Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Józef Fiszer, Bałem się


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Józef Fiszer ps. „Myśliński”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.



Po obejrzeniu fragmentu filmu o tematyce okupacyjnej mój wnuczek Kuba, nagle zapytał mnie:

- Dziadziu, byłeś partyzantem, walczyłeś w oddziale leśnym, czy Ty się nie bałeś?

I wtedy zaczęły mi się przypomina

te epizody, te momenty, w których przeżywałem strach, mimo że nie przerywałem lub nie mogłem przerwać, czy też zmienić mojego działania.


Pierwszy patrol

W ramach tzw. małego sabotażu nasza drużyna Szarych Szeregów otrzymała zadanie zaklejenia szybkowiążącym cementem zamknięć w sklepach „nur für Deutsche” w dzielnicy niemieckiej w Krakowie.

Akcje należało wykonać w dostępnym krótkim okresie czasu po zamknięciu sklepów, a przed godziną policyjną. Działaniem mojego patrolu objęte były Aleje Słowackiego, ulica Kazimierza Wielkiego i część obecnej ulicy Królewskiej. W tej części miasta było kilkanaście sklepów, ale był to obszar w okolicy siedziby gestapo na Pomorskiej. Jeden z nas obserwował opustoszałe ulice, a drugi wtłaczał przygotowane kulki cementowe do kłódek. Ale się wtedy bałem! Akcja się jednak udała.


Roznosicie! Gońca Krakowskiego.

Drugą akcją miejską był kolportaż „Gońca” wydrukowanego w konspiracji. Była to bardzo odważna akcja propagandowa przeprowadzona w okupowanym Krakowie, siedzibie władz G. G. W tej akcji nie tylko byłem odpowiedzialny za siebie, ale również za 5 innych kolegów z sekcji. Wtedy po raz pierwszy odczułem ciężar odpowiedzialności za innych, a więc i strach, a przecież miałem dopiero 18 lat!

Zadaniem naszej drużyny było rozprowadzenie „Gońca” w okolicy ulic: Długiej, Krowoderskiej, św. Filipa i placu Kleparskiego, w ściśle określonym, uzgodnionym dla całego miasta czasie, w godzinach silnego ruchu. Osobiście działałem na ulicach: Długiej, św. Filipa i Krzywej. Zadania wykonaliśmy, tak że nawet dla siebie nie zostawiłem żadnego egzemplarza, wszystkie rozdałem. Bardzo były interesujące wówczas reakcje ludzi, którzy otrzymali egzemplarze: od wyrazu zdumienia, radości po wyraźny strach. Nie trzeba się dziwić - przecież to była okupacja!


Kurs podoficerski i podchorążych

W kompanii „Bartek” zostałem skierowany na konspiracyjny kurs podoficerski, a następnie na kurs podchorążych. Nigdy w życiu nie uczyłem się tak gorliwie, jak w czasie tego szkolenia. Instruktorzy jak por. N. N. - „Komik” i kpt. Alfred Łaskawski - „Jastrzębiec” byli dla mnie i dla moich współkolegów niekwestionowanymi autorytetami, a grupa nasza na kursie podchorążych to duże indywidualności. Niestety większej części nie ma już wśród nas. Nie żyją Marek Sobolewski - prof. praw UJ, Stanisław Porębski - inżynier, działacz harcerstwa, Tadeusz Tabeau - mgr praw. Z grupy tej żyje Jerzy Pieracki - „Soroka”, który przeżył obóz w Oświęcimiu.

Szkolenie siłą rzeczy było bardzo teoretyczne, a praktyczne zajęcia ograniczały się do topografii i omówienia formy prowadzenia walki w terenie. Ukończyłem te kursy znając broń teoretycznie. W czasie kolejnych zajęć i demonstracji sprzętu nie przyszło mi nigdy na myśl, że może być to niebezpieczne, gdy przyjdzie mi innych szkolić. Prowadząc zajęcia ze swoją sekcją w domu na ulicy Filipa, w mieszkaniu kolegi Jasia Krupskiego spowodowałem detonację spłonki. Okna były otwarte i już w oczach miałem „nalot” gestapo, ale kolejno opuściliśmy lokal i nic się nie działo. Jedynie Jasiu miał duże nieprzyjemności - jeśli to tak można nazwać - ze strony swoich rodziców. Za ten incydent, o którym zameldowałem dowódcy plutonu dostałem solidny „opr”. A ja się wtedy też bałem.


W oddziale partyzanckim „Grom”

W czerwcu 1944 gestapo zaaresztowało koi. Zbigniewa Sanakiewicza - „Toporskiego” - dowódcę plutonu w naszej Kompanii „Bartek” i kol. Jerzego Pierackiego, czyli moich najbliższych w konspiracji. Musieliśmy zniknąć z Krakowa. Koledzy dostali kontakty na „Jędrusiów” (tak nazywaliśmy partyzantów). Ja skorzystałem z możliwości uzyskania kontaktu z moimi Braćmi - Janem ps. „Łęczyc” i Bogusławem ps. „Bolek”, którzy od kilku miesięcy byli żołnierzami oddziału partyzanckiego AK „Grom”. Dowódca oddziału pchor. „Sam” zgodził się na przyjęcie mnie do oddziału. I tak znalazłem się w oddziale partyzanckim, co było marzeniem wielu moich rówieśników w Krakowie.

Z piekła okupacyjnego przybyłem do miejsca, które wówczas wydawało mi się oazą szczęścia. Było wojsko - polskie wojsko, jednolite umundurowanie, broń, którą można było bez obawy wziąć do ręki, i ta atmosfera pełna ufności i nadziei. Dostałem broń, wprawdzie był to karabin rosyjski pięciostrzałowy i bez muszki, ale dla mnie był to skarb.

Jak przystało na nowicjusza to od razu wyznaczono mnie na drugi dzień do służby porządkowej. Dwuosobowy patrol służbowy miał za zadanie doprowadzić do wodopoju, odległego o około 2 km - 6 koni i przywieźć wodę w konewkach dla całego oddziału na cały dzień. Konie były rosłe, zarekwirowane z majątku znajdującego się pod zarządem niemieckim. Wyprawa po wodę musiała wyruszyć ok. 2 godzin przed pobudką, aby kucharz mógł przygotować śniadanie dla oddziału. Dowódcą patrolu był stary partyzant Józef Bieniasz - „Kat”, który osiodłał konia, drugiego wziął jako luzaka, a mnie pozostawił resztę do załatwienia. Nigdy w życiu nie zaprzęgałem koni, nie zdawałem sobie sprawy, że to może być trudne, a przecież ambicja nie pozwalała mi budzić brata „Łęczyca” i prosić go o pomoc, a koni się strasznie bałem, prosiłem je aby się poddały, a one miały wciąż inne zdanie na ten temat. Dopiero po długiej chwili uporałem się z uprzężą i ruszyłem po wodę szczęśliwy, że to ja w furażerce z orzełkiem i karabinkiem przewieszonym przez plecy jadę po wodę zaprzęgiem parokonnym, prowadząc dwa konie luzem. Naturalnie nie przyznałem się nikomu, że tak bałem się koni, a to był błąd. Bo ponoć Zdzisław Jabłoński - „Szczupak” twierdził, że się boi koni i on po wodę nie jeździł.

Z okresu służby w oddziale partyzanckim „Grom” wielokrotnie przypomina, mi się Msza św. polowa w lesie, w której uczestniczyliśmy łącznie z kolegami z oddziału partyzanckiego „Skok”. Pierwsza w życiu żołnierska Msza św. polowa! I to „Boże coś Polskę” na zakończenie. Po wyjściu z lasu w drodze na „melinę” spotkał nas jadący na koniu Jan Kałucki -„Zając”, który krzyczał:

- Był zamach na: Hitlera.

Mnie się wydawało, że to zdarzył się jakiś cud, wymodlony przez nas w lesie w czasie tej Mszy świętej i koniec wojny tuż, tuż, A tylu jeszcze naszych kolegów, którzy wówczas się cieszyli nie doczekało końca wojny. Nie doczekał też „Łęczyc”.

Oczekiwaliśmy rozkazów pójścia od razu do Walki i już widzieliśmy się na defiladzie w oswobodzonym Krakowie. I tak doczekaliśmy się akcji pod Sielcem, w czasie której pierwszy raz w życiu mogłem wystrzelić z karabinu. Mój wymarzony karabin po pierwszym strzale odmówił mi posłuszeństwa i wprowadził mnie w stan zdenerwowania. Wówczas „Łęczyc” wziął moją broń, usunął zacięcia i powiedział:

- Nie strzelaj, masz jeden nabój wprowadzony do zamka, strzelaj tylko w ostateczności.

Nic też dziwnego, że w rozwiniętej tyralierze, w natarciu przez otwartą łąkę posuwałem się do przodu skokami bez strzału, podobnie postępował Zbigniew Gertych - „Dąbrowa”, bo z kolei on miał tylko pistolet w ręce. Pozostali koledzy też byli słabo uzbrojeni, dlatego tak pięknie wyglądała ta tyraliera przez łąkę na stanowiska niemieckie z karabinem maszynowym.

Dzięki grupie kolegów, którzy zagrozili Niemcom od strony Skalbmierza i naszym działaniom poddali się oni, a myśmy zdobyli samochód policyjny i broń. Dzięki tej akcji stałem się posiadaczem karabinu „mauser” i byłem pewny, że już nigdy nie będę miał kłopotu z niesprawną bronią w czasie walki. Jednak zbyt pewnym nie należy być nigdy w życiu!


W Kompanii „Grom – Skok” Batalionu Partyzanckiego „SKAŁA”

Koncentracja oddziałów partyzanckich „Kedywu” nastąpiła na przełomie lipca i sierpnia w rejonie podkrakowskim. Z oddziałów partyzanckich „Grom” i „Skok”, utworzono Kompanię o nazwie „Grom-Skok”, I wówczas utraciłem zdobytego pod Sielcami „mauzera” na korzyść „stena” pocieszając się, że w walkach w mieście będzie bardziej przydatny. Liczyliśmy bowiem na udział w walkach powstańczych w Krakowie, ale nasze losy z woli dowództwa potoczyły się inaczej.

Jako żołnierz kompanii „Grom-Skok” przeszedłem - i to dosłownie - głównie nocami od Goszczy po Złoty Potok poprzez Sadki uczestnicząc w kolejnych potyczkach i walkach oddziału, aż do końca okupacji hitlerowskiej.

Działania bojowe batalionu od chwili jego sformowania w sierpniu 1944, aż do stycznia 1945 zostały przedstawione w książce „Uparci” autorstwa Ryszarda Nuszkiewicza - „Powolnego”, i w drugiej „W oddziałach partyzanckich i w baonie SKAŁA”, napisanej przez Włodzimierza Rozmusa - „Buńkę”. Osobiście utkwiły mi w pamięci dwie walki - 30 sierpnia 1944 w Miechowskiem, pod Sadkami i nasza największa bitwa pod Złotym Potokiem koło Częstochowy 11 września 1944 roku. Dlaczego właśnie akcja pod Sadkami była dla mnie takim wielkim przeżyciem. Były to bowiem ostatnie dni sierpnia, dni kolejnych akcji, alarmów i był to również jeden z tych dni, w których cieszyłem się z awansu mojego brata „Bolka” na stopień podporucznika. Byłem dumny, że jestem w oddziale razem z moimi dwoma braćmi „Bolkiem” i „Łęczycem”, otoczonymi sympatią i uznaniem kolegów z „Gromu”.

W tym radosnym nastroju obudziłem się rano 30 sierpnia, poderwany rozkazem „Alarm”. Nie wiedziałem, że będzie to długi i bardzo trudny dzień! Z rozkazu dowódcy kompanii zostałem wysłany w dwuosobowym patrolu (z kolegą „Gregorczykiem” - N. N.) do miejsca postoju kompanii „Huragan”. Po drodze w lesie mignęły nam przed oczyma biegnące dwie postacie żołnierskie w panterkach, które pomimo mojego zawołania:

- Tu „Myśliński” z 3. kompanii - nie zatrzymały się.

Po dotarciu do d-cy „Huraganu” kpt. „Korala” złożyłem mu meldunek o działaniach podjętych przez d-cę kompanii „Grom-Skok” i zaznaczyłem również w meldunku o niezidentyfikowanych osobach, które widziałem po drodze. Kpt. „Koral” polecił „Gregorczykowi” wracać do macierzystego oddziału, a mnie wraz z żołnierzem „Huraganu” Kazimierzem Zapiórem - „Żabą” wysłał na patrol rozpoznawczy. Wysunęliśmy się przed linię obrony i posuwaliśmy się ostrożnie przez las. W pewnym momencie, klęcząc za drzewem powiedziałem:

- „Żaba” uważaj! Ja wyczuwam tu Szwabów.

I jak gdyby w odpowiedzi na moje słowa zobaczyłem dwóch Niemców strzelających seriami z automatu. Wywołało to naszą reakcję - wreszcie mogłem w pełni wykorzystać mojego „stena” - ale nagle usłyszałem okrzyk „Żaby”:

- Cholera, karabin mi się zaciął.

Nie przerywając ognia odkrzyknąłem:

- Wycofuj się - osłaniam ciebie.

Niemcy usłyszawszy serię „stena” zniknęli mi z oczu.

Wróciliśmy do m.p. dowództwa i tam zameldowaliśmy kpt. „Koralowi” o przebiegu akcji. Przysłuchujący się mojemu meldunkowi ppor. Zbigniew Kwapień - „Kuba” powiedział:

- Pokaż mi twojego „stena”.

A „sten” był też „zacięty”, nabój ustawił się poprzecznie! Dostałem rozkaz powrotu z meldunkiem do mojej kompanii. Jak ja się wtedy bałem. Idąc samotnie przez las, w którym przed chwilą miałem spotkanie z Niemcami, a mój „sten” w którego tak wierzyłem zawiódł mnie. Trzymałem „stena” gotowego do strzału, co chwila ściskałem „sidolówkę” (granat), aby mieć ją gotową w każdym momencie.

Ale przez myśl mi nie przeszła, gdy odmeldowywałem się u kpt. „Korala”, pokazać jakiego miałem stracha przed wyruszeniem w drogę powrotną do oddziału, a to uczucie potęgowało się w czasie wędrówki przez las.

Niesłychanego odprężenia doznałem, gdy w końcu trafiłem na stanowisko naszego karabinu maszynowego z Tadeuszem Janiakiem - „Kropką” jako celowniczym. Dzień się jednak nie skończył. Było wycofanie oddziału. Przy skwarze letnim, szedłem jako „szperacz” w szpicy dowodzonej przez „Łęczyca” a później czekała nas jeszcze służba na placówce dla ochrony m.p. oddziału w nocy. Był to rzeczywiście długi dzień...

Ale najgorsze przeżycia miałem jeszcze przed sobą, bo później nastąpiła bitwa pod Złotym Potokiem, bohaterska śmierć „Łęczyca” i te długie nocne marsze spod Częstochowy w rejon Krakowa. Minęło dwadzieścia kilka nocy marszu od czasu rozpoczęcia wędrówki spod Książa przez Złoty Potok na pomoc powstańczej Warszawie, a następnie uciążliwypowrót spod Częstochowy w rejon Skały - Ojcowa: I znów byliśmy blisko Krakowa, bo był to przecież Ojców - Giebułtów, Owczary, Cianowice, Przybysławice, miejscowości obsługiwane dziś podmiejskimi liniami autobusowymi.

Końcowe dni września 1944 były pogodne, a kwaterowanie po trudach ostatnich tygodni, w dobrych warunkach, w Dolinie Prądnika, pozwoliło zatrzeć ostrość ciężkich przeżyć. Kwaterami naszymi były stodoły, które w porównaniu z noclegami pod gołym niebem wydawały się nam luksusem. Ale w każdej jesieni zdarzają się dni deszczowe, kiedywiatr niesie liście. Szczególnie w taką noc służba wartownicza jest trudna i przykra.

Właśnie jednaj takiej nocy staliśmy razem z Tadeuszem Widomskim - „Apaczem” na posterunku, wiał silny wiatr, obserwowaliśmy przedpole, gdy nagłe usłyszeliśmy ruch za naszymi piecami. Nim usłyszałem odzew na hasło, tuż przede mną wyrosła postać i chwała Bogu, że rozpoznałem ppor. „Marsa” oficera służbowego baonu, bo tylko ułamki sekund dzieliły mnie od zamierzonego naciśnięcia spustu, a ppor. Zygmunta Kaweckaego - „Marsa” od otrzymania serii w brzuch. Mimo upływu blisko 50 lat od tej chwili, przy każdym wzajemnym spotkaniu wspominamy ten incydent.

Zbliżająca się zima 1944/45 spowodowała decyzję utworzenia z Batalionu „Skała” trzech małych oddziałów po około 30 żołnierzy. I tak od 20 listopada zostałem żołnierzem oddziału partyzanckiego pod dowództwem ppor. „Bolka” (mego brata) i ppor. Bogusława Muniaka - „Jacka”.

W czasie okupacji bardzo ważną rolę spełniała kolejka wąskotorowa łącząca rejon Kazimierzy Wielkiej z Kocmyrzowem. Przy ówczesnym stanie dróg w Miechowskiem, Proszowskiem czy Pińczowskiem, linia wąskotorowa była rzeczywistym „oknem na świat”, głównie dla tamtejszego przemysłu rolno-spożywczego, a w tym i dla cukrowni. Dzień 12 grudnia 1944 przypomina mi się zawsze gdy oglądam filmy kowbojskie z napadami na pociągi. W tym bowiem dniu uczestniczyłem w akcji na pociąg towarowo-osobowy wiozący cukier dla Niemców, z cukrowni w Kazimierzy Wielkiej. Pociąg został przez nas zatrzymany na stacji w Nadzowie. Moim zadaniem było pilnowanie pomieszczeń zawiadowcy stacji, w którym znaleźli się Niemcy - kolejarze z obsługi pociągu. Musiałem uniemożliwić zawiadowcy kontakt z sąsiednimi stacjami. Koledzy tym czasem nadzorowali przeładowanie cukru z wagoników towarowych na kilkanaście wozów konnych. Po załadunku miałem z kolegą pozostać na stacji jeszcze pół godziny, aby umożliwić „odskok” wozom z cukrem. Po upływie wyznaczonego czasu zezwoliłem na odjazd pociągu wsiadając do lokomotywy, aby po trzech km zatrzymać pociąg i wsiąść do oczekującej podwody, żegnany entuzjastycznie przez pasażerów z wagonów osobowych kolejki, głównie okupacyjnych handlarzy żywnością.

Nie wiedziałem wtedy, że za cztery dni będę znów wędrował z naszej „meliny” po ziemi miechowskiej, tym razem, aby przywieźć z dowództwa baonu, księdza Ludwika Muchę - „Pyrkę”, naszego kapelana. Narzeczona mego brata „Bolka” otrzymała zgodę na jego odwiedzenie w oddziale i niespodziewanie podjęli decyzję o ślubie, jeszcze w czasie jej parodniowego pobytu w rejonie kwaterowania oddziału. Kilkanaście kilometrów odległości od naszej kwatery do m.p. dowództwa, wymagało kilkugodzinnej jazdy wozem zaprzęgniętym w cztery konie, bo takie były wówczas błota na wiejskich drogach. Księdza przywiozłem, ślub odbył się jak w scenerii z Powstania 1863 roku w dworku na folwarku Bolowiec. Załączam kopię aktu małżeństwa podpisanego przesz kapelana (str. 118). Państwo Młodzi dostali pokój w czworakach dworskich, a mnie z dwoma kolegami położono spać na słomie w kuchni dworskiej, bo w pokojach dla mnie i dla moich wszy nie było miejsca! Przed świtem następnego dnia musieliśmy wrócić do oddziału, aby w biały dzień nie pokazywać się na otwartym terenie.

Wielkim przeżyciem dla mnie i dla moich kolegów z oddziału był udział w Pasterce w kościele w Małoszowie. Do kościoła poszliśmy zwartym oddziałem w jednolitych półkożuszkach baranich. Byłem w drużynie, która miała oddawać honory wojskowe w czasie Mszy świętej. Nastrój tej Nocy Wigilijnej przypomniał mi się gdy w kilka lat później oglądałem film o „Hubalu”. Te chwile z Pasterki partyzanckiej przypominałem sobie zawsze wtedy kiedy mi było w życiu ciężko i smutno.


Ostatnia warta

W święta Bożego Narodzenia 1944 oddział nasz został zakwaterowany w czworakach dworskich folwarku Bolowiec. Folwark ten położony z dala od ważniejszych wówczas dróg wydawał się bezpiecznym dla nas miejscem pobytu, zwłaszcza, że już uprzednio kilkakrotnie tu mieliśmy swoją „melinę”. Mieliśmy też znajomych wśród pracowników folwarcznych, z których szczególnie jeden, ugoszczony przez nas „partyzanckim napitkiem” lubił snuć opowieści o dawnych czasach, o walkach powstańców 1863 roku z którymi jego dziadek chadzał.

On to w poświąteczny wieczór opowiadał, że nocą przed Nowym Rokiem o północy pojawia się postać powstańca na białym galopującym koniu przez sąsiednie pola. Biada kto usłyszy lub zobaczy tą postać, bo czeka go ciężki los w nadchodzącym roku. W najbliższej nocy właśnie w godzinach od 23 do l wypadła mi służba wartownicza. Stale wydawało mi się, że już słyszę tętent i że już zobaczę białego konia.

Nie bałem się Niemców, ale bałem się...

Wyobraźnia moja działała, strach nasilał się, oczekiwałem północy... Wybawieniem dla mnie było sprawdzenie mojej czujności przez dowódcę warty, który w normalnym trybie przyszedł sprawdzić posterunki. Ale co się najadłem strachu to moje, choć przez lata całe nie chciałem się do tego przyznać.


Powrót na miejsce walk

Zakończenie okupacji niemieckiej i powrót do Krakowa, do domu, był dla każdego z nas partyzantów „swoistym trzęsieniem ziemi”. Inaczej wyobrażaliśmy sobie koniec wojny, o czym innym marzyliśmy, a w innym świecie przyszło nam wracać do codzienności. Dla mnie tą codziennością było uzupełnienie studiów średnich i rozpoczęcie studiów wyższych. Miałem ukończone okupacyjne szkoły zawodowe, a brak mi było „małej matury” i świadectwa dojrzałości.

Z uporem wziąłem się do nauki, a jednocześnie stale zbierałem wiadomości o losach naszych kolegów, którzy byli ranni w bitwie pod Złotym Potokiem łudząc się, że może jednak „Łęczyc” żyje. Dla wyjaśnienia tej sprawy postanowiłem, łącznie z Isią - sympatią „Łęczyca”, pójść na miejsce walki i dowiedzieć się od miejscowej ludności o losie rannych i miejscu pochowania poległych. Wyruszyliśmy na poszukiwania we wrześniu 1945 roku. Mieszkańcy osady Konstantynów dobrze pamiętali bitwę. Opowiedzieli mi, że Niemcy po bitwie zabrali poległym broń i wyposażenie - „tornistry wojskowe”, które musieli gospodarze odwieźć do Janowa czy Przyrowa. W czasie transportu tornistrów z jednego z nich wysunęła się okupacyjna „kenkarta”. Zbiegiem okoliczności była to własność „Łęczyca” co poznałem po fotografii. Ale wtedy jeszcze tliła się we mnie iskierka nadziei, bo rolnicy coś napomykali o rannych partyzantach leczonych w okolicy. Podjąłem szaloną decyzję aby odkopać grób i stwierdzić czy jest tam ciało „Łęczyca”. Płytką mogiłę leśną odkopałem z pomocą kilku rolników i już w pierwszej warstwie zwłok poznałem mimo znacznego rozkładu, że to jednak „Łęczyc” w jego charakterystycznej bluzie mundurowej z „Gromu”. Te chwile prywatnej ekshumacji i identyfikacji były dla mnie wstrząsem, o którym nie mogę zapomnieć mimo upływu przeszło 47 lat.

Przeżyłem później ekshumację wszystkich poległych i transport zwłok do Krakowa w grudniu 1945 roku i areszt trumien AK na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie przez UB, aby nie mógł odbyć się pogrzeb akowców i pilne poszukiwanie przez UB innych zwłok z oddziałów PPR, dla wspólnego złożenia w grobie z partyzantami AK.

W końcu nadszedł dzień pogrzebu w połowie grudnia 1945 roku i w tym dniu Ojciec mój dostał wiadomość, że mój najstarszy brat Stanisław Fiszer zginął w czasie ucieczki z obozu jeńców w Dosel k. Wartburga, w 1943 roku. Po nieudanej ucieczce gestapo zamęczyło jeńców, wieszając ich na hakach rzeźniczych. Krakowska Izba Rzemieślnicza nie tylko zabezpieczyła środki na trumny dla partyzantów AK, pochowanych na Cmentarzu Rakowickim w grudniu 1945 roku, ale również zapłaciła za krzyże drewniane wykonane w formie stylizowanego Krzyża Virtuti Militari, umieszczone na każdym grobie.

Organizując pogrzeb partyzantów i umieszczając drewniane krzyże na ich grobach myślano, że po kilku latach zaistnieje możliwość zbudowania trwałych elementów grobu. Niestety. Nastały czasy terroru polskiego stalinizmu, tak, że serce się nam krajało, jak w kolejnych latach postępowało niszczenie tych drewnianych krzyży na skutek warunków atmosferycznych. I tak nadszedł wreszcie okres „naszego października” w 1956 roku i chwilowej odwilży. Wówczas dzięki inicjatywie i poparciu inż. Marka Birnfelda – dyrektora ówczesnego Zarządu Inwestycji Miejskich udało mi sie zorganizować zespół projektowy pomnika upamiętniającego walki partyzantów AK. Zespół w osobach: Ryszard Szczypczyński, rzeźbiarz oraz Adam Baczyński i Andrzej Rey - architekci przystąpił do dzieła. Wykorzystano chwilowe rozluźnienie nacisku politycznego i wykonano pomnik z napisami głoszącymi chwałę Armii Krajowej. Napisy te po „ochłodzeniu” odwilży chciano usuwać, ale autorzy pomnika zgłosili ostry sprzeciw, że jakakolwiek ingerencja w bryłę pomnika naruszy ich prawa autorskie. I pomnik pozostał i strzeże spokoju wiecznego tych, którzy tak pragnęli żyć w wolnej Polsce i nie doczekali...


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi