Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Eugeniusz Giebułtowski, Okruchy wspomnień


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Eugeniusz Giebułtowski ps. "Paździerz"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



1. Żonkoś

Z początkiem marca 1944 roku, w drugim miesiącu mojego wojowania w OP „Grom”, oddział przybył do Krakowa. Mieliśmy „rozbić”, jak się potem dowiedziałem, wiezienie w Podgórzu, przy ul. Czarneckiego.

Dotychczasowe ćwiczenia zasad zdobywania „Stitzpunktów” lub strażnic „Grenschutzu”, prowadzone przez cichociemnego, por. „Spokojnego” – H. Januszkiewicza, poza teorią nie były, moim zdaniem, dostatecznym przygotowaniem do opanowanie takiej „twierdzy”. Jednak, rozkaz jest rozkazem. Poza tym, wiara w dowódców i pomoc innych grup bojowych napawała otuchą. Oczekiwania pełne napięć, zresztą przedłużające się, przerodziły się w indywidualne „skoki” dla zdobycia roni czy funduszy na broń. Oddział bowiem zrzekł się żołdu na rzecz potrzeb organizacji.

Kwaterowałem przy ul. Zyblikiewicza, w gmachu P.K.O., w którym mieszkała również moja narzeczona, łączniczka kpt. „Twardego”. Byliśmy już „po słowie”. Załatwianie w Kurii zwolnienia z zapowiedzi było w toku. Jako spalony byłem skierowany do „Gromu”, Oddziału Partyzanckiego Krakowskiego Kedywu. Mimo tego byłem nadal w dyspozycji kpt. „Twardego”, „Tajnego” - Matuszyka Stanisława - szefa wywiadu Kedywu Kraków.

Akcji więziennej nie było, za to zrobili koledzy kilkę udanych rozbrojeń.

Tuż przed odjazdem w teren postanowiliśmy, w trójkę, na Bonerowskiej 6, wieczorem, zrobić jakiegoś Niemca. Chodziło o broń. „Judasz”, dowódca „Gromu”, „Sam” i ja, uzbrojeni w jedną „szóstkę”, nogę od stołka w gazecie i jakiś poważniejszy pistolet, zaczailiśmy się koło restauracji „Stacha” na Grzegórzeckiej, licząc na podpitego szwaba. Wreszcie wyszedł taki jeden, oberwał, kabura była pusta. Dalsze czekanie przerwała godzina policyjna. Odejście w teren odbyło się statkiem do Brzeska nad Wisłą. Ale jeszcze przed tym „Kat”, „Kropka” i ja dostaliśmy polecenie przewiezienia, z magazynu f-my Drago (dzisiaj stoi tam restauracja „Nowa”), paczki z bronią długą i amunicją. Przewieźliśmy dorożką do mostu. Przy rogu Gazowej i Starowiślnej było zejście do przystani statków rzecznych, pełno handlarzy, no i „bahnschutzów” - były tam tory przetokowe. Akurat na półpiętrze zejścia stał taki jeden nadczłowiek. Poszedłem pierwszy - miałem „Visa”. „Kat” i „Kropka” nieśli pakunek. Stanąłem. Chłopcy spokojnie przenieśli ładunek. W terenie nie byliśmy długo.

Bodaj w marcu zaaresztowano płk „Lutego”. Znowu byliśmy w Krakowie. Powstał plan odbicia, który nie doszedł do skutku. Oczekiwanie na akcję było nerwowe, rozkaz: „do południa nie jeść” - nadawał oczekiwaniu dodatkowego posmaku. W międzyczasie znowu kilkę udanych skoków.

Byłem uprzednio umieszczony w spedycyjnej firnie niemieckiej jako inkasent, znałem rozkład wielu niemieckich firm pracujących dla wojska, policji, itp. Umyśliliśmy zatem dofinansowanie oddziału kosztem tychże firm. Po naradzie ze Stefanem - „Samem”, wybrałem firmę Frantz Pletnizky oraz J. Muller. Pletnitzky zaopatrywał w papier wszelkie niemieckie urzędy, łącznie z papierem na kennkarty, ausweisy i blankiety do druku, zaś Muller na Stradomiu, poza handlem drobniejszym, żelastwem na eisenmarki, zaopatrywał Todorganizację w łopaty, kilofy a także jednostki żandarmerii i inne. W skoku brali udział i „Judasz”, „Orlik”, „Sam”, „Ryś” i „Mały”. Ja byłem na zewnątrz jako obstawa, ponieważ byłem personelowi znany. Akcja się udała. W skoku na Pletnitzkyego brał udział raz „Błysk”. Pamiętam, bom stał w przyporach kościółka, na rogu Sławkowskiej i Marka, jak w pewnej chwili okno na piętrze się otworzyło, i znana mi Niemka chciała wzywać pomocy, ale „Judasz” zatkał jej buzię pokazując na mnie. Po kilku minutach wyszli chłopcy z maszynami do pisania, powielaczem i znikli, rozpraszając się. Ponoć, wg relacji, już na Bonerowskiej, na polecenie „Błyska” (był w czarnym mundurze niemieckim i kaburą), Niemcy musieli podeptać portret Führera, a jakiś oficer, będący tam interesantem, utracił broń.

O przypadku z Mullerem, jego zegarku, oddawanym nazajutrz na placu WW Świętych, nie będę wspominał. Zapomniałem o instalacji alarmowej, ale polski pracownik pokazał ją.

Powrót do „swojego” terenu przyniósł nam ponowne spotkanie z por. „Spokojnym”, który przegonił nas serdecznie, ćwiczeniami w wąwozie prastarego grodziska stradowskiego. „Nieprzyjaciel z lewa”, „nieprzyjaciel z prawa”, strzelanie w obrocie do tyłu na okrzyk „halt”. Leśne patrole na chłopów kradnących lasy. I wreszcie ten przypadek z moją narzeczoną, który mógł ją i mnie kosztować życie.

Otóż, poza bytnością w Krakowie całego oddziału, bywali również indywidualnie koledzy, wysyłani w miarę potrzeb przez dowódcę. Korzystało się wtedy z okazji podając kartkę lub słowne wiadomości, że się żyje. Bywał u mojej Stasi „Judasz”, „Łęczyc”, „Kat”, „Błysk”. A ponieważ narzeczona była sprytna, wyciągnęła od któregoś, że jesteśmy w okolicy Stradowa, Turnawca.

Turnawiec, niewielki mająteczek, należał do rodziny Śląskich, z młodym Michałem Śląskim chodziłem do gimnazjum św. St. Kostki w Kielcach.

Pewnego dnia, moja panna, dojechała do Miechowa i będąc osobą bezczelną, wstąpiła na posterunek granatowej policji pytając, jakby mogła najlepiej dostać się do Turnawca, gdyż ciotka w Krakowie ciężko zaniemogła i prosi o przyjazd krewnych do Krakowa. Uczynny policjant granatowy zaproponował rozmowę telefoniczną wiedząc, że w Turnawcu jest telefon. Szalona dziewczyna uzyskała połączenie prosząc, żeby powiadomić pana „Paździerza”, aby przyjechał pilnie do Krakowa.

W Turnawcu popłoch. Nie dziwota. Toż to dekonspiracja. Był wtedy „Spokojny” na inspekcji w „Gromie”. Wezwał dowódcę „Sama” i radzili. A ja, niczego się nie spodziewając, a już najmniej takiego wystrzału że strony narzeczonej, przecież też pracującej w konspiracji, spałem spokojnie i czułem się dobrze. Podobno, jak mi potem powiedziano, Turnawiec częściowo się ewakuował z trefnych rzeczy, powiadomił kogo należy i czekał co będzie dalej. Wdrożono śledztwo. Oddział miał, podobno, nawet zmienić m.p. Nawiązano kontakt z Krakowem. Zaręczył za mnie i moją narzeczoną zarówno kpt. „Twardy” jak i „Sam”, który dobrze nas znał. Gdym się o tym wszystkim później dowiedział wprost nie chciałem wierzyć w tak lekkomyślny postępek zadurzonej dziewczyny. Już po wojnie „Sam” powiedział, że tylko szczęśliwy układ personalny uratował nas, bo była rozważana likwidacja obojga. Obecnie, gdy upłynęło wiele lat, mogę pod przysięga oświadczyć, że ode mnie nigdy nie wyszła i do nikogo, żadna informacja co do m.p. naszego oddziału.

Rozmowy na ten temat, prowadzone z moją późniejszą żoną, z którą przeżyliśmy jeszcze i aresztowanie, i obóz i niepokoje powojenne, uświadomiły mi rzeczywisty przebieg, który opisałem.

Mniej więcej w dwa tygodnie później, może krócej, otrzymałem przepustkę na 5 dni do Krakowa. Ślub odbył się w kościele św. Mikołaja, dnia 14 maja 1944 roku. Do oddziału wróciłem 17 maja 1944 r. jako jedyny żonkoś-partyzant „Gromu”.

Skomplikowane było życie w owym czasie, ale dobrze, że tak się skończyło.


2. Jasna Góra

Zanim, nastał czas „Burzy”, w lipcu 1944 roku, zostałem znowu podporządkowany kpt. „Twardemu”. Niechętnie wracałem do Krakowa, do żmudnej pracy w wywiadzie Kedyw-Miasto. Z grudniową wsypą na Poczcie już się uspokoiło. Pracy w szwabskiej firmie spedycyjnej już nie podjąłem. Używałem czasem nowego nazwiska (wg zdublowanej kennkerty), Jana Kobieli z ul. Swoszowickiej.

Z poważniejszych prac, zleconych przez „Twardego”, to sfotografowanie baterii p-lot. w Bęble pod Krakowem. Szkic topograficzny i zdjęcia przekazałem „Twardemu”. Podobno dobre. To samo z lotniskami w Czyżynach i Na Cle, gdzie stały makiety szwabskich samolotów. Z innych, nudnych prac, to dreptanie za wskazanymi osobnikami, podejrzanymi o konfidenctwo. Czasem przerzut paczuszek z amunicją na ul. Grodzką, Cichy Kącik - ot, takie tam drobiazgi.

Pod koniec października, po ciężkiej grypie, otrzymałem zgodę na wyjazd do Zakopanego, gdzie na Skibówkach mieszkali moi rodzice. Podhale wrzało wtedy. W górach, w Gorcach szczególnie. W samym Zakopanem móc warszawiaków po Powstaniu, szpicli i konfidentów też moc. Miałem pecha trafiając na jednego konfidenta, na którego był zamach na Dębnikach, ale był tylko ranny, wylizał się i dalej wiernie służył szwabom. Podobno górale go wykończyli na jakimś weselu, jak mi mówił Władek Roy-Gąsienica.

W pierwszych dniach listopada, a może później, gdym się już pakował do powrotu do Krakowa, wczesnym rankiem, ciemno jeszcze było, nasza suka Śnieżka - owczar podhalański - szczekała jak nigdy. Potem, łomot do drzwi. – „Aufmachen Sofort”. Nie chcąc narażać rodziców i żony, ukryłem co trzeba i zszedłem na dół. Dwóch Niemców, z pistoletami, trochę zaskoczonych płynną niemczyzną mojego ojca. Gdy ujrzeli mnie stali ale znów ostrzy, a gdy wyczytali, że miejsce urodzenia żony to Warszawa, kazali się ubierać. Żadnej rewizji. To mnie uspokoiło.

Tymczasem pies drażniony przez dwóch stojących na zewnątrz kałmuków z karabinami, rwał się do boju. Stasia podeszła do Śnieżki i w tym momencie jakoś się tak stało, że pies się zerwał, a była to kupa psa. Najpierw obaliła kałmuka, potem skoczyła do wychodzącego szwaba, drugi zaczął strzelać, ale chybił, niebożę. Pies, po strzałach, dał nura do potoku, a rozsierdzeni Niemcy dołożyli i mnie i żonie, za psa. Rodzice wybiegli myśląc, że nas rozwalili.

Sprowadzono nas na ul. Kościeliską. Było tam więcej takich jak my, ale i szwabów więcej. Dowodził młody podoficer SS. W sali widowiskowej „Morskiego Oka”, na Krupówkach, siedziało już wiele zabranych nocą. Na scenie, czy estradzie, kilku kałmuków i rkm. Rzędami wstawać, papiery, podchodzić do stolika, przy którym siedziało dwóch szwabów, tłumacz i cywil z gestapo - sądząc po gębie. Zakładali ewidencje. Rozdzielili kobiety od nas. Nocą pognali konwojem na stację. Teraz gdzie? Nach Auschwitz, czy do Reichu, czy do GG?

Do Krakowa dojechaliśmy, z postojami, w południe. Obóz na Prądniku. Ale zwiać się nie da. Nie mam kontaktu, komu podać gryps, a raczej przez kogo. Na kobiecym widziałem żonę, one mnie też widziała. Po trzech dniach marsz na kolej, w okolicy Kamiennej i wio! – do Rzeszy. Wagony bydlęce, zimno, głodno. Jedziemy, przez szpary; widać: Skawina, Zator, -niedobrze. Stacja Oświęcim była rozbudowana, w stosunku do przedwojenne. Fetor palonych ciał idzie z wiatrem na nas. Niektórzy płaczą. Tek stoimy parę godzin. Ani pić, ani jeść. Jedziemy dosyć długo, choć wolno. Imielin - postój. Mysłowice - postój. Jest ciemno. Stoimy na Załężu w Katowicach. Ogłaszają alarm lotniczy. Gdzieś tam leją nasi - wagony podskakują, szwaby się pochowały - uciec nie można. Zresztą żona i przypomnienie ... „i że cię nie opuszczę aż do śmierci”.

Gleiwitz, Oppeln, Breslau – „auasteigen”. Czekali na nas z psami. Idziemy trzy, cztery godziny, obstawieni, no i Lager-Burgwiede.

Rozbiórka do naga, do łaźni, któryś drze się, że to gaz, jak puścili parę. Potem, na golasa, na dwór, czekanie z godzinę - dygoczemy. Dostajemy odzież. Barak dzielony jest na trzy sztuby, prycze piętrowe bez słomy - dechy gołe. W obozie dużo Włochów od Badoglia, Ukraińców, Polaków. Prym wiodą Ukraińcy i kryminalna hołota. Kobiety mają oddzielmy rewir - nie ma kontaktu. Po kilku apelach, podaniu zasad życia i regulaminu obozowego - fotografia. Z przodu, z boku, z numerem przyznanym ci bezpłatnie. Mój numer 9294. Obóz jest podobozem Gross-Rossn. Numer podobozowy.

Życia obozowego nie opisuję, dużo inni napisali. Nasz obóz nie byt tak ciężki - może dlatego, że kończyła się wojna. Prace polecone - przeciętne, najprzykrzejsze to wybieranie szamb z domów obsługi lotniska i płukanie z węża „heftlinga”, który śmierdział, ku rozpaczy współtowarzyszy w sztubie.

Mija styczeń, walki są na Śląsku, w lutym szykują ewakuację na Drezno - po co? Dobieramy paczkę osób zdecydowanych. P. Stanisław Wroński - skrzypek, Wiesio Cisowski z Warszawy, Włodek NN i ja. Maszerujemy kolumną przez Wrocław pełen wojska, broni, panzerfaustów, Storchy mają lądowiska na szerokich ulicach. Włosi padają z zimna i głodu - słychać dobijające strzały. Mróz. Zderzamy się w jakiejś wsi z kolumną wiejących z polski „voksów”. Po trzech dniach, gdy nas wieczorkiem prowadzili przez wąskie uliczki jakiego miasteczka i konwojenci musieli się rozciągnąć, wiec okazja: - „W lewo, w bramę, piątka, juuż !! Przycupnęliśmy. Obóz maszerował dalej - przeszli. Słychać jednak strzały, wrzask szwabów. Siedzimy jak myszy pod miotłą. Jakieś skrzynie z piachem, nagle drzwi uchylają się - jest jasno - i okrzyk: - „Jezus, Maryja”. Żadne „Herr Gott”. „Cicho - schowaj nas”. Schowała, ni to w pół piwnicy, ni to w ocieplonym kopcu na ziemniaki czy marchwie. Grunt, że ciepło i jest nadzieja. Wanda - tak jej było na imię - dostarczyła nam podarte łachy robotników polskich z literą „P”. Zdradzał nas tylko strzyżony pasek przez głowę, przez środek. Poinstruowani, idziemy od wsi do wsi na wyczucie - udaje się. Dołącza do nas dziewczyna z Warszawy, myszka Fallcmann. Też z „Burwelde-Lager”. Kilka z nich uciekło, kilka Niemcy sami puścili. Resztę gnają, Stasi nie zna - nic nie wie. Mówi biegle po niemiecku. Jest naszym zaopatrzeniowcem, żebrze dla nas od robotników, bauerów. Idziemy łukiem aż pod Głogów, potem znowu na południe, pod Legnicę. Na Odrze są ponoć walki. Jednak nie wszędzie. Udaje się przejść na drugi brzeg. Kierunek - Rawicz. Potem, sytuacja bardzo zła. Raz Niemcy, raz Ruscy, i ci, i ci strzelają do nas. Ginie, obok mnie, Wiesio Cisowski, stając w obronie „Myszki” przed pijanym, młodym sowietem. Idziemy lasami, wysłuchując jaki język. Pod lasem samotna chałupka, ale swąd dymu. Kto? Szwaby, czy ruscy? Idę, wysłany na zwiad. Język polski, śpiewny, z za Buga chyba lub Litwy. Pytają: skąd i dokąd? Ja do Krakowa – „a, serdeńko, tam skrobi kartofli też Krakowianka”. Idę do jakiejś sionki i widzę duże, czarne oczy mojej żony. Żywa, cała, brudna, cuchnąca, ale jest. Też uciekli z konwoju - zuchy. Więc brniemy dalej po śniegu, nocując po chałupach opuszczonych, z rozrzuconym pierzem, czasem z trupami cywili. Mijamy bokiem Kluczbork. Tam, dalej, podwożą nas ruscy jadący po zaopatrzenie. Nocleg już w Polsce. Ślubujemy sobie, że choćby ktoś nas chciał złotą karocą dowieźć do domu, do Krakowa, to my choćby pieszką, najpierw do Jasnej Góry. Brniemy dalej. Żonę słabnie, kaszle. Zimno nadal, ułachmanieni, buty ja mam nie złe, z trupka, żona dwa lewe, znajdy jakieś. Mówi, że strażnicy obozowi przekazali konwój Volkstormowi i tylko 20 - 30 żandarmów konwojowało. Nie zauważyliśmy tego, może i dlatego nam tak łatwo poszło z ucieczką.

Wreszcie, któregoś dnia, pogoda piękna, śnieg skrzy się, jesteśmy na jakimś wzniesieniu pod lasem i ja zobaczyłem cienią nitkę w dali. Może 20, może 15 km. Tak, to Jasne Góra - potwierdza wiozący drzewo chłop. Idziemy więc uparcie, brniemy na krótsze, jeśli się da, pod wieczór docierany do Częstochowy. Nikt, mimo próśb, ale to nikt nie chciał nas przenocować pod dachem, a ruscy, pijani grasowali. W jakiejś, zamykanej bramie, na wyciągniętych ze śmietnika papierach, z jakichś opakowań, śpimy. Przykrywamy się płaszczem, podarowanym przez gospodarzy we wsi, gdzie nocowaliśmy. Nie mamy ani pieniędzy, ani nic do sprzedania. Głód zmusza do wejścia do jakiejś restauracji, pełnej ludzi, dymu, kwaśnego zapachu piwa i wódki. Kelner odmawia nam talerza zupy. Potem, za płaszcz, daje nam jakieś zlewki - jemy.

Układamy plan: najpierw stacja kolejowa, co tam się dzieje i, wio! na jasną Górę. Pociągi chodzą, ale raczej na zachód, pełne wojska. Czasem idą na wschód ale nie dają ludziom, a mimo to jeżdżą jakoś.

Idziemy więc długą Aleją, przez rozległy, pusty, zaśnieżony plac. Przeszliśmy bramki, tylko przedsionek w klasztorze - otwarty, pierwszy raz zapłakaliśmy razem, bez wstydu, serdecznie i niepohamowanie.

Wracany do miasta. Koło pierwszej bramki starucha - żebraczka. Nie mamy nie. Widocznie zdziwiona naszym ubiorem, załachmanioną figurą Stasi i moją, ni to marynarką ni kubrakiem brudnym, spod którego wyzierały „ornaty” z papieru, żeby było cieplej i wiatr nie przedmuchał, pyta nas pamiętam jęk dziś) – „a wy dzieci, skąd idziecie?” „Z obozu, pod Wrocławiem, do domu, do Krakowa”. Stara kiwa głową i mówi: - „a idźcie na stację, bo mój syn dawno na kolei robi i mówił, że pojutrze, na Kraków będzie jechał towarowym”.

Dojechaliśmy do Krakowa niemal na to samo miejsce, skąd nas wywiedli. Tramwaje chodzą, w oknach całe szyby, ludzie mówią po naszemu. Jedziemy do poczty tramwajem. Zyblikiewicza 5 m. 118, pukamy - trwożliwy głos: - „kto tam?”. „To my”. Za życia, żona moja twierdziła uparcie, że jak się obróciła, żebraczki nie było przed Jasną Górą. Może się jej zdawało.


3. Buciki.

Był chyba rok 1947, gdy się przyczepili do mnie. Spotkałem kolegę, z ławy szkolnej, niejakiego S.K., obecnie chyba, nobliwego Mieszkańca Krakowa. Jak później się okazało pracownika UB. Podczas spotkania, sprytnie i przebiegle, naprowadzał stale na rozmowy z czasu okupacji, potem, co do obecnej sytuacji politycznej. O stosunek mój do nowej władzy, ponieważ było po ujawnieniu naiwnie powiedziałem, że byłem w AK i pewien czas w partyzantce. Coś mnie jednak tknęło i postanowiłem sprawdzić podejrzenie. Umyśliłem bajeczkę na poczekaniu, że podawana w gazecie reklama żyletek „Grom”, to tylko pokrywka. Dopytywał się natarczywie, a ja milczałem.

Podejrzenia jednak były słuszne. W tym samym tygodniu zjawiło się dwóch osobników, zawieźli mnie na plac Inwalidów, pobyt był jednak dosyć krótki. Życiorys pisałem chyba 20 razy. Ratował mnie pobyt w obozie - mój Boże! Wreszcie przychodzi jakiś inny i mówi: - „pisz, kto należy do organizacji, a nie, to ci pomożemy, że nie wstaniesz”.

- „Jakiej organizacji”?

- „No, nie udawaj, tylko jak jest z tymi żyletkami, co to za szyfr”? - Tłumaczę, że to przecież reklama i ktoś zmyślił taką bujdę, żeby mnie wkopać, chyba ze złości. Oberwałem setnie, alem się uparł, i nie innego, tylko to samo, w koło Macieju. Stojąc na korytarzu, obok szły schody, widziałem jak wlekli z góry ciało nieprzytomnego chłopca. Oberwałem kopniaka, żem spojrzał, po paru dniach, całkowicie bezczynnych, nocując na węglu w piwnicy, wezwali mnie na górę i przepustka na bramę, do domu. W domu radość, smarowanie pleców maściami.

I takie nękanie, z zatrzymywaniem na parę dni, trwało do 1954 roku. Pisało się stale życiorys. Umiałem go, niemal do przecinka, na pamięć.

W 1950 roku byłem z dziećmi i żoną na urlopie. Mieszkaliśmy u p. Bałuka. Byłem nad jazem - kąpałem się. Przybiegła córka, czy żona, że z biura po mnie przyjechali, żebym coś wyjaśnił. Byli - ale nie z biura - zawieźli na Plac Inwalidów. Znowu życiorys, wieczorem - lampa w oczy, nic się nie dzieje, nie biją jeszcze, zmieniają się, nawet pozwolili siąść, poczem nagle - won, pod ścianę. Pada pytanie o jakiegoś kogoś. Nie znam nazwiska, rzeczywiście pierwszy raz słyszę.

- „....ej, niedobrze, niedobrze, my z wami jak ludzie a wy tak? No to poczekajcie!” - Nie czekałem długo - poczułem.

- „Mówcie”.

- „Nie znam”. - Poczułem znowu. Wyszedł, lampa w oczy, już noc - ichnia zmiana.

- „Piszcie życiorys, dokładny”. - Położył pistolet na stole, podszedł do drzwi i przez uchylone z kimś gadał. Przez uchylone na podwórze okno dochodzi wrzask. Wraca, wziął życiorys i mówi:

- „No, widzicie, po co kłamać, byliście w „Gromie”, znacie go, był nawet u was w biurze, z żoną i kolegami”. Chodziło o „Bosmana”, którego nie znałem dobrze i raz, bodaj, „Orlik” przyszedł z nim na Wielopole, na pogawędkę. Dopytywał się o „Sama”. Nie podobał mi się „Bosman”, jakoś nie wzbudzał we mnie zaufania, więc dawałem odpowiedzi wymijające. Powiedziałem „ubekowi”, że był taki, rzeczywiście pogadaliśmy o niczym, pytał o kolegów, ale nie znam ani adresów ani nazwisk, nie utrzymujemy kontaktów, i zaryzykowałam:

- „bo byście się znów pytali, a po co, a na co”.

Spojrzał koso, rano wystawił przepustkę na bramę, Dojechałem tramwajem do poczty. W domu umyłem się, przebrałem i pojechałem na urlop do Myślenic.

W porównaniu z tym co przechodzili inni koledzy, to wszystko jest drobnostka. Parę pobić, parę czy kilkanaście dni spędzonych w niemiłym „towarzystwie” ubeków. Ale, jeden z przypadków utkwił mi w pamięci do końca życia, ponieważ była, pośrednio, zagrożona cała moja rodzina - dzieci i żona.

Pamiętam dokładnie datę, bo były to urodziny mojej żony. 13 marzec 1951 rok. Dzień wcześniej dostałem wezwanie do Urzędu Pracy, przy ul. Lubelskiej, pokój nr 6, okienko 4. Byłem zdziwiony, bo przecież pracowałem. Więc się wyjaśni. Zawiadomiłem dział personalny, że nazajutrz mam się tam zgłosić, wiec przyjdę po załatwieniu sprawy. Żonie natomiast, zaproponowałem, żeby poszła ze mną by kupić jej prezent urodzinowy. Prezentem miały być buciczki jakie sobie wybierze.

- „No, a dzieci?” - Córka miała 6-ty rok, syn trzeci.

- „Zamkniemy, nakarmimy, będą się bawić, nie im się nie stanie”.

Jak uradziliśmy, tak zrobiliśmy. Podjechaliśmy tramwajem pod plac kleparski, na rogu był ładny sklep i żona upatrzyła już jakieś buciki, ale kupimy jak będziemy wracali. Lubelska, okienko, interesantów dwóch czy trzech, podaję wezwanie, panienka czyta głośno moje nazwisko, przekręcając, poprawiam ją. I wtedy, dwaj interesanci wykręcają mi do tyłu ręce. Widzę przerażoną żonę, jeszcze w drzwiach krzyczy:

- „Gienek, co się dzieje?”.

Nie usiłuję się wyrwać, myślę chłodno, wiem co jest. Stasia ma klucze od domu, jak to dobrze, krzyknąłem:

- „No, wiesz co jest, dzieci, uciekaj, bo ....”.

Nie czekała, uciekła. Trzeci wypada za nią, zderza się z wchodzącą kobietą, przewraca ją, wybiegł. Czy zdąży uciec? Bo jak ją złapie, to zanim rozpoznają czy to wielbłąd, czy zając - tydzień zejdzie, a dzieciaki nasze zamknięte...

Żona sprytnie pobiegła na Kleparz, pełno ludzi, ale ten łobuz też nie w ciemię bity, biegnie za nią i wrzeszczy:

- „Trzymaj złodziejkę!”

Ludzie, jakoś nie zatrzymali, wpadła do bramy i do pierwszego mieszkania, że przeprasza ale musi do ubikacji. Do domu nie poszła. Klucze dała pani Zegadłowiczowej, która zaopiekowała się dziećmi.

Mnie natomiast powozili po Krakowie, żeby zbiegła żona nie widziała, gdzie mnie wsadzą. Mój Boże, tyle tarapatów. Zawieźli na Siemiradzkiego, do budynku MO. Korytarz, schody, korytarze. Pokój niewielki, w oknie kraty, biurka. Stanąć do ściany. Czekam. Tak upływa więcej niż godzina.

Zapomnieli, cholera, czy pojechali po innego pacjenta? W końcu wchodzi, taki ważny – „nazwisko, dowód, wypróżnić kieszenie. Pasek i sznurówki na stół. Ho, ho, ale forsy macie - handlujecie?” Miałem na urodzinowy, bucikowy prezent. Milczę. Napiszcie życiorys, ale bez bujdy, tylko prawdę. Nocuję w jakiejś piwniczce, obok też ktoś, może złodziejaszek, może sutener, a może taki jak ja? Rano prowadzą do innego pokoju - krat nie ma.

- „Powiedzcie, co macie na sumieniu, dlaczego żona się ukrywa”? - Więc jej nie mają - odetchnąłem.

Na trzeci dzień oddają mi pasek i sznurówki z półbutów.

- „Macie i forsę. Podpisać, że nikomu, ani mru, mru!”

Do pracy poszedłem czwartego dnia, pełen obawy czy mnie nie wyleją jako bumelanta. O pracę było łatwo, ale nie wszystkim zaplutym. Prezent urodzinowy kupiłem z opóźnieniem. Żona była zachwycona - tak przynajmniej twierdziła.

Takie to były buty z cholewami.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi