do swego domu, gdzie był jej mąż. Kazała nam chwilę poczekać, mówiąc, że zaraz przygotuje nam coś do jedzenia. Po chwili postawiła na stole talerz z nakrojonymi kromkami białego chleba posmarowanymi margaryną, na osobnym talerzyku postawiła marmoladę, a do tego duży dzbanek białej kawy. Widząc, że przygotowany przez nią posiłek szybko znika, powiedziała, że jeśli mamy mało, to ona postawi ziemniaki do gotowania, ale to chwilę potrwa. Podziękowaliśmy mówiąc, że to nam wystarczy, że mamy dość. Obdarowałem staruszków jakąś nocną koszulą, parą pończoch i parą skarpet, które to skarby zawierał „nasz” karton i pokrzepieni na ciele pożegnaliśmy gościnną parę, udając się w dalszą drogę z postanowieniem marszu aż do rana. Nie zapomnieliśmy zabrać pozostawionych przed gościnnym domem rekwizytów, tj. łopaty i grabi.

Maszerowaliśmy całą noc. Rano znaleźliśmy się na przedmieściu Chemnitz. Maszerując z łopatą i grabiami na ramionach wyglądaliśmy na robotników udających się do pracy. W pewnym momencie, niedaleko drogi którą szliśmy, zobaczyłem w, polu grupę ludzi z naszytymi znakami „P"- kopiących kartofle. Powiedziałem do „Raka” - Chodź, podejdziemy do nich. Początkowo „Rak” miał opory, ale w końcu dał się przekonać. Podeszliśmy do nich i zaczęliśmy rozmawiać. Początkowo rozmowa była prowadzona tak przez nich jak i przez nas bardzo ostrożnie. Dowiedzieliśmy się, że pochodzą spod Lublina, że pracują u tutejszego bauera już trzeci rok, że bauera wzięto do wojska i, że jego żona prowadzi teraz gospodarstwo, ale właściwie to tylko teoretycznie, bo praktycznie to prowadzą właściwie oni i bauerka jest dla nich bardzo tolerancyjna. Zaczęli wypytywać nas, skąd jesteśmy, a co, a jak, a gdzie itd. Powtórzyłem im bajeczkę o Hanowerze, o fabryce samolotów, o bombardowaniu, i o tym, że chcemy się dostać do Monachium, bo tam mamy: ja – brata, a „Rak” - szwagra, że w gromadzie między swoimi jest łatwiej. Szła mi ta bajka bez zająknięcia, a i operowanie nazwami ulic i zakładów pracy nie sprawiało mi trudności, gdyż faktycznie w Hanowerze przebywałem od maja do października 1941 r. na robotach przymusowych i dokładnie trzy lata temu też uciekłem z Hanoweru do Krakowa. Nie wiem, czy uwierzyli w moją bajeczkę, faktem jednak jest, że zaczęli się do nas odnosić bardziej szczerze i z dużą dozą współczucia. Poczęstowali nas śniadaniem i zaproponowali obiad, kolację, a nawet możliwość skrytego przenocowania.

Po porozumieniu się z „Rakiem”, zgodziliśmy się na ich propozycję, deklarując w zamian pomoc w pracy. Pomagaliśmy im przy workowaniu i wożeniu kartofli, a następnie przy załadunku worków z kartoflami na platformę konną, którą to platformą jeden z robotników miał te kartofle dostarczyć do Chemnitz i roznosić według listy. Poprosiliśmy woźnicę, aby zabrał nas ze sobą do rozwózki ziemniaków, a na pewno będzie zadowolony z naszej pomocy. Wyraził zgodę bez zastanowienia, czemu nie ma się co dziwić, gdyż na platformę było załadowanych ponad 60 worków, po 50 kg w każdym. Po zjedzeniu obiadu pojechaliśmy we trzech, łącznie z furmanem do Chemnitz, już bez drogocennego kartonu, którego zawartość sprzedałem robotnikom, z którymi spędziliśmy pół dnia. Uzyskaliśmy ze sprzedaży ponad 80 marek. W trakcie rozwożenia kartofli znaleźliśmy się obok dworca kolejowego. Postanowiłem wstąpić na dworzec i zapoznać się z rozkładem jazdy. Jak wynikało z niego, mieliśmy za jakieś trzy godziny pociąg osobowy z Chemnitz do Drezna, a po krótkim oczekiwaniu było połączenie pociągiem pośpiesznym z Drezna do Katowic.

Nie namyślając się długo podszedłem do kasy i poprosiłem o dwa bilety na pociąg osobowy do Drezna. Ponieważ był to pociąg lokalny, a odległość nie była duża, nie było problemu z kupnem biletu. Wróciłem do oczekujących przy platformie „Raka” i furmana, którzy - zniecierpliwieni oczekiwaniem, zapytali mnie gdzie byłem. Odpowiedziałem im, że niedyspozycja żołądka zmusiła mnie do odwiedzenia ubikacji. Na platformie pozostało jeszcze parę worków do rozładowania. Uwinęliśmy się z nimi szybko. W chwili, gdy zostaliśmy z „Rakiem” przy platformie we dwóch, wyciągnąłem z kieszeni bilety i pokazałem je „Rakowi”. Zdziwiony spytał co to jest; odpowiedziałem, że to już prawie dom, a resztę powiem mu później. Podał mi następny worek na plecy, który zaniosłem do odbiorcy. Gdy przyszła kolejka pójścia z workiem furmanowi, i jak tylko znikł w bramie, oddaliliśmy się szybko chcąc uniknąć zbędnego tłumaczenia się. Przykro było tak odchodzić bez pożegnania się z człowiekiem, który chwilę wcześniej podzielił się z nami otrzymanym jedzeniem, papierosami, dodając do tego parę, marek, które otrzymał za znoszenie przez nas worków. Ale uznałem, że tak będzie lepiej.

Ponieważ do odjazdu pociągu było jeszcze sporo czasu, a w jednej z bocznych uliczek natrafiliśmy na otwarty zakład fryzjerski, weszliśmy da niego prosząc o strzyżenie i golenie. Fryzjer ze zdumieniem spojrzał na nas mówiąc, że z czego ogolić - to widzi, ale z czego ostrzyc to się nie domyśla. Zmieszany powiedziałem mu, że chodzi tylko o cyrkiel nad uszami i podgolenie karku. No tak, to całkiem inna sprawa - odpowiedział. Wypytywał skąd jesteśmy itp. Znowu więc w ruch poszła holenderska bajeczka o Hanowerze. Nie wiem, czy w nią uwierzył. Na wszelki wypadek po wyjściu od niego szybko oddaliliśmy się w odwrotnym kierunku, niż dworzec kolejowy, aby po zrobieniu dużego koła powrócić na dworzec.

Pociąg do Drezna był już podstawiony, stał prawie pusty. Wybraliśmy wagon w którym nikogo nie było i usiedliśmy naprzeciw siebie, udając, że śpimy. Jazda nie trwała zbyt długo i znaleźliśmy się w Dreźnie. Po wyjściu z pociągu, chcąc ustalić z którego peronu odchodzi „nasz” pociąg tj. pośpieszny do Katowic, zwróciłem się z tym pytaniem do pracownika kolejowego, sprzątającego peron, częstując go równocześnie papierosem. Ten obrzucił nas podejrzliwym spojrzeniem i spytał - a macie bilety? Odpowiedziałem, że jeszcze nie - to i nie będziecie mieć - odpowiedział. Po czym mrugnął do mnie i powiedział - idźcie za mną, bo tu jest za dużo ludzi. Nastąpiła między nami konsternacja - iść czy nie iść. Co za cholera? - pomyślałem sobie. Ale widząc, że on kuśtyka w stronę końca peronu, gdzie jest dużo mniejszy ruch, wyczułem jak gdyby jego dobre intencje. Zatrzymał się za jakąś budką i gdy myśmy doszliśmy do niego odezwał się do nas:

- Nie wam pierwszym chcę udzielić pomocy. Na kilometr czuć was Polakami i widać, że uciekacie. Nic nie chcę o was wiedzieć. A wy musicie wiedzieć jasno, że gdybyście poszli do kasy po bilety, to już was mają, bo na jazdę do Katowic i dalej trzeba mieć zezwolenie z Prezydium Policji, albo kartę urlopową, już nie jedni tak głupio wpadli. - Słuchając tegoczułem ciarki na plecach.

- To co musimy zrobić? - zapytałem.

- Ja jestem ze Śląska - zaczął mówić po polsku ze śląskim akcentem - Mnie wojna już doświadczyła - powiedział, podciągając nogawkę od spodni i pokazując protezę zamiast nogi. - Pomogę wam, ale jak się rozstaniemy macie zapomnieć o mnie.

Zapytaliśmy się jeszcze, jak moglibyśmy się odwdzięczyć. Ofuknął nas mówiąc, że tego nie robi dla pieniędzy.

Pełni sprzecznych myśli podążyliśmy za nim. Zaprowadził nas do stojącego z boku pociągu. Otworzył kluczem drzwi do wagonu pullmanowskiego, każąc sobie pomóc wejść do wagonu. Otworzył po wejściu również kluczem maleńki przedzialik usytuowany tak jak obecnie umywalnie. Na drzwiach spostrzegłem napis „Schaffnerplatz” czyli miejsce dla konduktora. Na moje pytanie, a co będzie jak przyjdzie konduktor, odpowiedział, znów mrugając porozumiewawczo, że po pierwsze, nie konduktor tylko konduktorka, a po drugie, że wcale nie przyjdzie. A w ogóle to mamy nikomu nie otwierać. Kazał nam spróbować, czy otwierają się od wewnątrz, jak on je od zewnątrz zamknie. Otwierały się. Oświadczył nam, że on już musi iść na swoje miejsce pracy, że pociąg z tego miejsca będzie podstawiony na peron dopiero za jakąś godzinę, że jak chcemy, żeby się wszystko dobrze powiodło, to mamy cicho siedzieć i nikomu nie otwierać. Zapytałem jeszcze, skąd będziemy wiedzieć, że dojeżdżamy do Katowic - odpowiedział, że na pewno się zorientujemy. Pożegnał nas, życząc dobrej podróży, odmawiając przyjęcia czegokolwiek. Zamknął drzwi oraz wagon i poszedł. „Rak” usiadł na maleńkiej ławeczce, a ja ułożyłem się na podłodze. Zapadliśmy w drzemkę.

Zbudziło nas dopinanie lokomotywy i ruch pociągu. Po chwili słychać było gwar głosów przy wagonie. Pociąg zatrzymał się, otwarto drzwi wagonu i ciżba ludzi runęła do środka. Nerwy nasze napięte były do ostateczności. Można było wyczuć, że nie tylko „nasz” wagon, ale cały pociąg jest przepełniony. W pewnej chwili zdrętwiałem słysząc na korytarzyku męski głos zwracający się do konduktorki z prośbą o otwarcie drzwi pomieszczenia konduktorskiego i odpowiedź udzieloną damskim głosem, która mnie uspokoiła, a zabrzmiała jak najpiękniejsza muzyka: - Ach, człowieku, tam też już jest zajęte i to przez dwie osoby. W tej chwili naprawdę zrozumiałem i uwierzyłem, że spotkany inwalida nam pomaga. Wkrótce równomierny stukot kół sprowadził sen, którego nam ostatnio tak brakowało. Nie wiem jak długo spałem, ale chyba ładnych parę godzin.

Obudził nas ruch na korytarzyku a podekscytowało pytanie - jak daleko jest jeszcze do Katowic? - i odpowiedź, że jeszcze jakieś pół godziny, bo teraz jest dopiero Hindenburg. Odczekawszy chwilę, gdy na korytarzu uspokoiło się, ostrożnie wyszliśmy na korytarz. Przy oknie stało dwóch chłopaków mniej więcej w moim wieku. Jeden z nich przygotowywał się do wysiadania, żegnając się ze swoim kolegą w języku polskim. Podeszliśmy do stojącego przy oknie chłopca i zaczęliśmy z nim rozmawiać. Jechał do pracy do Katowic. Pracował u piekarza. Zwróciłem się do niego z prośbą, żeby wybawił nas z kłopotu i w Katowicach kupił dla nas peronówki, bo zgubiliśmy bilety i możemy mieć kłopoty przy przechodzeniu przez przejście. Powiedział, że dla niego to żaden problem, bo ma bilet miesięczny i może bez kłopotu przechodzić tam i z powrotem. Dałem mu 5 marek, mówiąc, że resztę może sobie zatrzymać za drogę. Po zatrzymaniu się pociągu na stacji w Katowicach, pobiegł do kasy każąc nam czekać gdzieś w pobliżu. Wrócił za chwilę uśmiechnięty z peronówkami w ręce. Podziękowałem mu za grzeczność, częstując go na odchodnym papierosem, po czym rozeszliśmy się.

On poszedł w swoją stronę, a my udaliśmy się na ul. Piotra i Pawła, gdzie mieszkali znajomi mojego wujka, państwo Ligęzowie.

Trafiłem tam bez kłopotu, bo już raz korzystałem z tego adresu uciekając z Niemiec w 1941 r. Zaskoczenie znajomych było niezmierne, gdyż dotarła do nich wiadomość z Krakowa, że ja zginąłem i, że na moją intencję została odprawiona msza żałobna. Powiedziałem znajomej, że najlepiej chyba przekona się, że nie jesteśmy duchami, jak mnie uszczypnie... A jeszcze lepiej, jak nam szybko zrobi coś zjeść, a my to spałaszujemy nie jak duchy, a jak żywi i bardzo głodni ludzie.

W trakcie przygotowania śniadania, myśmy się myli i doprowadzali naszą mocno sfatygowaną odzież do jakiegoś możliwego wyglądu, opowiadając przy tym w telegraficznym skrócie przebyte perypetie. Około godz. 8.00 nakarmieni, umyci i wyczyszczeni wraz ze znajomą wsiedliśmy do tramwaju, którym dojechaliśmy do Mysłowic. W Mysłowicach pożegnaliśmy gościnną i uczynną panią Milę Ligęzową, która jeszcze przed rozstaniem się z nami dowiedziała się o odchodzącym do Chrzanowa autobusie, a na który kupiła nam bilety. Autobusem tym dojechaliśmy do rynku w Chrzanowie, skąd udaliśmy się pieszo do cegielni położonej przed samą Trzebinią (Trzebinia - Górka), którą już na długo przed wojną prowadził mój stryj Władysław Czarnecki - a któremu w okresie okupacji władze niemieckie przydzieliły w celu nadzorowania produkcji tzw. komisarza (Kommissarische Verwaltung), Stryja i stryjenkę (do których ja się zwracałem: wuju - ciociu) zaskoczył, ale równocześnie ucieszył mój widok, gdyż był u nich przed miesiącem ten kolejarz, którego ja prosiłem o przekazanie wiadomości, że zostałem wywieziony do obozu. Stryj mi powiedział, że od czasu otrzymania tej wiadomości, z dnia na dzień oczekiwał mojego zjawienia się u nich. Znając mego niespokojnego ducha i wierząc w powiedzenie, że historia lubi się powtarzać. W dużym skrócie opowiedziałem wujowi naszą gehennę, prosząc stryja o pomoc w nielegalnym przekroczeniu granicy. Od stryja dowiedziałem się, że granica kolejowa jest w dalszym ciągu w Trzebini, a pociągi są mocno kontrolowane. Natomiast granica drogowa została przesunięta z Dulowej do Krzeszowic, gdzie już można było bez problemów wsiąść do pociągu i dojechać do Krakowa. Należy tylko w Krzeszowicach na stacji kolejowej okazać bilety i kennkarty na przejściu kontrolnym. Po zjedzeniu posiłku szybko przygotowanego przez stryjenkę, jeszcze raz upewniłem się co do możliwości dostania się do Krzeszowic u pracownika, którego stryj zawołał. Pracował on u stryja już kilkanaście lat i znał mnie jeszcze sprzed wojny, gdy przez dwa lata, w roku 1937 i 1938, przebywałem u stryja na wychowaniu, chodząc do szkoły w Chrzanowie. Pracownik ten mieszkał w Miłoszowej skąd dojeżdżał codziennie do pracy, do cegielni na rowerze.Z tego też powodu sprawy związane z przekraczaniem granicy (trudnił się szmuglem) nie były mu obce. Przekonałem się o tym w roku 1941, gdy pierwszy raz uciekałem z Niemiec. On to bowiem wówczas przeprowadził mnie przez „zieloną granicę”.

Po wysłuchaniu dokładnych instrukcji udaliśmy się w dalszą drogę, zaopatrzeni przez stryja w kilkadziesiąt marek i kilkaset złotych. Zachowując należytą ostrożność bez przeszkód dotarliśmy do Woli Filipowskiej, gdzie mieszkał mój kolega, Ignacy Stojak, z którym pracowałem w Krakowie w firmie transportowej. Niestety Ignąca w domu nie zastaliśmy, ale była jego siostra, która też mnie bardzo dobrze znała. Zwróciłem się do niej z prośbą, aby pojechała zaraz do Krakowa, do mojej matki i powiedziała jej, że jestem z kolegą u nich, w Woli Filipowskiej, że uciekliśmy i koniecznie są nam potrzebne dokumenty, aby z Krzeszowic dostać się do Krakowa, Siostra kolegi wchodząc w nasze położenie nie pozwoliła się dwa razy prosić. Szybko nas zamelinowała w stodole, a sama udała się do Krakowa, gdzie skontaktowała się z moją Matką, która z kolei udała się pod wiadomy sobie adres na ul. Kątową. Razem z panią Gienią zadziałały tak, że jeszcze w tym samym dniu późnym wieczorem przyjechała moja Mama wraz z siostrą kolegi, przywożąc dokumenty (wypożyczone przez p. Gienię) dla „Raka” i dla mnie. Chcieliśmy natychmiast udać się do Krzeszowic, żeby jak najprędzej znaleźć się w Krakowie. Odradziła nam to znajoma, tłumacząc, że o tej porze jest niebezpiecznie jechać, bo jest mały ruch podróżnych, a tym samym łatwiej wpaść na kontrole, że najlepiej jest jechać rano, kiedy cała masa ludzi dojeżdża do Krakowa, do pracy. Reszta wieczoru i część nocy upłynęła nam na opowiadaniu, a mojej mamie, siostrze i ojcu kolegi na słuchaniu naszych relacji.

Rano wyruszyliśmy do Krzeszowic. Odległość pomiędzy Wolą Filipowską a Krzeszowicami przebyliśmy w tempie wyścigowym, chcąc jak najprędzej znaleźć się w pociągu. W Krzeszowicach siostra kolegi wykupiła w kasie bilety i wyczekawszy dogodnego momentu, kiedy do przejścia kontrolnego dochodziła spora grupa podróżnych, dołączyliśmy do nich. Z kennkartą w jednej ręce, z biletami w drugiej, z sercem na ramieniu, przekroczyliśmy przejście pod czujnym okiem żandarma, asystującego kolejarzowi, który sprawdzał bilety i od niechcenia rzucał okiem na kennkarry.

W wagonie udało nam się znaleźć miejsca siedzące i już bez kłopotów dotarliśmy do Krakowa. W Krakowie, zanim wysiedliśmy z wagonu, „Rak” przy mojej Mamie i siostrze kolegi, złapał mnie za szyję, ucałował w oba policzki i powiedział: „Murzyn”, nie wierzyłem, że nam się uda. Dziękuje Ci!. Z dworca wyszliśmy bocznym wyjściem i rozstaliśmy się z „Rakiem” na ul. Zacisze, serdecznie się żegnając. Ponowne nasze spotkanie nastąpiło dopiero w 1945 roku, przy ujawnianiu się.

Pożegnała się z nami również siostra kolegi, której z kolei ja wraz z Mamą serdecznie podziękowaliśmy za trud i poświęcenie, jakie wniosła do zapewnienia sukcesu naszej ucieczki. Następnie udaliśmy się z Mamą na ul. Basztową 18, gdzie mieszkał brat Mamy z żoną (Józef Bryl i jego żona Helena). Tam przy śniadaniu przygotowanym przez ciocię musiałem opowiedzieć całą historię od początku do końca. I tam dowiedziałem się od wujka rewelacji, która rozwiązała pewną zagadkę, a której ja nie umiałem sobie wytłumaczyć. Otóż wujek mój, wspomniany wyżej Józef Bryl, był znanym filatelistą. Nazwisko jego było umieszczone w Światowym Katalogu Filatelistycznym (tak się chyba ten katalog nazywał). Miał rozległe filatelistyczne kontakty handlowe. Przychodziła do niego cała masa interesantów. Jednym z nich był właśnie ten gestapowiec, który pytał mnie o nazwisko w administracji więzienia na Montelupich i którego twarz też była mi skądś znana. On to widział mnie kiedyś przypadkowo, gdy byłem u wujka na Basztowej. I dlatego wówczas, widząc mnie aresztowanego, zapytał mnie o nazwisko. Okazało się, że jeszcze w tym samym dniu wieczorem przyszedł do wujka pytając go, czy Edward Czarnecki to ktoś znajomy. Wujek odpowiedział mu zgodnie z prawdą, że to jego siostrzeniec. Człowiek ten powiedział wówczas wujkowi, że jestem aresztowany, obiecując przyjść nazajutrz i powiedzieć coś więcej na mój temat. Faktycznie przyszedł i powiedział wszystko. Po sutym poczęstunku, obficie zakrapianym alkoholem zadeklarował się pomóc nam (z akt wiedział, że zostaliśmy z „Rakiem” włączeni do jednej sprawy). Uprzedzał, że to musi kosztować, ale on pieniędzy nie chce, tylko znaczki. On to, - jak się później dowiedziałem - będąc kierownikiem administracji więziennej kazał wpisać mnie i „Raka” na listę więźniów wychodzących do pracy, stwarzając nam szansę ucieczki. Niestety, wtedy ani ja, ani „Rak” nie mieśmy zielonego pojęcia, że celowo taką szansę nam stworzono, ale - ze względu na groźbę zbiorowej odpowiedzialności współwięźniów - szansy tej nie wykorzystaliśmy. Następną pomocą było szybkie umieszczenie nas na liście transportowej i wysłanie do obozu koncentracyjnego we Flossenbürgu, gdyż - jak się orientował - na Montelupich, będąc w gestii Körnera, nie byliśmy pewni dnia ani godziny.

W godzinach przedpołudniowych przyszli „Stefan” i „Jadzia”, mówiąc, że mają kontakt i czekają na mnie z robotą. Umówiłem się z nimi za tydzień, gdyż potrzebowałem odpoczynku. Po obiedzie udałem się wraz z Mamą na dworzec zaopatrzony w „lewe” dokumenty na nazwisko Edward Rogowski. Dokumenty te otrzymałem od ppor. „Czesława” jeszcze w czerwcu po powrocie z Podhala. Miałem je zamelinowane u wujka w takiej skrytce, że tylko sam mogłem je wydostać. Wyjechaliśmy z Matką do miejscowości Zakrzów koło Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie przebywał mój ojciec ukrywający się przed Niemcami.

Przez tydzień zażywałem błogiego odpoczynku, ale pamiętając o umówionym terminie ze „Stefanem” i „Jadzią”, po tygodniu wróciłem do Krakowa.

W Krakowie skończył się czas odpoczynku. Od „Stefana” otrzymałem moją „parabelkę”" z uszczuplonym nieco zapasem amunicji. Ale nie miałem o to absolutnie pretensji, bo z ich relacji wynikało, że po przybyciu do Krakowa, już po moim aresztowaniu, nawiązali kontakt z „Żelbetem” - w osobie por. „Nałęcza" i wcale nie próżnowali. Również później po moim powrocie do Krakowa i po odnowieniu kontaktów z „Nałęczem” wspólnie przeprowadzaliśmy jeszcze kilka akcji objętych kryptonimem „Kośba”, aż do wyzwolenia Krakowa.


  1. Chyba: zamknij gębę.
  2. Czapkę zdjąć, czapkę założyć.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi