Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Józef Baster, Raport z aresztowania i ucieczki z obozu we Flossenbürgu


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Uwaga redakcyjna:

Przedstawiam trzy dokumenty Gryps z 9 września, Meldunek z 2 listopada i Raport z tego samego dnia, przygotowane na podstawie fotokopii maszynopisu oryginału, który został przekazany Szefowi Kedywu Okręgu Krakowskiego mjr. Janowi Pańczakiewiczowi ps. „Skała” oraz zachowanej w domu, maszynowej kopii oryginału z naniesionymi piórem, stylistycznymi poprawkami autora. Gdzie się w tej chwili znajduje oryginał nie wiem, ale według moich informacji jego kopie znajdują się w różnych archiwach.

Prezentowane tutaj teksty, przedstawiam zgodnie z wersją poprawioną stylistycznie na maszynopisie, bezpośrednio po napisaniu. Trzeba w tym kontekście pamiętać, że były one pisane (prawdopodobnie dyktowane) zaraz następnego dnia po przybyciu autora do Krakowa, ciężko chorego, po dramatycznej ucieczce z obozu.

Nazwy akapitów zostały wprowadzone przeze mnie.

Do tekstów Józefa Bastera, dołączam list z 12 września, napisany przez Czesława Skrobeckiego ps. "Czesław" do ówczesnej narzeczonej Józefa Bastera - Zofii Naporównej "Ewy", który zawiera dodatkowe informacje.

Trzeba także powiedzieć, że swoją wersję wydarzeń opisał wiele lat po wojnie drugi, z głównych uczestników tej gehenny Edward Czarnecki "Murzyn" we wspomnieniach W szponach Gestapo.

Janusz Baster



Spis treści

Gryps z Montelupich – 9 września

25.8 aresztowano „Murzyna” na Sławkowskiej 6., który miał przy sobie listę konfidentów, oraz przyznał się, że ma spotkanie 26. o godz. 8 (podaje 7.30) z Rakiem, opisując go przytym podał dane odnośnie ludzi leśnych nieściśle, „Skała”, „Powolny”, „Czesław”, oraz że „Rak” dał mu listę kon.[fidentów] i ten miał mu rzekomo dostarczyć broń, odebrać raport odnośnie jego pracy, że „Rak” jest ppor.[ucznikiem] „Murzyn” posiadał przy sobie szereg listów, które miał doręczyć od kolegów (8).

„Rak” aresztowany przez 5 g-o przy „H. Targowych” w chwili aresztowania miał tylko zapiski odnośnie spraw, które miał załatwić. Jedyny adres pralni na Floriańskiej 39 – p. Mayer[1], fotografię „Ewy”, co do której żądano danych – bez skutku.

Zarzuty postawione przez „Murzyna” z miejsca spowodowały przesłuchanie mokre, w konsekwencji podał adres matki, gdzie zabrano aparat radiowy i fotografie zbiorowe, które „Rak” miał przygotowane do zabrania. (grupowe z lasu). Przesłuchania mokre „Raka” nie doprowadziły do niczego i ten zbijając zeznania „Murzyna” pokręcił je tak, że nic z tego nie wiedzą.

„Rak” zaręcza, że nic nie powiedział poza potwierdzeniem ps. „Skała” i „Czesław”, po zeznaniach „Murzyna” i na przyszłość zaręcza, że nie zdradzi żadnych danych odnośnie pracy.

Sprawa obecnie wygląda w ten sposób, że po przesłuchaniach w dniach 27-28.8. „Murzyn” podpisał obciążające siebie zeznanie. „Rak” natomiast „dostawszy” ataku nerwowego nie podpisał i do dziś 9.9. nie był przesłuchany do protokołu i leży chory na celi (nerwowo-chory).

Kiedy będzie przesłuchany nie wiadomo.

Głównie obciążają go jakąś specjalną misją organizacji i dlatego specjalnie tłuką.

Do szpitala dostać jest mu b. trudno.

Jego matkę aresztowano. (Prosi o specjalną nad nią opiekę, oraz nad mieszkaniem).

O ile nadzwyczajne fakty nie zaistnieją grozi mu śmierć.

„Ewa” musi zmienić uczesanie bo będą jej szukać.

Zosiu – dziękuję za opiekę! – polecam tejże matkę. 3 paczki otrzymałem.

„Murzyn” nie był bity.

Bardzo proszę czynsz płacić w mieszkaniu.

„Dzidzia” i mieszkanie na Sławkowskiej w porządku.

Ciekaw jestem co u Was? – Czy coś zamierzacie? – Koniec wojny bliski!

Pozdrowienia i ucałowania dla wszystkich.

9.9.44.


Meldunek po powrocie - 2 listopada

RakSkała, 2.11.44.


Melduję, że udało mi się, wraz z „Murzynem” zbiedz z obozu w Reichenbachu[2]

Cieszę się, że mogąc ten fakt zameldować, równocześnie mogę zgłosić zdolność do dalszej służby i prosić o przyjęcie i wyznaczenie funkcji.

Entuzjastyczne przyjęcie mnie i serdeczność z jaką się spotkałem ogólnie w Krakowie dodają mi bodźca do jeszcze bardziej intenzywnej pracy dla dobra Społeczeństwa i Państwa.

Równocześnie melduję gotowość powrotu „Murzyna” do oddziału i jak w szczegółowym sprawozdaniu podaję, spowodowanie przez niego mego aresztowania niepomniejsza jego patriotyzmu, a ponadto dzielności, odwagi a jego koleżeństwo jakie okazał, całkowicie wyklucza jakiekolwiek podejrzenie w jego kierunku. Brak u nas odpowiedniego uświadamiania spowodowało te następstwa.

W załączeniu przedkładam szczegółowy meldunek o przebiegu aresztowania i pobytu w więzieniu, w obozie, oraz o sposobie ucieczki, trasie i dotarcia do Krakowa.

Łączność do mnie posiada „Ewa”, lub „Kniaź”.


Raport z aresztowania i ucieczki - 2 listopada

Uwaga: Na oryginale Raportu znajduje się odręczna adnotacja: Odpisy przesłać do 1/I oraz dla ..... (nieczytelne) do 12/II. Skała.


RakSkała, 2.11.44.


[Jak doszło do aresztowania ]

W ślad za grypsem skierowanym z więzienia z Montelupich o szczegółach aresztowania, przebiegu przesłuchań, oraz wywozie i ucieczce z obozu wraz z ps. „Murzynem”, który był powodem aresztowania.

Jako oficer łączności wyjechałem w dniu 23.8. br. z mp. Batalion Part. „Skała” do Krakowa mając szereg służbowych spraw do załatwienia, przy czym z polecenia d-cy Bat.[alionu] celem leczenia jechał ps. „Murzyn”, oraz zwolniony z Bat. jeszcze jeden żołnierz, który w drodze do Kocmyrzowa przesiadł się na bryczkę rot. ”Hana”. Dla neutralizacji męskiej obsady furmanki dobrałem jeszcze łączniczkę „Dzidzię”. Murzyn jak się później okazało posiadał w drodze broń i tylko cudem uniknęliśmy aresztowania, gdyż pobieżna rewizja dokumentów, oraz wozu odbyła się przy nadzwyczajnym opanowaniu wszystkich na wozie.

„Murzyn” miał się zgłosić do por. „Czesława”, z którym ja go miałem skontaktować, jako ówczesnego d-cy oddziału dyw.[ersji] obw.[odu] Kraków, i otrzymał do wykonania w ramach akcji „Kośba”[3] szereg główek, a między innymi „l”[4], co do którego bliższe szczegóły rozpoznania otrzymał od „Dzidzi”.

Ja w związku z „Murzynem” otrzymałem polecenie skontaktowania go z por. „Czesławem” i termin pierwszy ustaliłem na 24 godz. 16, który jednak z powodu nieobecności „Czesława” w Krakowie nie doszedł do skutku. Następny termin ustaliłem na dzień 25 godz. 8 rano przy boisku za Halami Targowymi (Grzegórzki).

W dniu 24 „Murzyn” b. zresztą sumienny i obowiązkowy, a przy tym zapalony bojowiec, z miejsca w porozumieniu z Dzidzią podjął obserwację „l” i w tym celu wprowadzony został do jednego mieszkania w kamienicy w której ten mieszkał, a następnie po rozpoznaniu wyszedł na ulicę, gdzie spotkał 17-letniego pomocnika kelnerskiego z Grand Hotelu.

W czasie gdy „Murzyn” rozmawiał ze wspomnianym kelnerem z przeciwka wyszedł „l” wraz z „2”[5], „3”[6] i jeszcze nieznanymi mu dalszymi osobnikami, czego tenże nie zauważył.

„2” na odległość rozpoznał w „Murzynie” zamachowca na jego życie i po porozumieniu się z towarzyszami, zarządził na niego obławę. „Murzyn” wraz z przygodnym towarzyszem, zaskoczony, nie miał żadnego wyjścia, wciągnięty do bramy i skrępowany powrozami, zawieziony został na Pomorską.

W czasie rewizji osobistej znaleziono przy nim listę konfidentów, przy czym na liście tej podkreśleni byli ci, których on miał wykonać. Ponadto przy sobie miał około osiem listów od żołnierzy z lasu do rodzin, których nie doręczył.

W czasie przesłuchania przyznał się do udziału w zamachu na „2” tłumacząc się pomocniczą funkcją w tymże, z bronią lecz bez amunicji. Przyznał się, że przyjechał z lasu i że może mieć spotkanie z „Rakiem” i „Czesławem”, podając przy tym nasze funkcje i stopnie.

Na zapytanie skąd ma broń? Powiedział, ze broń ma od „Raka”, Gdzie ma broń? - powiedział, że broń dostaje dopiero do akcji. Od kogo? - również od „Raka”. Kiedy ma spotkanie z „Rakiem”? Oświadczył, że jutro o godz. 7.30 rano wskazując właściwe wyżej wspomniane miejsce.


[Aresztowanie i pierwsze przesłuchanie - 25 sierpnia]

W tym stanie rzeczy g-[estap]o przybyło na miejsce spotkania i jakkolwiek była różnica w spotkaniu jednak zbyt mała i ja po obejściu dwukrotnym skwerku za halami, otoczony zostałem przez 5 g-[estapow]ców, którzy jak lwy rzucili się w moim kierunku wyskoczywszy z baraku za halami. Mimo uchwycenia mnie, z powodu zmiany ubrania, nie byli jeszcze pewni i skutego przytrzymali mnie w baraku, obserwując równocześnie nadal drogi okoliczne, czekając na dalsze ofiary.

Nie mogąc jednak na nikogo się doczekać wsadzono mnie do auta, które czekało na dziedzińcu Hali Targowej i zawieziono na Pomorską, na I p. na prawo. Przez drzwi uchylone zapytali w drugim pokoju będącego „Murzyna” - Czy ten? - Ten! Brzmiała bez wahania odpowiedź.

Przystąpiono do szczegółowej rewizji, w czasie której poza zapiskami spraw do załatwienia, skrótami zresztą telegraficznemi, notowanymi, nic poważnego nie znaleziono.

Usilne starania g-[esta]po dowiedzenia sie o kontaktach dalszych, spełzły na niczym.

Mając np. do załatwienia sprawę w aptece, przyczym skierowanie miałem do p. Krystyny, adnotacja brzmiała „róg Sławkowskiej – Krystyna”. A zapytanie co to jest? Oświadczyłem, że mam spotkanie: róg Sławkowskiej a Rynku z Krystyną, o której powiedziałem, że jej nie znam, a ma być niską blondyną i jako znak rozpoznawczy ma mieć Krakauer Zeitung złożony w lewej ręce. Na zapytanie kiedy spotkanie to mam? Powiedziałem dziś o 5 pop.[południu]

Przy przesłuchaniach doszedłem do przekonania, że „Murzyn” podał już w szczegółach dane co do mojej, oraz innych osób będących d-cami w lesie, a to co do „Skały”, „Powolnego”, „Czesława”.

Gdy mię zapytano o pseudo, ja powiedziałem ostatnio używane „Komar”, czym spowodowałem wybuchy złości i przystąpienie do „mokrych” przesłuchań przy równoczesnym powieszeniu mię na skutych rękach do tyłu na framudze drzwi.

„Murzyn” podał również, że jestem of.[icerem] łączności, oraz stopień posiadam pporucznika, czego ja się wyparłem, a tylko nazywano mnie of.[icerem] łączn.[ości], a ponieważ najniższym stopniem ofic.[erskim] jest ppor., więc dlatego mnie tak tytułowano.

Największą jednak furię spowodowała odpowiedź na indagowanie mnie o broń, którą rzekomo miałem dostarczyć „Murzynowi”, oraz o listę konf.[ideatów], którą również miałem mu dostarczyć.

Uparcie przecząca odpowiedź mimo bicia spowodowała przywołanie „Murzyna” do konfrontacji, który nadal twierdził, że tak listę, jak i broń miał dostawać ode mnie. Wytworzona sytuacja była punktem kulminacyjnym ich furii, a każde słowo mego zaprzeczenia powodem do niesłychanym orgii nade mną.


***


Późniejsze przesłuchania w pierwszym dniu szły w kierunku ustalenia miejsca mojego noclegu i przebrania się, ustalenia adresu rodziców, co też spowodowało przykre konsekwencje, a przede wszystkiem upieranie się moje, że spałem na Sikorniku nie uchroniło przed aresztowaniem mojej matki, co do której wiedziałem, że z powodu obciążenia mieszkania uniknąć tego nie jest w stanie, liczyłem jednak na przeniesienie materiału obciążającego zaraz rano na inny punkt, przy czym rzeczy te miała przygotowane na stole. (Rzeczy te przygotowałem do zabrania do lasu, a to: aparat radiowy i zdjęcia grupowe z lasu).

Wprawdzie matka miała je zanieść rano, ale najpierw poszła załatwić sprawunki do miasta w związku z wysyłką paczek do obozów dla braci i ojca, które w tym dniu poczty przyjmowały po raz ostatni.

Matka wróciwszy do domu zastała już g-[esta]po przeprowadzające rewizję, przyczym radio i fotografie stały się głównym punktem ich zainteresowania.


[Kolejne przesłuchania]

Popołudniowe przesłuchanie spełzło na usiłowaniu ustalenia danych odnośnie osób będących w lesie, a to: „Skały”, „Powolnego”, „Czesława”. Nie podając najmniejszego szczegółu w ogóle, oświadczałem stale, że w tych sprawach nic nie wiem, bo ja tam tylko zachodziłem wówczas, gdy mnie wezwano i dlatego nic nie wiem.

Na to oni mnie tryumfująco zapewniali: „że już wszystko wiedzą – że w lesie jest około 80 do 100 ludzi, podając ilość i jakość będącej tam broni (1 rkm, 15 km i resztę krótkiej). Na co ja powiedziałem, że to jest możliwe nie wdając się w dyskusje.

Na zapytanie, kto mnie wciągnął do A.K., oświadczyłem, że faktycznie nie należałem. W czerwcu 1943 jadąc do Miechowa za mąką poznałem człowieka, który przedstawił się „Waligóra”. Nie mogąc często jeździć, prosił mnie o załatwienie spraw w Krakowie, a ponadto przedstawił mi „Skałę”, który z kolei powierzał mi osobiście załatwianie spraw w Krakowie, o ile natomiast – przez kogoś – to nazywał mnie of.[icerem] łączności.

Na zapytanie gdzie mieszka „Waligóra”, oświadczyłem, że nie wiem – jak mi mówiono zginął w jakiejś potyczce w Miechowskiem.

Na zapytania o kontakty, oświadczyłem, że poza każdorazowo wskazanymi przez „Skałę” żadnych nie znałem i nie znam.

Na zapytanie kiedy wracam do oddziału, oświadczyłem, że w piątek. Z szaloną wściekłością oświadczyli „kłamiesz bo jutro furmanką”.

Zaprzeczyłem jednak mówiąc: - Jutro jedzie furmanka, a ja jadę w piątek.

„Skąd fura jedzie?” nie panując nad sobą pytają. – Z Mogilskiej - krótko oświadczyłem.

Skąd z Mogilskiej? Z wściekłością pada drugie pytanie. „Z pod przystanku piątki” – bez zastanowienia odpowiadam.

Wszystko było naszpikowana taką sadystyczną wściekłością, że trudno sobie wyobrazić, przy równoczesnym biciu mnie wiszącego na drzwiach, na skutych do tyłu rękach. Ponadto założono mi maskę na twarz (typ polski z pochłaniaczem na gumowym wężu). Maska na skutek osłabienia, tak mnie męczyła, iż pomimo wiszenia na rękach skutych do tyłu dziwnie udało mi się nimi uchwycić wąż maski i zerwać wraz z pochłaniaczem, co lekko ulżyło mi w duszeniu.

W czasie takiego przesłuchania w sąsiednim pokoju siedział „Murzyn” przykuty za jedną rękę do fotelu, na którym siedział i częstowany gruszkami, zajadał. Wywoływało to wówczas wrażenie dla mnie bardzo niemiłe, budzące różne refleksje, a zwłaszcza podejrzenie, że może...?

Ponieważ poprzedniego dnia otrzymałem fotografię „Ewy”, jako od swej narzeczonej indagowano mię o nią, lecz krótko oświadczyłem, że na imię jej Zosia, i że obecnie jest w lesie. Jak się później okazało słusznie, bo matkę o nią również pytali i poza jej imieniem nic nie powiedziała, przy czym określiła ją również jako moją narzeczoną.


[W celi 143]

Po takim przesłuchaniu przewieziono mnie wieczorem na Montelupich i dziwnym trafem znalazłem się razem z „Murzynem” – najpierw w celi przejściowej (przed kąpielą). Wykorzystałem ten moment dla porozumienia się. Zapytałem dlaczego mię obciąża? On oświadczył, że nie chce zmieniać zeznań, bo jemu to zaszkodzi. Upierałem się jednak w żądaniu ich cofnięcia, co do broni i listy konfidentów. – Nie dał mi odpowiedzi, lecz widać było, że się zastanawiał.

Poszedłem do kąpieli, ale okazało się, że nie jestem w stanie się umyć, z powodu ran na ciele i nadwerężeniu rąk i ramion.

Po kąpieli przydzielono nowicjuszy na cele i znowu mnie dali wspólnie z „Murzynem” na jedną celę (nr 143). Różnie, co do tego zbiegu okoliczności myślałem, ale cieszyłem się z możliwości jego obserwacji.

Dziwny ten zbieg okoliczności zmuszał mnie zarazem do szukania dróg zabezpieczenia się. Wobec obecnych współwięźniów (Hr. Morsztyn, Hr. Chodkiewicz[7], Mayer, Roczmilowski i innych) zwróciłem się ponownie do „Murzyna” o zmianę zeznań zwracając uwagę obecnych na wagę sprawy. Przyciśnięty i zaskoczony postawą współwięźniów, przyrzekł wówczas solennie, że zmieni zeznania przy najbliższym przesłuchaniu. Współwięźniowie nie chcieli nawet słyszeć mego tłumaczenia go, uważali go za konfidenta.


***


Nie mogąc się ruszać przeleżałem całą niedzielę.


[Trzeci dzień przesłuchań]

Poniedziałek z samego rana zaczął się bardzo boleśnie...

Nie pytali mię na razie o nic, powiesili w sobotniej pozycji i puszczając taneczną muzykę (radio), jak upiory - Kärner wraz z tłumaczem i jeszcze dwóch nieznanych mi tam urzędujących g-[estapow]ców, wykręcając się w tanecznych ruchach do taktu zaczęli okładać mię bykowcami.

Po pewnym czasie dopiero zaczęli mnie ponownie wypytywać o broń, obiecując, że jak powiem to im nie zależy na jednym z A.K., że mnie puszczą, a tak siebie wykończę, a matkę skończą w Oświęcimiu.

Nic nie wskórawszy oświadczyli, że stale cyganię, żem ich wprowadził w pole co do Krystyny i furmanki, i że to dla mnie gorzej.

Przeszli do omawiania znalezionych przy rewizji domu, mało zresztą znaczących, świstków.

Szło to przy ciągłym biciu tak powoli, że nie mogąc się opanować, narzekali - dopiero 7 (co oznaczało, że dopiero 7 kawałek omawiają) i określali z furią, że jestem „koniosz a nie oficer”, gdyż nic nie wiem, a między sobą natomiast mówili ze złością – „Inteligent – Ofizier”.

Przerywano przesłuchania i porozumiewano się za drzwiami co do sposobu ich prowadzenia. W międzyczasie przyszedł nawet szef g-po, któremu oddano honory wojskowe. Rzucił on surowe spojrzenie w moją stronę, a żywa gestykulacja rozmowy wskazywała na wielkie zainteresowanie sprawą.

W świstkach znalezionych w domu znajdował się spis jadłodajni „nur für Deustche”, który był powodem długotrwałych dociekań. Tłumaczenia moje, że spis ten leżał bez większego znaczenia nie zadawalał ich.


W końcu wrócono do fotografii mojej narzeczonej, a spowodowało dalsze ataki bardzo agresywne, gdyż chcieli chwycić jakąś dalszą ofiarę. Nie chcieli dać wiary moim słowom, tym bardziej, że im nic nie dawały. Mówiłem, że jest w lesie, a na zapytanie gdzie narzeczona mieszkała, powiedziałem, że na Starowiślnej 28. Na pytanie: u kogo? - powiedziałem, że nie wiem, prosiła mnie bowiem, że ma krępujący pokój, a współlokatorzy nie życzą sobie żadnych odwiedzin. Sądzę, po czasie oczekiwania na nią, że mieszkała na wyższym piętrze, a spotykaliśmy się tylko na ulicy. Wszelkie również inne dane podałem fikcyjne.


Po tak bezowocnym przesłuchaniu przyprowadzono jakiegoś młodzieńca, rzekomo z lasu, i pytali mnie co oznaczają odznaki na jego rękawach - P.O.P. w wieńcu z liści.

Na wszelkie żądania wyjaśnień, co do organizacji dawałem wykrętne odpowiedzi.

Z kolei zainteresowali się znaczkiem Baonowym z numerem ewidencyjnym, ale ponieważ „Murzyn” oświadczył, że znaczka takiego nie otrzymał uważali, że otrzymali je tylko oficerowie.

Odnośnie aparatu radiowego i fotografii oświadczyłem, że miałem je dostarczyć do lasu i w tym celu miałem je przygotowane. Osób na zdjęciach nie zidentyfikowałem, twierdząc, że żadnej z osób będących w lesie nie znam, bo tam nie przebywam.


[Symulowanie ataków nerwowych]

Koło godziny 4 pop.[południu] z wściekłością sprowadzili mnie do bunkra w suterenie. Nie mogąc się ruszyć prosiłem obecnych dwóch więźniów o wodę, której jednak nie było. Jeden poczęstował mnie czekoladą, co budziło podejrzenie, że ludzie ci są podstawieni. Na zapytanie jednego z nich, kogo zawiadomić, bo on ma lekką sprawę i na pewno wyjdzie powiedziałem, żeby dał znać w R.G.O., bo ja tu już nie mam żadnej rodziny, a mieszkanie będzie zamknięte.

Widząc, że g-[esta]po bardzo zależy na wyciągnięciu ode mnie bardziej konkretnych zeznań, oraz coraz większą ich wściekłość i zawziętość, postanowiłem ukrócić tok przesłuchań. Tę chwilę uznałem za najodpowiedniejszą. Gdy ok. godz. 6 usłyszałem otwieranie pierwszej kraty do bunkra zdecydowałem się na krok - wprawdzie ryzykowny jeżeli chodzi o życie - jednak wstrzymujący przesłuchania. Począłem tłuc głową (skronią) o podmurowanie w bunkrze, chcąc spowodować utratę przytomności. Zamierzonego celu wprawdzie nie osiągnąłem, jednak spowodowałem przecięcie skóry, a krew ułatwiła mi dalszą symulację.

Obaj obecni współwięźniowie oniemieli i gdy otwierano celę chaotycznie poczęli opisywać wypadek i powód utraty przeze mnie przytomności.

Sytuacja ta postawiła g-[esta]po na nogi. Alarm momentalnie spowodował wyciągnięcie mnie z bunkra, przeniesienie na powietrze, polewanie przyniesioną wodą. Przyjechało auto ciężarowe, i znowu z „Murzynem” i dwoma więźniami z bunkra odwieziono mnie na Montelupich, gdzie na stwierdzenie kmdta: „trupów mi zwozicie” jeden z g-[esta]po powiedział „to jeszcze nie trup”.

Zacząłem symulować szoki nerwowe, w czym trwałem z małymi przerwami przez 36 godzin. W późniejszym okresie urządzałem szoki nerwowe trwające po kilka godzin i to układałem czas tak, aby uchronić się od dalszych przesłuchań. Ponadto miałem nadzieję, że może w ten sposób uda mi się spowodować przekazanie do szpitala, co zwiększało szanse wydostania się na wolność.

Te ataki stawiały na nogi całe więzienie Montelupich, bo stosując je w nocy robiłem dużo hałasu jak np. rozbicie szyb.

Spowodowało to nawet przeniesienie mnie na pojedynkę, ale koledzy przekonani o moim ciężkim stanie prosili Wachmeistrów o mój powrót, czemu uczyniono zadość.


***


W tej sytuacji starałem się dać znać na zewnątrz, przede wszystkim mojej władzy o minionym niebezpieczeństwie, a ponadto zapewnić na przyszłość, o niedopuszczeniu do jakiejkolwiek zdrady przeze mnie tajemnic organizacyjnych. Za pośrednictwem wychodzącego współwięźnia – Mayera, udało mi się wysłać gryps z informacja o sytuacji.


Równocześnie mając „Murzyna” pod ręką starałem się ustalić jego rolę i doszedłem do wniosku, że moje aresztowanie zostało spowodowane jedynie nieprzemyśleniem, a raczej jego małym doświadczenie, a ponadto brakiem odpowiednich informacji. Podanie przez Murzyna czasu spotkania przesuniętego tylko o godzinę, a na dodatek wcześniejszą było niewystarczające dla mojego bezpieczeństwa. Ponadto gdy widział że jestem aresztowany, nie dostrzegł stopnia niebezpieczeństwa wynikającego z niewłaściwie obciążania mnie. Po dyskusji postanowiłem pokierować nim dalej, nie wiedząc co będzie dalej. Sam nie miałem spisanego protokołu, i już do tego nie dopuściłem.


***


Upłynęły 4 tygodnie, w międzyczasie „Murzyn” dostał się do pracy na mieście i wtedy także i mnie wywoływano, ale ja leżałem wówczas po „ciężkim ataku” – zresztą nie wiedziałem czy to nie podstęp, wolałem nie dopuścić do podejrzeń.

„Murzyna” pracującego przenoszą na „Arbeitzelę” przez co utraciłem z nim, zresztą na krótko, kontakt, a on porozumiał się z własną rodziną. Wyczekiwałem na dalszy bieg wypadków.

Lekarz więzienny - tchórz (Żyd ze Lwowa) wprost bał się zbliżać do mnie, na odległość oświadczył, że on mi nic pomóc nie może. Na zapytanie kmdta celi o leczenie w szpitalu, oświadczył, że jest naiwny.

Zdany na łaskę i niełaskę postanowiłem nadal konsekwentnie postępować.


[Transport do obozu koncentracyjnego Flossenbürg - 28 września]

21.9. br. Nastąpiła dziwna segregacja wszystkich więźniów i kobiet. Dowiedziałem się, że jestem zaliczony do I. grupy więźniów i do takiej samej moja matka, która widziałem na dziedzińcu, przy czym zauważyłem bardzo dobre jej samopoczucie.

Niepokoiła mnie ta segregacja, ale jak zorientowałem się w sprawach jakie posiadali zaszeregowani przekonałem się, że I. grupa obejmowała wszystkich podejrzanych, ale nieudowodnionych przynależności do A.K., a nawet członków rodzin wziętych zastępczo za innych.

Prawie tydzień trwały dziwne przygotowania (strzyżenie, golenie, kąpiel), aż w końcu w dniu 27.9. Wachmeistrzy pocieszać nas poczęli, że jedziemy na 2 tygodnie do robót a następnie będziemy zwolnieni. Nikt temu nie wierzył, ale wszystko to potęgowało dziwną niepewność.

Wywóz na stację upewnił nas o wysyłce do obozu. Po trzech dniach jazdy z pomijaniem głównych szlaków dotarliśmy do obozu we Flossenbürgu. (Dawny obóz dla przestępców kryminalnych, w czasie wojny dla przestępców wojskowych i obecnie zamieniony na obóz koncentracyjny, gdzie spotkać można wszelkie narodowości. Wyliczano obecność ponad 20 narodowości.)


1.10.br. Przyjechaliśmy na miejsce i natychmiast przystąpiono do ceremoniału włączenia nas w szeregi obozowe.

Spędzono na plac, gdzie polecono rozebrać się zupełnie i po kolei oddać najpierw środki żywności. Nim kolejka nasza dochodziła staraliśmy się zjeść wszystko co było rozdając również nieposiadającym zapasy.

Muszę tu wspomnieć o umowie ze współwięźniem z Montelupich Hr. Chodkiewiczem, z którym dzieliliśmy się wszystkim, a ponadto część otrzymywanych paczek oddawaliśmy na rzecz zamiejscowych więźniów, którzy przeważnie paczek nie otrzymywali. Umowa ta miała również i tu zastosowanie.


Następnie trzeba było oddać bez żadnej ewidencji buty, i wszystkie sorty ubrania i bielizny, następnie rzekomo wartościowe rzeczy składało się do depozytu, przy równoczesnym otrzymaniu numery więźnia, otrzymałem nr 27729 i to miało być już moim dowodem osobistym. Odebrano nam pieniądze, ale te szły już do wspólnego worka.

Tak wyłuskanych osobników skontrolowano polecając podnieść ręce do góry i otworzyć usta, czy przypadkiem który jeszcze czegoś nie zdołał zostawić, a więc jeszcze mydło do osobnego pudła.

Dopiero teraz defilada do łaźni poprzez dziedzińce całego obozu, jedynie ratowała nas wyjątkowo ładna, słoneczna niedziela. I znowu komedia – orkiestra (harmonia i mandolina) ucinają jakieś skoczne kawałki. Harmonista zapytuje skąd jesteśmy. Ktoś (nawet rozbawiony, myśląc o rozkoszach) odpowiada, że z Krakowa. Dalejże orkiestra skocznego krakowiaka.

Większość patrzy jednak jak na wariatów, nie wiedząc co to znaczy, a przecież świadomi, że dla większości zaczyna się straszny dramat.

Kąpiel – po czym rozdanie „koszul”, „spodni”, „marynarek” i „butów”, a raczej starych szmat niepodobnych do niczego, a rozdanych nie według wielkości, lecz za porządkiem. Jako buty rozdano drewniaki tylko ze szpicem. Cała ta maskarada odbywa się przy stałych razach rzucanych to w lewo, to w prawo, jak w stado bydła.

Przeznaczono dla nas barak nr 20. Kierownik tego bloku Luksemburczyk, również więzień i to polityczny, zaznajamia nas z rygorami i niebezpieczeństwem przejścia przez „krematorium” na „Himmelkomando” za byle co, ale w słowach jego przebija pragnienie wolności.

Blok od bloku oddzielony jest drutem kolczastym, a poprzez jego kraty przebijają posępne wynędzniałe twarze kończących się postaci. Ukradkiem podchodzę do rumianej i pełnej twarzy. Pan to dobrze wygląda? – rzucam.– Dobrze? – zapytuje z widocznym wyrzutem. Niech pan dotknie policzka – to choroba!

Woda tutejsza powoduje opuchnięcia i w konsekwencji śmierć, bo o leczeniu nie ma mowy. Zgłosić się do leczenia to „krematorium”. Wolę już tak. Wody tutejszej należy unikać i nie pić.


Z opowiadania mieszkańców dowiedziałem się, że obecnie życie się tu znacznie poprawiło i rano na śniadanie o godz. 6 dają pół litra czarnej, gorzkiej kawy. O godz. 10 – 1 litr zupy (ziemniaki ugotowane w łupinach z dodatkiem kapusty przeważnie nieugotowanej). Na kolację o godz. 4 dawano pół litra ziółek z dębowych liści, 30 dkg chleba z dodatkiem marmolady, twarogu lub margaryny.


Każdy apel, czy posiłek poprzedzony godzinnymi wystawaniami na zimnie, w ostrym tamtejszym klimacie górzystym.

Jak powiedział jeden z „kapo”, - „Tylko własnym przemysłem trzeba się chronić. Nie liczyć na nikogo”.

Zmówiony z Hr. Chodkiewiczem jak wyżej wspomniałem, postanowiłem wykorzystać wszelkie możliwości celem zabezpieczenia się przed mrozem. Jak się okazało za chleb można było wszystko otrzymać, a przede wszystkim ciepłą bieliznę. Przez tydzień wspólnie zjadaliśmy tylko jedną porcję chleba, wymieniając drugą na okazyjną bieliznę i w ten sposób uzupełniłem przede wszystkim garderobę hrabiego i swoją. Hrabia zadowolony z dobrej lokaty chleba był bardzo wesół i tylko myśl, co stało się z żoną, nie dawała mu spokoju.


[Wyjazd do podobozu Legenfeld - 11 października]

Całej grupie krakowskiej nie rokowano długiego pobytu w tym obozie i zapowiadano szybką wysyłkę do pracy. Większość wyczekiwała tego momentu słusznie zresztą twierdząc, że o ile praca będzie w fabryce, będzie przynajmniej ciepło, a że poza pracą ganiać tak nie będą, a co najważniejsze nie będzie człowiek pod wrażeniem tego przeklętego „krematorium”, z którego dymy, a z nimi spalenizna ciał rozlegała się po terenie całego obozu właśnie w czasie, kiedy spożywano szumny „obiad”.

Nagle zbiórka - wszyscy przed lekarza, oraz segregacja. Prawie każdy otrzymał znaczek na czole „T” co miało oznaczać „Transport”, oraz na piersiach 1, 1/2, 2, 2/3, 3, 4, co miało oznaczać stopień zdrowotności. Ja otrzymałem 2/3, jak zresztą 3/4 ogółu.

Hrabia został z powodu wieku wyłączony z transportu i przykro było nam się rozstać. Ważne, że porozumiał się z kierownikiem bloku, wyżej wspomnianym luksemburczykiem, który również się ucieszył, dowiedziawszy się, że hrabia mówi jego ojczystym językiem. Pod koniec uzupełniłem mu jeszcze różne drobiazgi, jak onuce i skarpetki, a nawet wymieniłem mu buty i spokojnie przygotowywałem się sam do odjazdu.

Na terenie obozu stwierdziłem obecność znanych mi: Zygmunta[8], Wąsacza, „4”[9], łącznika „1000”[10], łącznika „Błyskawicy” wysłanego swego czasu na Prądnik po broń i mundury[11] Tam też znajdował się szef „Wsopu”[12].

Wszyscy wymienieni poza Wąsaczem, którego obecny tam od lat jakiś krewny zatrudnił w miejscowej fabryce Messerschmidta, zostali uznani za zdolnych do pracy i transportem nagle wysłani na nowe „Ausserkomando”. Z grupy krakowskiej wyjechało ok. 260 ludzi, ogółem zaś z całego obozu 800, przy czym większość Warszawiaków.


***


Wyjechaliśmy dnia 10.10. br. do Lengenfeldu, gdzie dawne fabryki tekstylne przebudowano na fabryki części lotniczych.

Lengenfeld jest oddalony od Flossenbürga o ok. 140 km, a od dawnej granicy Czechosłowackiej, jak twierdzono, ok. 20 km.

Nowy transport sił roboczych miał wyeliminować siły żeńskie tam pracujące i zaraz po wprowadzeniu nas do pracy, kobiety, a także niektórzy fachowcy z krajów takich jak Belgia i Włochy, których tam bardzo dużo pracowało, zostali przeniesieni.

W następnym już dniu po przyjeździe do nowego lokum posegregowano nas według zawodów, przy czym inteligencję włączono do grupy fachowców metalowych i natychmiast wyznaczono maszyny do obsługi.

Praca w fabryce była łatwa, choć ciężka z uwagi na jej warunki. Przede wszystkim nie dano więcej, ani lepszego jedzenia, poza apelami i zbiórkami do pracy w samej fabryce trzeba było stać przez całe 12 godzin. Praca bowiem zaczynała się o godz. 8 rano, a wieczór o 8 kończyła, przy czym przerwa obiadowa trwała tylko 1/3 godz. Nawet obiad, który odbywał się na hali odbywał się na stojąco, bo pilnowani stale nie mogliśmy iść do jadalni.

Wyżywienie co do ilości, ale układ godzin posiłków był całkowicie zmieniony: śniadanie godz. 5.30 – otrzymywaliśmy 1/2 l. kawy czarnej i gorzkiej, a ponadto 30 dkg. chleba z dodatkiem marmolady, twarogu lub margaryny, kolacje otrzymywaliśmy w baraku po powrocie z fabryki litr zupy ziemniaczanej z ziemniaków w łupinach.

Nic też dziwnego, że wszyscy się buntowali, a nawet całe grupy jak szły do pracy (około 350 ludzi) oponowali niedopuszczając do głosu kierowników obozu, za co też grożono represjami, przy czym tłumaczono złe wyżywienie nienadeszłym transportem żywności z Flossenbürga.

Każdy prawie z którym mówiłem nastawiał się na sabotaż w fabryce, a nawet o swych wyczynach głośno mówili, tak że nieraz trzeba było nawet zwracać uwagę na niewłaściwość chwalenia się tym.

Sabotaże te polegały na uszkadzaniu maszyn, łamaniu świdrów, suwaków pomiarowych, stopek przy tokarkach i w końcu uszkadzanie rzekomo przypadkowe części wyprodukowanych.

Ja przeciętnie obsługując dwie maszyny tokarskie łamałem 3 noże, tak że „Werkschutz” zagroził mi najpierw odebraniem porcji chleba. Ponadto twierdził, że w ciągu dwu dni zniszczyłem przez uszkodzenie 60 szt. gotowych części, a za nie zrobienie kontyngentu pracy zagroził mi pracą tak nocną, jak i dzienną.


***


Z „Murzynem” przez cały czas tak we Flossenbürgu, jak i w Lengenfeldzie utrzymywałem ścisły kontakt i stale rozważaliśmy możliwość wyrwania się na wolność.

Wszelkie rozważane projekty we Flossenbürgu nie były do realizacji możliwe, natomiast w Lengenfeldzie zaczęły plany nasze przybierać na znaczeniu. Ma się rozumieć, że żaden ze stu pomysłów nie był łatwy do przeprowadzenia, ale można było brać pod uwagę tylko te, które dawały możliwość jak najdalszego odskoku od obozu.

Do naszych planów dopuściliśmy jeszcze dalsze 4 osoby. Ostatecznie zdecydowaliśmy przepiłować kraty w klozecie używanym wyłącznie przez więźniów. Późniejsza droga prowadziła przez ogrody i płoty do szosy.

Czas naglił, bo po ucieczce trzech Rosjan zapowiadano ustalenie zbiorowej odpowiedzialności i nie chcieliśmy czekać na jej ogłoszenie.

Czwartek 26.10.br. miał być ostatecznym terminem, jednak musiał być odroczony do piątku z uwagi na skrócenie czasu pracy o dwie godziny, celem ustalenia nazwisk zbiegłych Rosjan.


[Pierwszy etap ucieczki z obozu - 27-30 października]

Termin w piątek był nieodwołalny, więc pracowaliśmy na zmianę przy przecinaniu krat, jednak w ostatniej chwili trzech uczestników, rzekomo z uwagi na pechowy dzień, odstąpiło od pierwotnego zamiaru i ograniczyli się jedynie do zabezpieczenia naszego przedsięwzięcia od strony fabryki - nie wpuszczali nikogo twierdząc że klozet jest zajęty.


***


Gdy z „Murzynem” odciągnęliśmy kratę, próbując możliwości przeciśnięcia się, pierwszy wydostałem się na zewnątrz, następnie towarzysz, który raczej był związany z niebiorącą udziału w przedsięwzięciu trójką i na końcu „Murzyn”.

Za pierwszym płotem, w ogrodzie płynęła rzeczka, która następnie oddalała się od płotu. Ja idąc pierwszy, w ciemności, nie całkiem zorientowany, przesadziłem płot i trafiłem do rzeczki, a to przemoczenie utrudniło mi bardzo poruszanie się w tym ostrym górskim klimacie, dodatkowo przy bardzo silnym wietrze.

Szybko wydostawszy się z wody, zwróciłem uwagę pozostałym na to niebezpieczeństwo i ruszyłem w kierunku na szosę, jako pierwszego celu. Niedługo „Murzyn” dołączył do mnie. Poszukiwanie trzeciego nie dało rezultatu, więc, nie mogąc kręcić się po ruchliwej właśnie w tym czasie szosie, szybko przerzuciliśmy się do kolejnego następnego punktu. Droga prowadziła tuż pod budkami strażniczymi koło naszych baraków oraz przez most jak się okazało zadrutowany, czego nie było widać na odległość przy obserwacji. Noc była ciemna, tak że mało co widać, ale rozglądamy się czy gdzieś nie dostrzeżemy trzeciego, ale ślad wszelki po nim zaginął. Czas nagli! Postanowiliśmy przyspieszyć, bowiem godz. 8. (godzina apelu) zbliżała się i lada chwila może wszczęty być alarm.

Doszliśmy do drugiego punktu rozpoznawczego i zabrawszy ze sobą znalezione po drodze kalarepy postanowiliśmy wyczekać jeszcze na towarzysza, ale na próżno. Nie mogliśmy dłużej czekać, trzeba przecież z miejsca zrobić odskok, każda minuta jest droga, a ja ponadto zmoknięty do połowy. To nie pozwala na dłuższy postój. Kierunek został dokładnie wyznaczony, widocznie zaskoczony gwarem przechodniów, którzy wówczas przechodzili do pracy, zmylił kierunek i nie wszedł w linię naszej trasy.


Tymczasem przed nami piętrzyły się coraz większe trudności. Musieliśmy rozważyć:

1) zmianę ubrania, gdyż pasiaki, które posiadaliśmy były naszym największym niebezpieczeństwem,
2) locum na dzień, gdyż postanowiliśmy poruszać się w nocy,

oraz

3) życie - nie posiadaliśmy nic poza pragnieniami.


Ja zmoczony, zatrzymywałem się jeszcze co chwila, w nadziei, że może dojdzie trzeci kolega, w końcu jednak widząc, że szukanie go jest bezcelowe, postanowiłem przyspieszyć kroku, gdyż wiatr mroził mi wprost zmoczone nogi.

Już po kilku kilometrach rozmoczone drewniaki zaczęły się rozlatywać, tak, że zostałem zmuszony do porwania szala, celem powiązania i umocowania drewna do nogi. To też nie wystarczyło na długo. Kanty butów pokaleczyły mi nogi w kostce, lecz usiłowałem iść dalej nie zwracając uwagi na ból, w końcu jednak zdjąłem buty i szedłem boso. Wiatr potęgował moje przemarznięcie do tego stopnia, że nie czułem już żadnej części ciała.


***


Droga wypadała nam przez autostradę w kierunku Chemnitz. Na 38 km drogi postanowiliśmy zatrzymać się celem odpoczynku, uważając chwilowo odskok za wystarczający. Odczuwaliśmy niesamowity głód.

Nie mieliśmy zegarka, jednak po porze nocy orientowaliśmy się, że odskok wykonaliśmy w trzy do czterech godzin, w tych tak trudnych, bądź co bądź, warunkach.

Teraz trzeba było zastanowić się nad miejscem odpoczynku, oraz zabezpieczenia się na dzień, bo nie mogło być nawet mowy o poruszaniu się w dzień. Następną noc przeznaczyliśmy na zdobycie ubrania – byliśmy przygotowani na „uziemienie” dwóch Niemców w tym celu.

Celem znalezienia miejsca odpoczynku postanowiliśmy zbliżyć się do osiedli, w których moglibyśmy również rozglądnąć się za jakimś pożywieniem.


Ciemność nocy nie pozwalała na ustalenie z góry kierunku, a nie znaliśmy terenu, więc trzeba było kierować się na najbliżej zauważone światełko, które zdradzało obecność jakiegoś domostwa. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że było to nawet dość duże osiedle. Obeszliśmy szereg zagród, ale nie mogliśmy trafić na coś odpowiedniego, aż w końcu zauważyliśmy działki wraz z altankami i te nas zainteresowały.

Wybraliśmy jedną z nich, z widocznością w trzech kierunkach, co miało duże znaczenie dla pobytu w dzień. Na pierwszy rzut oka miała ona również duże wady, zwłaszcza, że była najładniejsza ze wszystkich. Ale jak się później okazało wybór był bardzo celowy. Zamknięte drzwi na klucz wyważyliśmy, a przygotowani na gołe ściany, zaskoczeni zostaliśmy zawadzającą nam w drodze kanapką, a nawet siennikami, a raczej workami wypełnionymi grochowianką. Ponadto namacaliśmy stół i jakieś leżaki. Nie zdziwiły nas już złożone na tapczanie pomidory, które z miejsca stały się naszym pożywieniem.

Dygotałem z zimna niesamowicie, a szopa na razie dała mi ochronę przed wiatrem, co było już dużą ulgą. Położyłem się na siennikach i zdjąwszy jakieś narzuty z otomany nakryłem się nimi, próbowałem zasnąć, ale gorączka i szalony wiatr nie dawał mi spokoju. Drzemiąc co chwila budziłem się.

Rano zapomniałem o dolegliwościach stwierdzając szczęśliwy wybór szopy. Zlustrowaliśmy wszystkie zakamarki i znaleźliśmy: marynarkę, czapkę, koc wojskowy, buty wojskowe 26 i 1/2, 2 obrusy, kilka par ciepłych skarpetek, 2 koszule męskie, podkoszulek, koszulę damską, 2 ręczniki, kilka chusteczek do nosa, ołówki, piłkę stolarską, hebel, a nawet mały atlasik, który zorientował nas w dalszej trasie.

Była sobota. Spodziewaliśmy się przyjścia właściciela, nie mogąc jednak w dzień opuścić schronienia, postanowiliśmy nie ruszać się do zmroku, a idąc dalej zabrać znalezione rzeczy. Karmiąc się nadal zielonymi pomidorami i przegryzając, będącym tam również słonecznikiem, wyczekiwaliśmy zmroku. Każdy przechodzący koło szopy wydawał nam się jej właścicielem. Szczęśliwym jednak zbiegiem okoliczności nastał zmrok.


Poczęliśmy próbować przedmioty, które cudem wpadły w nasze ręce. „Murzyn” wdział z miejsca marynarkę i czapkę, ja natomiast buty, które jakkolwiek małe i wąskie, wydały mi się bardzo dobre wobec tego, że nie miałem żadnych. Okazało się jednak niedługo, że zbyt małe buty nie mogły poprawić sytuacji zbitych, pokaleczonych i odparzonych stóp. Koca użyłem jako peleryny, okrywając się nim do połowy, tak że tylko spodnie-pasiaki zdradzały nas obu.

Ale co to wobec posiadanych skarbów. Niezależnie od paczki podróżnej, zabrałem znalezioną piłkę i hebel co dawało nam bardzo swoisty wygląd.

Tak wyposażeni ruszyliśmy w dalszą drogę z lepszym samopoczuciem. Głód jednak dokuczał nam bardzo i po ujściu około 10 km, widząc na uboczu jakąś miejscowość skierowaliśmy się do niej.

Próbowaliśmy się dostać gdzieś do mieszkania, ale światła gasły na nasze pukania, a głosy milkły. – Tą drogą nic dostać nie można. – Późna zresztą godzina około 10 wieczór.


***


„Murzyn” zapytał starszą kobietę idącą drogą, czyby nie można gdzie coś zjeść, przy czym wyjaśnił, że nie mamy pieniędzy, ale mamy za to towar do wymiany. Po wahaniach, kobieta zdecydowała się poprosić nas do mieszkania, a gest „Murzyna” ofiarujący jej z góry koszulę damską a obecnemu mężowi ciepłe skarpety dał nadspodziewany wynik. Kobieta wyjęła chleb, masło, pasztetówkę, kiełbasę, zrobiła natychmiast białą kawę, a nawet ponadto nastawiła jeszcze ziemniaki.

Szczęśliwi, zajadając, zaczęliśmy rozmawiać o tarapatach w jakich znaleźliśmy się, a przede wszystkim opowiadać zmyśloną bajeczkę, że idziemy spod Hanoweru, gdzie pracowaliśmy w fabryce samolotów Doernira. Fabryka została zupełnie zbombardowana, a baraki spalone, tak że pozostaliśmy tylko w fabrycznych ubraniach, które są bardzo zimne. Wywody nasze rozczuliły staruszków, tak że zaczęli opowiadać, że od dwóch synów z frontu wschodniego nie mają wiadomości, a jeden pisze z frontu holenderskiego.


Podjedliśmy porządnie i w trakcie dalszej rozmowy zapytujemy o jakieś spodnie, marynarkę, staruszek polecił żonie coś wyszukać. Staruszka co chwila wracała z jakimś nowym łachem i znalazła 2 pary spodni, marynarkę dla mnie, kapelusz a nawet kalesony. Suto zostali wynagrodzeni, gdyż dostali 2 obrusy, 2 ręczniki, 6 chusteczek oraz serwetę na stolik za tę przysługę, ale tak byliśmy uradowani nowymi zdobyczami, że na nie nie było żadnej ceny.


Staruszek w trakcie dalszej rozmowy wyraził się z oburzeniem na Hitlera ruchem pod gardło wskazał dla niego należność za wyniszczenie Niemiec i narodu.

Żona w międzyczasie zastawiła do stołu jeszcze ziemniaki z twarogiem i flaszkę piwa. Myśmy już pojedli, ale nie wiedząc czy taka gratka nas jeszcze spotka, zjedliśmy i to, a raczej dobiliśmy skurczone głodówką żołądki.

Gościnność Niemców nie skończyła się na tym. Na pożegnanie, do przygotowanej torby, żona włożyła resztę ziemniaków, dodając 5 jabłek, oraz pół chleba, a nawet 2 pudełka zapałek i 4 MR na drogę. Za to podziękowaliśmy tylko, a po wyjściu mieliśmy temat na długi czas, i nawet dziś jeszcze jestem pod wrażeniem. Dzięki nim mieliśmy bowiem wszystko co trzeba, aby być bezpiecznym na pierwszy rzut oka – a to było dotychczas najważniejsze.

Odtąd będziemy mogli spokojnie się poruszać nawet po mieście.


[Pociągiem z Chemnitz do Katowic - 30/31 października]

Plan dotarcia tej nocy do Chemnitz musieliśmy zarzucić z powodu konieczności odpoczynku po takim sutym jedzeniu, uszliśmy około 7 km postanowiliśmy się ulokować gdzieś w stodole, ale napotkane były niemożliwe do otwarcia i ostatecznie, po sprawdzeniu przy autostradzie budki dróżnika, wyłamaliśmy drzwi i bez ceremoniału rozlokowaliśmy się do spania.

Tu też zmieniliśmy całkowicie swój wygląd, paląc w piecu posiadane „pasiaki” jako ostatnie znaki obozu. Ponadto „Murzyn”, dla uzupełnienia swojego roboczego munduru, zabrał łopatę i miotłę dróżnika.

Wieczór ruszyliśmy ze zdecydowanym celem dotarcia do Chemnitz. Jakkolwiek wyglądało, że noga moja nie pozwalała nawet na małą trasę, zamiar ten osiągnęliśmy. W ciemności nocy rozróżniliśmy już z daleka kontury dużego miasta.

Zatrzymaliśmy się pod miastem, i gdy miasto budzić się zaczęło weszliśmy na drogi i dziwnie zobaczyliśmy dziewczęta, które na nasze pozdrowienie „dzień dobry” tak samo odpowiedziały.


Z odległości zobaczyliśmy furmana ze znaczkiem „P” i zatrzymaliśmy go wypytując o pochodzenie, itd. Dowiedzieliśmy się, że przebywający tam Polacy pochodzą przeważnie z lubelskiego. Zaofiarowaliśmy mu swoje posiadane zbyteczne rzeczy, bo planując wyjazd z Chemnitz koleją, potrzebowaliśmy pieniędzy. Po niedługich targach sprzedaliśmy resztę posiadanych rzeczy za 80 marek, pozostawiając sobie jeszcze koc, piłkę, hebel, łopatę i miotłę, aby się dalej maskować.

Ofiarował nam swoje śniadanie i zaciekawiony naszymi tarapatami wsłuchiwał się w bajeczkę jaką opowiadaliśmy o zbombardowaniu fabryki Doernira. Obiecał nawet kupić bilety, bo przewidywał trudności w ich zdobyciu, jednak praca uniemożliwiała mu pójście na stację. Jeździł jako furman po mieście z ziemniakami, więc wykorzystaliśmy to dosiadając się, a mieliśmy robocze fartuchy, co imitowało związanych z tą furą robotników. „Murzyn” wykorzystał to, pomagając w znoszeniu ziemniaków, za co otrzymywał papierosy, chleb a nawet owoce.

Chodziliśmy po mieście, aby coś kupić do jedzenia, ale bez kartek, jednak poza sałatami jarzynowymi nic tam dostać nie można. Tak więc sałatki stały się naszym pożywieniem.


Wyjazd pociągiem, jak się okazało nie był taki łatwy. Potrzebne były zezwolenia i w tym dniu nie mogliśmy w żaden sposób biletów tych otrzymać.

Spotkany Polak nie mógł nam dać schronienia, bo obawiał się Ukraińców, którzy również mieszkali u tego samego Bauera. Nawiązaliśmy zatem kontakt ze wspomnianymi Ukraińcami i ci chętnie, jednak w bardzo wielkiej tajemnicy przenocowali nas, częstując przy tym kolacją (ziemniaki z zupą ziemniaczaną) oraz śniadaniem (ciepłą kawą).

Gościnność Ukraińców, którzy również byli na przymusowych robotach, nagrodziliśmy pozbyciem się wszelkiego balastu jaki posiadaliśmy.


Postanowiliśmy bowiem za wszelką cenę opuścić Chemnitz i to pociągiem. Pobyt tu stawał się niemożliwy, gdyż mimo naszych ostrożności wszyscy na nas zwracali uwagę. Zaplanowaliśmy dostać się do pociągu osobowego na Drezden i tam nie wychodząc ze stacji, wsiąść do pociągu pospiesznego, po „obrobieniu” kogoś z obsady pociągu „Mitropa”, która jest przeważnie z Krakowa, dojechać wprost do Krakowa.


Po całodziennym szukaniu jedzenia (przeważnie sałatek) udaliśmy się wieczorem na stację, przygotowani, że jak biletu nie dostaniemy, to przez płotki dostaniemy się na stację.

„Murzyn” poszedł do kasy, na zapytanie o zezwolenie tłumaczy, że bilety kupuje dla Bauera, który zaraz przyjdzie. W fartuchu roboczym nie budził podejrzeń, że sam się wybiera w drogę, więc kasjerka uwierzyła jego słowom.

Uradowani weszliśmy na peron i nie mieliśmy żadnych trudności z dostaniem się do pociągu.

Przyjazd do Drezden nie nastręczał też żadnych trudności.


***


W myśl planu zatrzymaliśmy się na stacji, oczekując pociągu pospiesznego do Krakowa. Kilka minut spóźnienia wydawało nam się wiecznością. Przecież nie mieliśmy żadnej podstawy do przebywania na stacji, a Bahnschutzów i policji pełno na stacjach.

W końcu pociąg przyjechał. Szukamy wagonu „Mitropy”, ale go nie ma. Znowu zagadka.

Zdecydowaliśmy się jednak wsiąść, planując na jakiejś mniejszej stacji przesiadkę na bufory wagonów, albo w inne bezpieczniejsze miejsce.


Tymczasem trzeba się gdzieś ulokować. Przez mostek między wagonami, zauważyłem „Murzyna” wchodzącego do „służbówki” konduktora. Rozważając dobre strony tego pomysłu wyczekiwałem na jego powrót. – Pociąg rusza. – Zdecydowałem się iść do niego. – Zamknięty od wewnątrz. – Pukam. – Otwarł. Rozlokował się na podłodze służbówki. Siadam obok na wolnym stołeczku i zamykam drzwi na stałe, by nam pasażerowie nie przeszkadzali. Jedziemy z sercem na ramieniu.

Nagle słychać rozmowy za drzwiami. Jakiś wyższy urzędnik kolejowy prosi konduktorkę o zrobienie miejsca w służbówce. Twarz konduktorki ukazała się w drzwiach, a jej latarka oświetliła nasze twarze. Chwila milczenia. Chichocząc cofa się, równocześnie mówiąc: „Schon sind zwei Männer” i poleciała dalej. Zostaliśmy zdemaskowani. Nie mogłem opanować zdenerwowania „Murzyna”. W końcu postanowiliśmy pozostać w przedziale, a jak rozbawiona konduktorka przyjdzie po bilety, poprosić ją dalej, celem pertraktacji, co do przejazdu do samego Krakowa.

Z drżeniem serca oczekujemy konduktorki na stacjach - jednej po drugiej. Nie przychodzi. W końcu, nad ranem, zbliżamy się do Katowic. „Murzyn” upiera się jechać dalej do Krakowa.

Kategorycznie sprzeciwiam się temu. Uzasadniam koniecznością przerwania tak długiej tury jaką zrobiliśmy (od Drezden do Katowic) oraz koniecznością zebrania informacji o trudnościach przejazdu czy też przejścia przez granicę.

Wiedziałem przy tym, że „Murzyn” ma znajomych w Katowicach. Być może da się przedostać przez granicę legalnie, i z biletem przejechać ten ostatni etap drogi. Przed oczami miałem przebyte 90% drogi, i teraz prawie na ostatnich kilometrach mielibyśmy ulec nerwom? – Nie!


[Przez granicę: z Katowic do Krakowa - 31 października - 1 listopada]

W końcu i „Murzyn” dał się namówić i przed samą stacją wyszliśmy z ukrycia chcąc rozpatrzyć się w sytuacji możliwości wydostania się z peronu nie mając biletów jazdy.

„Murzyn” wdał się w rozmowę z 15-letnim jak się później okazało praktykantem piekarskim, który posiadał bilet tygodniowy, a na prośbę ten zakupił na peronie dwa bilety „peronowe” i wróciwszy przedziurkował jeden pożyczając jeszcze biletu tygodniowego. „Murzyn” przedziurkował drugi, by w ten sposób uprawomocnić pobyt nasz na peronie.


Po sutej zapłacie chłopcu opuściliśmy dworzec już bez przeszkód i udaliśmy się do znajomej „Murzyna”, który już raz ją odwiedził w podobnej sytuacji, po ucieczce z obozu pracy. Znajoma była zaskoczona jego widokiem, gdyż otrzymała wiadomość z Krakowa, że nie żyje.

Wyjaśniając częściowo naszą sytuację, wypytywaliśmy o możliwości dostania się do Krakowa.

Wprawdzie z jej słów przejście przez granicę wydawało się dość proste, ale trzeba było mieć kenkarty, a my nie mieliśmy żadnych dokumentów.

Postanowiliśmy natychmiast wyjechać, aby porozumieć się z mieszkającym w Trzebini wujkiem „Murzyna”, do której przejazd, jak się okazało był możliwy, a bliżej granicy, łatwiej było o ścisłe informacje.

Na tablicy był wypisany pociąg o godz. 11, więc kupiliśmy na niego bilety i na stacji stwierdziliśmy, że ten pociąg pojedzie dopiero popołudniu. W międzyczasie jechał pociąg pospieszny. Wyczekaliśmy na niego godzinę i udaliśmy się do konduktora, uzasadniając konieczność jazdy, żądaniem „szefa” zgłoszenia się do pracy przed godz. 1-szą. Ten milcząco zgodził się na nasze prośby i wsiedliśmy do wagonu.

Nie zdążyliśmy jeszcze ruszyć, gdy inspektor kolejowy badający przepustki i zaświadczenia zwrócił się do nas. Nie mieliśmy ich, wobec czego zażądał grzywny po 20 RM, lecz w końcu po wielkich targach zniżył karę do 4 RM od osoby. Nasze fartuchy zostały potraktowane jako dowody osobiste, bo dobitnie świadczyły, że faktycznie pracujemy w fabryce i to obecnie w Trzebini, w Chemichewerke.


***


W Trzebini jednak nie zastaliśmy wujka „Murzyna”, który uciekł przed wyjazdem do Rzeszy, do czego chciał go zmusić, jako niepotrzebnego dyrektora Polaka, zarządzający fabryką Niemiec.

Informacje co do przekraczania granicy okazały się bardzo niekorzystne, że bezpiecznych przejść niepodobna znaleźć. Jedyną drogą jest kolej z Krzeszowic, przy czym na stacji konieczne są dokumenty.


Postanowiliśmy podejść jeszcze bliżej granicy i zatrzymaliśmy się w Woli Filipowskiej, gdzie natrafiliśmy na bardzo porządną rodzinę, która zdecydowała wysłać kogoś do Krakowa, do wskazanych rodzin, aby przywieźli prowizoryczne dokumenty. Sami zatrzymaliśmy się do dnia następnego, nocując w stodole.

Jak się okazało była to najprostsza forma, gdyż nawet kolejarz, który za sutym wynagrodzeniem miał nas przeprowadzić w ostatniej chwili zawiódł.

Przywiezione lewe dokumenty, po zmianie tylko fotografii pozwoliły zrealizować końcowy etap naszej wędrówki.


[W Krakowie]

Tu muszę podkreślić spontaniczne przyjęcie z jakim spotkałem się w Krakowie, tak że mimo, iż nie zastałem domu, ba nawet jednej nitki nie mam własnej na sobie, ale serdeczność ogólna z jaką się spotkałem, a która daje mi dowody uznania za pracę przez cały okres niewoli, dodaje mi bodźca do jeszcze bardziej intensywnej pracy dla dobra społeczeństwa i Państwa.

Blizny i rany po przesłuchaniach pozostały jako największe pamiątki i wspomnienie, być może z najcięższego okresu mego życia.


Pragnę w końcu podkreślić wielkie oddanie i koleżeństwo „Murzyna”, jakie okazał przez cały czas wędrówki, tak że błędy popełnione w pierwszym dniu aresztowania nie mają żadnego znaczenia dla mojej opinii o nim, co do dzielności, odwagi, a przede wszystkim patriotyzmu, który przez cały czas swego przebywania ze mną, z całą stanowczością swoją pracą podkreślał.

Wobec powyższego stawiam wniosek o awansowanie go do stopnia plutonowego, a równocześnie o odznaczenie Krzyżem Walecznych.

/-/ Rak

List Czesława [Czesław Skrobecki] do Zofii Naporówny w sprawie ratowania aresztowanego Józefa Bastera - 12 września

12.IX.44 Wielmożna Pani. Proszę Panią nad wszystko, aby Pani nie ustawała w wysiłkach nad sprawą Józka. Nikt jego sprawą się nie zajmuje i jeśliby i Pani z jakiegokolwiek powodu miała zaniechać starań, zostałby skazany zupełnie na łaskę losu. Byłoby to straszne i niegodne jego znajomych. Józek na to sobie nie zasługuje. Pracował ze wszystkich swoich sił, oddawał się bez reszty Sprawie, a kiedy popadł w nieszczęście został opuszczony. Ja do Krakowa przyjechać nie mogę, zresztą w tym kierunku nie mam znajomości, służę jednak każdą gotówką jaka tylko będzie potrzebna. Z pieniędzmi proszę się nie liczyć i operować każdą sumą. Sądzę, że za grubszą gotówkę da się coś uzyskać. Proszę się jednak liczyć z tym, że ja gotówki leżącej nie mam i muszę mieć czas co najmniej tydzień, aby ją zmobilizować. Proszę więc stosownie do tego sprawą kierować. Proszę się jeszcze z jednym liczyć, aby się nie dać naciągnąć, gdyż takich wypadków jest dużo. Serdecznie pozdrawiam i życzę z całego serca osiągnięcia celu. Czesław

Przypisy:

  1. To jest chyba jakaś zaszyfrowana informacja, bowiem w meldunku po powrocie z ucieczki nic nie ma na temat tej pralni, jest natomiast informacja, że Mayer był współwięźniem, który przeniósł ten gryps. [uwaga JB]
  2. Najprawdopodobniej było, to przejęzyczenie, które się ciagnęło do końca raportu.W istocie chodziło o obóz w Legenfeldzie, i dostać się do Krakowa.
  3. Wyjaśnić
  4. Konfident gestapo, jeden z najbardziej znanych w Krakowie, kierujący całą siatką
  5. Konfident z siatki Diamanda - Jodłowski
  6. Konfident z siatki Diamanda - Appel
  7. Na razie znalazłem jedynie informację o hr. Chodkiewiczu w artykule Wacława Bnińskiego
  8. Nie rozszyfrowałem pseudonimu
  9. Gołębiowski [nierozszyfrowane]
  10. Chodzi o Bolesława Nieczuję-Ostrowskiego ps. Tysiąc, dowódcę 106. Dywizji Piechoty Armii Krajowej, ale nie rozszyfrowałem, kto był tym łącznikiem.
  11. Błyskawica to jeden z oddziałów partyzanckich krakowskiego Kedywu, ale nie rozszyfrowałem, kto był tym łącznikiem.
  12. WSOP to Wojskowa Służba Ochrony Powstania, jeden z pionów struktury Armii Krajowej, ale o kogo konkretnie chodziło trzeba dopiero ustalić

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi