Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Józef Fiszer - Dzieciństwo


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Józef i Wanda Fiszerowie, Nasze korzenie i my. Saga rodzinna


Spis treści

[Pierwsze wspomnienia]

Pierwsze moje wspomnienia kojarzą mi się z imieninami mojej matki, kiedy to miałem w gronie moich braci złożyć jej życzenia mówiąc “Ja mały Józio winszować nie umiem, ale tylko mamusi rączki i buzię pocałuję” i miałem wręczyć bukiet pięknych jesiennych kwiatów. Ja tylko podałem kwiaty i nie czekając na uroczyste śniadanie z kakao i pianką uciekłem z pokoju i rzuciłem się na łóżko z szalonym bólem głowy. Tak się zaczęła moja choroba, o której później wiele słyszałem od moich Rodziców. Zachorowałem na Heine Medinę, w czasie której miałem porażoną prawą połowę ciała. Leczył mnie wtedy dr Bolesław Komorowski, który swojemu szwagrowi, przyjacielowi mojego ojca, inżynierowi Adamowi Bielańskiemu mówił, (o czym on mnie później po latach opowiadał), że będę albo kaleką na całe życie, albo będę niedorozwinięty umysłowo i lepiej by było abym nie przetrzymał choroby. Dzięki modlitwom mojej matki, które zostały wysłuchane i jej poświęceniu w czasie mojej choroby porażenie się cofnęło pozostawiając niewielki skurcz mięśni na twarzy. Nie zbadane są drogi Opatrzności, które dozwoliły mnie, wydawać by mogło najsłabszemu z czterech synów moich rodziców, dożyć 78 lat i wychować, naturalnie przy wielkim udziale mojej żony Wandy, trzech synów, którym poświęcam tą historię.

Kolejnym wspomnieniem z okresu dzieciństwa jest poranek Nowego Roku 1930, kiedy po obudzeniu stwierdziłem “ja w tym Nowym Roku ukończę 5 lat, jaki ja już jestem stary”.

A co mam opowiedzieć dzisiaj na progu 2003 roku?

Lata dziecięce, to nieprzerwany ciąg moich chorób, od astmy uczuleniowej, odry, szkarlatyny, dyfterytu i stałych zazębień, które powodowały, że byłem chowany, jak gdyby pod kloszem i pozbawiony możliwości zabaw typowo chłopięcych, wspinania po drzewach, pływania czy udziału w różnych grach z piłką nożną. Sprzyjało to, jak by o się dzisiaj powiedziało “nabieraniu ciała”, byłem grubasem i to w pewnym stopniu kształtowało moją psychikę w okresie początkowych lat szkolnych.


[Dom rodzinny]

Od urodzenia mieszkałem na Salwatorze, w domu wolno stojącym przy ulicy Anczyca nr 3. Dom rodzinny to nie tylko mieszkająca w nim rodzina, ale pomieszczenia mieszkalne, ich rozłożenie, jak i też umeblowanie. To wszystko stwarza atmosferę utrwalającą się w pamięci, do której po wielu latach się powraca. Mieszkanie moich Rodziców mieściło się na pierwszym piętrze i składało się z czterech pokoi, z jednego pokoju było wyjście na balkon kuchni, nyży z oknem dla służącej (obecnie zwanej pomocą domową lub gosposią),dużego przedpokoju, łazienki z przedsionkiem, dwu oddzielnych ustępów i spiżarni sąsiadującej z kuchnią. Podaję ten szczegółowy opis rozłożenia pomieszczeń, gdyż każde z nich inaczej zapisało się w mojej pamięci. Nad mieszkaniem znajdował się strych, podzielony ażurowanymi przegrodami z łat drewnianych dla użytkowania przez właścicieli domu, naszej rodziny i rodziny stróża, obecnie nazywanego dozorcą lub gospodarzem budynku. W podziemiu znajdowało się jednoizbowe mieszkanie stróża i piwnica, w której był składowany węgiel, drewno opałowe, ziemniaki, i kapusta w beczce kiszona zawsze późną jesienią. Strych był miejscem składowania starych mebli i innych rupieci.

Rodzina moja w okresie mojego wczesnego dzieciństwa składała się z rodziców, babci Walerii, matki mojego ojca, trzech moich braci i mnie. Zawsze była służąca, do roku 1932, coraz to inna. Ostatnią pomocą domową od 1932 roku do roku 1944, była Stefania Świetlicka, zwana Stefcią.

Do mieszkania były dwa oddzielne wejścia z klatki schodowej, jedno do przedpokoju, a drugie bezpośrednio do kuchni. Z przedpokoju wchodziło się do pokoju tzw. dziecinnego, w którym mieszkała babcia i dwu moich braci: Stanisław i Bogusław. Z tego pokoju przechodziło się do pokoju Rodziców, w którym było również miejsce spania mojego brata Janka i moje. W pokoju Babci był stół, miejsce posiłków rodziny, śniadań, obiadów i kolacji spożywanych codziennie, poza okresem Świąt i uroczystości rodzinnych, takich jak imieniny czy też wizyt z okazji Świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy rodziny mojego ojca. W tych uroczystych dniach rodzina korzystała z tzw. jadalni, do której przechodziło się ze saloniku, do którego wchodziło się z przedpokoju. Z saloniku było wyjście na balkon. Łazienka mieściła się obok pokoju babci i była wyposażona w gazowy piec, ale nie miała żadnego innego urządzenia grzewczego i była potwornie zimna, dlatego rodzice zamontowali tam piecyk żelazny typu koza, co było bardzo kłopotliwe w codziennym użytkowaniu, wymagało bowiem codziennego palenia, a to wiązało się z noszeniem węgla z piwnicy. Babcia miała łóżko jeszcze z własnego gospodarstwa, ale bracia spali na składanych łóżkach demontowanych na dzień.

W pokoju babci była jeszcze maszyna do szycia z napędem nożnym, którym bardzo lubiłem się bawić, udając lokomotywę, były tam również trzy szafy i komoda, królestwo babci. Do sypialni rodziców przechodziło się z pokoju babci i można było dojść też przez salonik. W pokoju rodziców, zwanym sypialnią, stały dwa małżeńskie łóżka, z szafkami nocnymi, tzw. nakaslikami, duża otomana, miejsce spania w nocy Janka, a w dzień miejsce drzemki poobiedniej mojego ojca. Moje łóżeczko z siatką stało w kącie koło toaletki (którą ofiarowaliśmy po śmierci moich rodziców Władkowi na Krasie). W sypialni była jeszcze marmurowa umywalka z wiszącym nad nią dużym lustrem, (które się rozbiło wiele lat później w mieszkaniu na Włóczków). Trzeba też wspomnieć, że w pokoju tym stał fotel z poręczami koło owalnego stołu i szafa na ubrania mojego ojca, ta która obecnie stoi w "białej izbie" na Włóczków, była też szafka, na której stała duża figura Matki Boskiej. Nad łóżkami rodziców wisiał dywan i na nim dwa obrazy, jeden duży przedstawiający Madonnę, a pod nim mały obrazek w czarnych ramach przedstawiający Matkę Boską, której wizerunek był otoczony perełkami. Obraz ten, jak mi przekazał mój ojciec, znajduje się nieprzerwanie od 450 lat w rodzinie Fischerów i jest przekazywany potomkom męskim. Obrazu tego nie wolno pod żadnym pozorem sprzedać. Ojciec obraz ten otrzymał od siostry swojego ojca w czasie I Wojny Światowej. Papiery zawierające historię tego rodzinnego skarbu, nie tyle z uwagi na wartość materialną, ale głównie jako dowód trwania rodziny, zaginęły w czasie przesyłki obrazu z Wiednia do Krakowa. Obecnie obraz te znajduje się w posiadaniu Jaśka Fiszera syna Bogusława i jeśli on nie będzie miał synów obraz powrócić ma do mojej gałęzi rodziny.

Osobna funkcja była przypisana salonikowi i wspomnianej uprzednio jadalni. Nad drzwiami w saloniku i jadalni były zawieszone portiery. Ściany saloniku były pomalowane na kolor granatowy, na podłodze był rozciągnięty dywan, w rogu pokoju stał fortepian, na którym podobno w latach swojej młodości grała moja mama, ale nie pamiętam, aby któryś z moich braci próbował swoich umiejętności muzycznych. Wszyscy byliśmy nie muzykalni, jak to się mówi “nie mieliśmy słuchu”. Po wojnie na tym fortepianie chciała grać Jadzia, ale stwierdziła, że był on rozstrojony. Stylowe meble były pokryte materiałem popielatym, który doskonale harmonizował z czarną konstrukcją kanapki, dwu foteli oraz z czarnym fortepianem i czarną komodą otrzymaną od stryja mamy, Księdza Jana Skwarczyńskiego, zmarłego w 1923 roku. W rogu pokoju stało wysokie lustro. Wzdłuż okien stały donice z palmami. Na komodzie stały dwa srebrne kandelabry i zabytkowy zegar szafkowy, będący stale w naprawie i trudno mi przypomnieć sobie poszczególne okresy czasu, w których on prawidłowo działał. Ściany saloniku były obwieszone obrazami. Każde moje wejście do saloniku wprowadzało, jak to sobie dzisiaj uświadamiam, w uroczysty nastrój połączony z onieśmieleniem. Pokój ten kojarzy się ze wspomnieniami ważnych zdarzeń, o których jeszcze będę wspominał. Meble z saloniku zostały po śmierci mojej mamy, zgodnie z jej życzeniem przekazane dr Grochmalowi, w dowód podziękowania za lekarską opiekę udzielaną i jej i ojcu, a fortepian i komoda pozostały po śmierci rodziców na Włóczków. Obrazami podzieliliśmy się z Bogusiem i Ewą.

W jadalni znajdowały się meble, którymi mogę się obecnie cieszyć, szczególnie stołem, przy którym po rozłożeniu może zasiąść dwanaście osób. Był on po rozłożeniu używany przez mojego ojca jako deska rysunkowa w czasie jego prac projektowych, tak przed, jak i po wojnie. Stół ten ostatnio poddaliśmy remontowi i przywróciliśmy jego dawną świetność i jest on ozdobą naszej jadalni, w której stoi kredens, jak za moich dziecinnych lat i stale mi o nich przypomina, wisi też na ścianie zegar z jadalni ze Salwatora oraz obraz przedstawiający zdjęcie Chrystusa z Krzyża, kopia obrazu z kościoła w Ludźmierzu. Na ścianach wisiały oprawione litografie “Lituanii” Grotgera, bardzo mnie wzruszające, szczególnie po wysłuchaniu opowieści o bracie babci – Stefanie Cześnikiewiczu, powstańcu z roku 1863.

Kuchnia, którą szczególnie lubiłem w okresach przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą z uwagi na pieczenie ciast, gdyż wówczas, jeśli tego nie widziała moja Mama, mogłem próbować przygotowywanej masy do tortu czy też orzechów lub rodzynek. Kuchnia była też miejscem "karnych zsyłek", które polegały kierowaniu nieposłusznego lub "niegrzecznego" dziecka na okres obiadu lub kolacji. Jak pamiętam te sankcje karne nie dotyczyły Staszka, najstarszego z moich braci. Z kuchennego okna rozciągał się wspaniały widok na Kraków, od Wawelu po Błonia i właśnie przez to okno obserwowałem nalot samolotów niemieckich wczesnym rankiem 1 września 1939 roku, w dniu najazdu hitlerowskiego na Polskę.

W naszym domu do rodziców zwracaliśmy się używając zdrobnień “Tatusiu” i “Mamusiu”. Ojciec zwracał się do mamy przez “Nuśko”, stanowiło to skrót imienia “Franuśka”, jakim posługiwali się w okresie narzeczeństwa, dla mamy ojciec był zawsze Jankiem.

Miejscem moich zabaw w domu był pokój rodziców i pokój babci tzw. dziecinny. Ulubioną moją zabawką były klocki drewniane, w formie prostopadłościanów o podstawie 3 – 4 cm i różnej długości, otrzymane w “spadku” po moich starszych braciach. Z klocków tych lubiłem układać tory tramwajowe, z których jedna gałąź szła do Magistratu i dalej do Głównej Poczty, to była “5”, a “6”, jechać miała ulicą Wiślaną poprzez Rynek Główny do Głównej Poczty, gdzie krzyżowała się z linią nr 5. W latach trochę późniejszych, kiedy Boguś służył do mszy św. jako ministrant, ulubioną zabawą było odprawianie mszy św., przy głównym ołtarzu na komodzie babci, gdzie stał żelazny krzyż. Boguś “szył” z papieru kolorowe ornaty. Mnie jako najmłodszemu pozwolono odprawiać mszę tylko przy bocznym ołtarzu, który budowałem na krzesłach. Mieliśmy też papierowych żołnierzy wycinanych z kartonów, z których tworzyliśmy kolumny defiladowe na wzór widzianych w czasie defilad organizowanych na Błoniach Krakowskich z okazji 3 Maja.

Miłym wspomnieniem o zabawkach z tych moich najmłodszych lat jest wspomnienie o wykonanym przez Bogusia samochodzie ciężarowym, z tektury pudełek po krystalicznym cukrze w kostkach, który miał zainstalowaną instalacje oświetleniową zasilaną z bateryjki do latarki. Samochód ten wykonał Boguś, abym się nie nudził w czasie kolejnego pozostawania w łóżku z powodu anginy. O tym geście starszego brata wspominam z pewnym rozrzewnieniem po upływie siedemdziesięciu lat.


[Świętowanie]

Czas przed moim pójściem do szkoły dzielił się na okresy od kolejnych wakacji spędzanych poza Krakowem, do świętego Mikołaja, następnie do Świąt Bożego Narodzenia i Matki Boskiej Gromnicznej, bo wówczas Babcia smażyła przepyszne pączki z różą. Okres poprzedzający 6 grudnia był zawsze oczekiwany z dużą niecierpliwością. Długo wierzyłem, że to rzeczywiście prezenty przynosi Św. Mikołaj, bo znajdowałem je zawsze pod poduszką, budząc się rano w ten oczekiwany grudniowy dzień. Oprócz słodyczy otrzymywałem zawsze jakąś drobną zabawkę i obowiązkowo piernikowego Mikołaja. Mój najstarszy brat Staszek spytał mnie któregoś roku rankiem w dzień Św. Mikołaja, czy jemu pozwolę pocałować mojego Mikołaja, ja mu pozwoliłem, a on odgryzł mu głowę. Naturalnie po tym akcie agresji rozpłakałem się, a nasza mama zbeształa Staszka za to, że niepotrzebnie drażnił się z chorowitym dzieckiem, które może na skutek płaczu dostać ataku astmy, nazywanej przeze mnie “sapką”, ale cóż mój Mikołaj pozostał bez głowy, bo swoje Mikołaje bracia już zdołali zjeść i ja nie mogłem już od nich odzyskać “zdrowego” i to z głową.

W grudniu pod kierownictwem mamy wykonywaliśmy z papierów kolorowych łańcuchy na choinkę, którą przynosił do domu pan Mazur. Była to dla mnie bardzo ciekawa osoba. Był to jeden z pracowników ojca zatrudniony jako stały dozorca – strażnik Młynówki Królewskiej, płynącej od jazu w Mydlnikach poprzez Bronowice do Alei Trzech Wieszczów, następnie podwórzami wzdłuż ulicy Łobzowskiej, Krowoderskiej, Asnyka do ulicy Garbarskiej i Rajskiej i dalej do Dolnych Młynów, gdzie była wprowadzona do przesklepionego koryta dawnej Rudawy. Edmund Mazur był sierotą wojenną, mój ojciec zatrudnił go jako małoletniego w okresie pod koniec Pierwszej Wojny Światowej i opiekował się nim, był świadkiem na jego ślubie, a on bardzo przywiązał się do mojego ojca i naszej rodziny. Zawsze był obecny przy organizacji wyjazdów na wakacje, szczególnie przy nadawaniu koszy na bagaż. Z racji swojej funkcji strażnika wodnego miał rower i od czasu do czasu woził mnie na ramie.

Choinka była ubierana przez moich braci Bogusia i Janka pod kierunkiem ojca. Choinka była ustawiana na podłodze w jadalni pod oknem, obok biurka ojca, dla mnie zawsze ciekawego z uwagi na zgromadzone tam "skarby". Na choince wieszało się najpierw zabawki choinkowe starannie przechowywane w specjalnym pudle tekturowym, później umocowywano lichtarzyki na świeczki i wieszano złocone orzechy włoskie i specjalnie kupowane na choinkę czekoladki. Na szczycie choinki był umieszczony Anioł. Ostatnia czynnością przy ubieraniu choinki było zawieszenie łańcuchów i posypanie gałęzi “włosami anielskimi”. Choinka była ubierana wieczorem w dzień poprzedzający Wigilię. Już dwa dni przed Wigilią paliło się w piecu w jadalni i w sąsiednim saloniku, aby zapewnić odpowiednią temperaturę na okres spożywania wieczerzy wigilijnej. Moim cichym marzeniem, jednak nigdy nie spełnionym, było, aby schować się wieczorem niespostrzeżenie pod biurkiem i móc w nocy skonsumować zawieszone na choince smakołyki..

Wigilia była zawsze dniem, w którym panował od rana pełen podniecenia nastrój. Dla nas dzieci, a szczególnie dla mnie było to oczekiwanie wieczoru, w czasie którego będzie się składać życzenia przy łamaniu opłatkiem i potem spożywać wieczerzę wigilijną z tradycyjnymi potrawami i śpiewać kolędy przy oświetlonej choince. Dla mamy, babci i pomocy domowej dzień wigilijny był dniem ciężkiej pracy związanej z przygotowaniem potraw, w szczególności ryb w szarym sosie, do którego dodawało się czerwone wino i utarty piernik miodowy, wcześniej kupiony w Firmie Rothe, fabryce świec, mieszczącej się przy ulicy Sławkowskiej. Wieczerzę wigilijną poprzedzało złożenie życzeń z łamaniem opłatkiem, który miesiąc wcześniej przynosił kościelny z naszej salwatorskiej parafii i następnie zasiadało się do stołu i ojciec rozpoczynał modlitwę – “Ojcze Nasz” i dopiero wówczas można było spożywać oczekiwaną wieczerzę. A była ona obfita. Po zupie z ryb i grzybów z łazankami (domowej roboty), w której pływało ugotowane osobno mleczko rybie, podawano rybę w szarym sosie, kolejno karpie smażone z sałatą z czerwonej kapusty z czarną fasolką. Naturalnie można było do ryby brać z tacki kromki białego chleba. Starsi do ryby wypijali po kieliszku białego wina kupowanego u Hawełki lub u Grossego na Rynku. Potem można było skosztować świeżo przygotowanego strudla z jabłkami i rodzynkami.

Ciasto strudlowe przygotowywała moja mama kilka dni przed Wigilią, a związany z tym był cały ceremoniał. Ciasto strudlowe powinno być bardzo cienkie, wymagało to rozciągania przygotowanego ciasta na stole, na którym w punkcie centralnym był położony głęboki talerz dnem do góry. Ciasto położone na tym talerzu było rozciągane po powierzchni stołu przykrytego białym obrusem, tak aby uzyskać błonę z rozciąganego ciasta. Po wysuszeniu, tę błonę się łamało i zbierało do pudełka, jako surowiec do pieczenia wigilijnego strudla. Wprawdzie można było kupować gotowe ciasto strudlowe, ale ponoć ono nie było tak dobre jak przygotowane w domu. Po strudlu można było, jeśli jeszcze ktoś miał "luzy" żołądkowe skosztować makowca, serowca, i wspaniałego mazurka, numeru popisowego mojej mamy. Pragnienie można było ugasić kompotem z suszonych śliwek. Już przy ciastach mama rozpoczynała śpiewanie kolęd. W późniejszych latach trzydziestych jeździliśmy saniami jak był śnieg na Pasterkę odprawianą w kaplicy Sodalicji Mariańskiej przy kościele św. Barbary przy Placu Mariackim w Krakowie. W naszej rodzinie nie było zwyczaju ofiarowania prezentów pod choinkę. Również, co mnie dzisiaj wielce dziwi, nasza służąca nie zasiadała z nami do stołu wigilijnego, choć z ostatnią naszą gosposią Stefcią byliśmy bardzo związani. Atrakcję okresu Świąt Bożego Narodzenia stanowiły szopki w kościołach, które z dużym zainteresowaniem oglądałem prowadzony za rękę przez moją mamę.

Między Świętami Bożego Narodzenia a Wielkanocą w dniu 19 marca był dzień moich imienin. Dzień, w którym czułem się szczególnie ważny, zwłaszcza w późniejszych latach szkolnych, gdyż w dniu tym nie było nauki. Wprawdzie nie działo się to z mojego powodu, ale dzięki Marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu, chociaż imię Józef nadano mi na Chrzcie św. nie z uwagi na osobę Marszałka, ale na pamięć mojego Dziadka, Józefa Skwarczyńskiego.

Poprzedzający Wielkanoc okres Wielkiego Postu wiąże się w mojej pamięci z trzema wolnymi dniami, w których nie było nauki w szkole z uwagi na trzydniowe rekolekcje. W czasie tych trzech dni można było po naukach w kościele pójść na spacer, czytać książki, choć powinno się myśleć o tym co mówił ksiądz w naukach rekolekcyjnych, ale najważniejsze było to, że nie było normalnych zajęć szkolnych. Zawsze wiosną nasza mama kupowała nam nowe buty, które szył jej kuzyn Kazimierz Gałuszkiewicz mieszkający przy ulicy Św. Tomasza. Moim marzeniem było, abym dostał, tak jak starsi bracia sznurowane półbuty, ja dostawałem buciki zamykane na pasek z guziczkiem, ale jak zacząłem uczęszczać do szkoły dopiero moje pragnienia się spełniły.

Ferie Wielkanocne rozpoczynały się od Wielkiej Środy i kończyły się we wtorek po świętach. W Wielki Czwartek u nas w domu było pieczenie ciast, a ja początkowo z którymś ze starszych braci, a później gdy się “postarzałem” o kilka lat byłem zobowiązany do kupna musztardy tzw. kremskiej w Fabryce Gablenza mieszczącej się przy ulicy Królowej Jadwigi oraz kupna andrutów, z których później Mama robiła wspaniałego “pischingera”, to jest suchego tortu na andrutach przekładanego masą czekoladowo orzechową. Nazwa “pischinger” wywodzi się od nazwiska właściciela fabryki czekolady Pischingera. Dzisiaj muszę stwierdzić, że musztardy o takim smaku jaki pamiętam z okresu dzieciństwa, nie ma. Lubiłem odwiedzać wspomnianą wytwórnię andrutów, bo zawsze można było tam kupić za parę groszy dużą torbę skrawków andrutów. W Wielki Piątek odbywała się "ceremonia" gotowania szynki i innych wędlin, a w tym kolanek wędzonych, przysmaku ojca, które on zjadał w Wielką Sobotę po rezurekcji. Szynkę i kiełbasy kupowano albo w masarni Kurkiewicza u wylotu ulicy Grodzkiej, z Rynku lub w masarni Kusionowicza na Placu Mariackim. Szynka była gotowana w dużym żeliwnym garnku, specjalnie przechowywanym w tym celu na podłodze w spiżarni koło kuchni. W czasie gotowania wędlin rozchodził po całym mieszkaniu podniecający zapach, kuszący do spróbowania, przy jednoczesnym wpajaniu nam znaczenia konieczności zachowania ścisłego postu w ten jeden specjalny dzień, śmierci Pana Jezusa na Krzyżu. Tradycją rodzinną była inicjowana przez mojego ojca modlitwa o godzinie 3 po południu, na przypomnienie śmierci Zbawiciela. Później po południu w tym dniu szliśmy z rodzicami do siedmiu kościołów, dla odwiedzenia Grobów, bo taki podobno obowiązek ciążył na prawowitych mieszkańcach Krakowa. W Wielką Sobotę trwało przygotowanie stołu wielkanocnego w jadalni do święcenia przez księdza, przyjaciela rodziców. W opowieściach rodzinnych usłyszałem o rozmowie księdza, zaproszonego do święcenia, z moimi braćmi. Ksiądz zapytał kolejno moich braci, który z nich będzie księdzem. Wszyscy oni zgodnie stwierdzili, że nie pociąga ich stan duchowny, ale, aby nie martwić gościa mój brat Janek powiedział: “Proszę księdza my mamy jeszcze jednego braciszka, on teraz śpi w kołysce, on to na pewno będzie księdzem”. Tym braciszkiem właśnie byłem ja. Gdyby się spełniło życzenie Janka nie było by na świecie trzech moich synów i dzięki ich twórczej działalności ośmiu naszych wnuków. Wieczorem w Wielką Sobotę zwykle z ojcem szliśmy na rezurekcję.

Nie przypominam sobie, w którym to było roku, ale ta rezurekcja specjalnie utkwiła mi w pamięci. Wielkanoc w tamtym roku przypadała na koniec kwietnia, wiosna była w pełnym rozkwicie, a my wsłuchując się w bicie dzwonu Zygmunta szliśmy Plantami od strony ulicy Straszewskiego na Wawel, a ojciec opowiadał o historii tego dzwonu, jak to wdowi grosz wrzucony do kadzi z roztopionym metalem zapewnił ten wspaniały dźwięk, który słyszymy, kiedy dzwon bije.

Śniadanie wielkanocne spożywało się w jadalni po uprzednim podzieleniu się świeconym jajkiem i złożeniu życzeń. Składało się ono z wędliny, sosu tatarskiego, sałatki jarzynowej; był też chrzan i barszcz czerwony na rosole z gotowanej wędliny. Barszcz naturalnie był kiszony w domu w okresie przedświątecznym, a później można było się rozkoszować wypiekami ciast z tradycyjnym mazurkiem na czele. W pierwszym dniu Świąt nie składano wizyt, a popołudnie przeznaczone było na spacer w kierunku Kopca Kościuszki. A jak nie było pogody, to w tym dniu czytało się książki i gazety lub też w drodze wyróżnienia można było grać w szachy z ojcem. Atrakcją poniedziałku wielkanocnego było oglądanie straganów w czasie tradycyjnego "Emausu" i kupowanie różnych odpustowych drobiazgów, które po kilku dniach się niszczyły i trzeba było je wyrzucić do śmieci. Po południu przychodzili z wizytą ciocia Stefcia z wujem Adamem Lachowiczem i ciocia Wanda Merklingerowa z najmłodszą córką Basią. Ciocia Stefcia była starszą siostrą mojego ojca i miała czworo dzieci: Adama, Janka, Zosię i Mariana. Adaś Lachowicz był ożeniony z Ireną Lewicką, ich dzieci to Wiesław i Marylka Bodnarowska, Janek Lachowicz miał syna Józefa, który był w moim wieku, Zosia wyszła za mąż za Zdzisława Nonckiewicza, lekarza medycyny, przez wiele lat ordynującego w Krzeszowicach, mieli oni czworo dzieci, dwu synów i dwie córki. Ciocia Stefcia opowiadała, dlaczego nazwisko mojego ojca jest pisane po polsku przez “sz”, podczas gdy nazwisko dziadka Fischera było pisane przez “sch”. Ojciec mój urodził się po 10 latach małżeństwa dziadków i dziadek był tak uszczęśliwiony tym faktem, że na chrzciny pierworodnego zakupił beczkę piwa, co było powodem błędu w metryce mojego ojca. Jak było naprawdę trudno mi dzisiaj powiedzieć, bo synowie stryja Władka mieli również różną pisownię nazwisk, Marian Fiszer i Zbigniew Fischer. Ciocia Stefcia była gościem na naszym weselu, które odbywało się w domu rodzinnym Wandy przy ulicy Kazimierza Wielkiego, wraz ze swoją wnuczką Janiną Lachowicz, zwaną w rodzinie Ninką, córką Mariana. Ciocia Wanda i jej mąż Bolesław byli moimi rodzicami chrzestnymi, a z Basią ich najmłodszą córką lubiłem się bawić, bo ona była młodsza ode mnie o dwa lata, gdy tymczasem Adaś Lachowicz był starszy ode mnie o 25 lat i kazano mi zwracać się do niego per wujek. Zawsze w tygodniu poświątecznym mieliśmy na obiad zapiekany makaron z okrawkami szynki pozostałymi po świętach, co mi bardzo smakowało i o czym jeszcze po 65 latach pamiętam.

W czasie Zielonych Świąt odbywa się odpust w kościele OO. Kamedułów na Bielanach i do tradycji w naszej rodzinie należało, aby jechać na Bielany i tam w cieniu drzew na polanie konsumować specjały sprzedawane w licznych kramach odpustowych. Głównym specjałem była sławna kiełbasa lisiecka, wyrabiana w sąsiednich Liszkach i wędzona w ten sposób, że skórka na kiełbasie krajanej była czarna. Wprawdzie dzisiaj też można kupić kiełbasę lisiecką, ale to już nie taką, jaką pamiętam z tamtych lat. Muszę tu wyjaśnić poprzednio podane określenie “pojechaliśmy na Bielany”. Mój ojciec miał do dyspozycji, z uwagi na prowadzenie licznych budów kanałów w Krakowie, parę koni i bryczkę wraz z woźnicą, którym był pan Franciszek Walerowski, mający swoje gospodarstwo naprzeciw Cmentarza na Salwatorze. Stwarzało to możliwości korzystania z tego środka lokomocji tak w dni robocze, jak też w dni świąteczne na wyjazdy poza miasto w niedziele i święta. Po przejściu Oddziału Kanalizacji z Wydziału Budownictwa Magistratu do Wodociągów, kontakt z Panem Walerowskim został ograniczony, ojciec dysponował już wtedy samochodem służbowym, co wprawdzie ułatwiało mu pracę, ale ograniczało możliwości korzystania, jak by się dzisiaj to określało, ze służbowych środków lokomocji dla celów prywatnych. Wprawdzie Wodociągi posiadały zaprzęgi konne, woźniców i powozy, ale Ojciec nie miał już tej swobody korzystania z przydzielonego dla potrzeb własnych środka lokomocji.

Ważnym wydarzeniem rodzinnym były imieniny mojego ojca w dniu 16 maja, na które przygotowywaliśmy powinszowania, które wraz z moim “starzeniem” stawały się coraz dłuższe. Ojciec otrzymywał bardzo dużo kwiatów od współpracowników i nigdy nie zabrakło indywidualnego bukietu od pana Mazura, przynoszonego przez jego córeczkę, niestety zmarłą na gruźlicę bezpośrednio po wojnie w latach czterdziestych. W dniu tym zbierała się w godzinach popołudniowych cała krakowska rodzina ojca, aby złożyć życzenia bratu, szwagrowi i wujowi. Dzień ten upływał w uroczystym nastroju. Dużo mówiło się wtedy o nadchodzących wakacjach, szczególnie przez nas, dzieci, oczekiwanych.


[Wyjazdy na wakacje]

Przez kilka dni przed zamierzonym wyjazdem na wakacje w domu trwały przygotowania, bo trzeba było przynieść ze strychu wiklinowe kosze, do których pakowano naczynia kuchenne, talerze, noże, widelce, łyżki, szklanki i garnuszki oraz lampy naftowe i co najważniejsze – prymus. Było to urządzenie prawie obecnie nieznane, a służyło jak dzisiejsze maszynki gazowe na gaz propan butan z butli. Do rozgrzania potrzebny był spirytus denaturowany, a podstawowym paliwem była nafta. Nie można było zapomnieć o bańkach na spirytus i na naftę i o szpilkach do przetykana otworów w dyszach paliwowych. Trzeba było zapakować miednice i wiadra na wodę, bo wtedy nie było w miejscowościach letniskowych wodociągu, nie mówiąc już o kanalizacji. W wynajmowanych domach były zwykle łóżka drewniane i spało się na nich na siennikach wypchanych słomą, które, jak również pościel, należało przywieźć ze sobą. Było więc o czym myśleć. Zapakowane kosze zamykało się na potężne kłódki i obwiązywało sznurami, które były później wykorzystywane do suszenia bielizny. Każdy pakunek, który był nadawany na bagaż musiał mieć przyczepioną kartkę z napisem nadawcy i stacją docelową. Tak zapakowane bagaże pan Walerowski zawoził na stację kolejową, a pan Mazur nadawał je na tzw. “mitgepekt”, co oznaczało, że bagaże miały być przewiezione w pociągu, na który mieliśmy zakupione bilety na następny dzień. To słowo “mitgepekt”, zawsze kojarzyło mi się z wakacjami, a było ono zapożyczone z języka niemieckiego z okresu C.K. nieboszczki Austrii z wyrażenia “mit gepäckt”. Bilety kupowali rodzice na pociągi odjeżdżające rano, aby dojechać do Piwnicznej, a w późniejszych latach do Zakopanego w godzinach wczesno popołudniowych, co umożliwiało rozpakowanie bagaży i przygotowanie łóżek do spania przed wieczorem. Naturalnie bagażowy, który niósł nasze liczne bagaże był zobowiązany za odpowiednio zwiększoną opłatą (o czym go zawsze informowała moja mama), zająć miejsca przy oknie w pociągu podstawianym na tory przy peronie, na którym go oczekiwaliśmy. Na dworcu byliśmy zawsze co najmniej godzinę przed planowanym odjazdem pociągu. Zwykle ojciec nasz nie wyjeżdżał z nami na wakacje, przyjeżdżał po pewnym czasie i przebywał z nami trzy do czterech tygodni. Mógł on korzystać z 6 tygodniowego urlopu, ale zawsze pozostawiał sobie dwa tygodnie na ewentualne prace pomiarowe i projektowe, wykonywane, jak to się dzisiaj określa w formie prac zleconych. Pociąg jeszcze nie dojechał do stacji Kraków Płaszów, gdy nasza mama na nasze usilne nalegania przygotowywała nam świeże chrupiące bułki ze szynką, których smak dotychczas pamiętam. Po przyjeździe do miejsca naszego pobytu wakacyjnego następowało przygotowanie wynajętych pomieszczeń, zwykle dwu pokoi, świetlicy z werandą i kuchni. Wymagało to dużej pracy, trzeba było przynieść słomę do napełnienia sienników, wodę do kolacji i mycia, no i przyrządzić pierwszą kolację. Jako najmłodszy nie byłem zatrudniany przy tych robotach, mogłem więc zapoznawać się z najbliższym otoczeniem domu w którym mieliśmy spędzić dwa, tak bardzo przez nas oczekiwane miesiące.

Z okresu przedszkolnego przypominam sobie wyjazd na wakacje do Łomnicy koło Piwnicznej, gdzie były “Łazienki Zdrojowe” pana doktora Ziarki, który, jak mi się wydaje, leczył moją mamę jeszcze w jej okresie przedmałżeńskim i naturalnie moich braci i mnie. Był to bardzo oryginalny człowiek zalecający dietę z dużą ilością warzyw i konsumpcję ryb morskich, zamiast mięsa wieprzowego czy też wołowego. Pamiętam obiad z dorszem, który mimo licznych przypraw nie uzyskał uznania starszych członków rodziny, spowodowało to, że dorsz nie pojawił się już nigdy w okresie przedwojennym jako potrawa obiadowa. Moja mama poprosiła doktora Ziarkę o wynajęcie pomieszczenia na wakacje. Pamiętam wzburzenie mojej mamy, kiedy okazało się, że pan doktor wynajął dla nas izbę w chłopskiej chałupie, którą w chwili naszego przyjazdu dopiero bielono. Moja mama zostawiła mnie pod opieką starszych braci, a sama poszła szukać innego przyzwoitego pomieszczenia i znalazła je w sąsiednim jednopiętrowym pensjonacie. W następnych latach, mając już doświadczenie w załatwianiu wynajmu mieszkania “per prokura”, zawsze już na wiosnę wyjeżdżała na poszukiwanie dogodnego miejsca na kolejne wakacje. Kolejne wakacje spędzaliśmy w Zakopanem, mieszkając początkowo na Antałówce, w domu Łuszków, a następnie na Pardałówce w domu Wojtusiaków i w Białce Tatrzańskiej w domu Łętowskiego. Jedynie w 1934 roku, z powodu choroby mojej mamy i trudności finansowych rodziców nie wyjechaliśmy z Krakowa na wakacje w górach. Można powiedzieć, że mieliśmy szczęście, bo lato 1934 roku było okresem katastrofalnej powodzi w górskich rejonach dorzecza Wisły. W sierpniu tego roku ojciec swój urlop wakacyjny poświęcił dodatkowej pracy wykonując pomiary dla regulacji potoku Chechło w powiecie chrzanowskim. Mieszkał wraz ze współpracującym z nim technikiem w Mętkowie, dokąd nas zaprosił na 10 dniowy pobyt. Wówczas poznałem trud pracy inżyniera przy pomiarach polowych. Na pomiary wyjeżdżał o godzinie 7 rano i wracał na kwaterę o zachodzie słońca, wszystko to robił z zamyślą o zapewnieniu środków do życia, bo w okresie kryzysu pensja inżyniera w Magistracie nie zapewniała pokrycia kosztów utrzymania naszej rodziny składającej się z rodziców, czterech synów i babci. W odwiedziny do ojca wyjechaliśmy pociągiem do Trzebini i tam była przesiadka do wagonu motorowego do Chrzanowa, gdzie oczekiwała na nas bryczka, którą dojechaliśmy przez lasy do Mętkowa. Był to dla mnie pierwszy wyjazd wakacyjny do miejscowości z możliwością korzystania z kąpieli w rzece. Zaznaczyć należy, iż w tym czasie woda w Wiśle była na tyle czysta, że flisacy płynący galarami z węglem korzystali z jej wód do gaszenia pragnienia. Krótkie wakacje w Mętkowie utkwiły mi w pamięci z uwagi na kłopot, jaki sprawiłem moim rodzicom. Wieczorem w dniu przyjazdu poszedłem do ogrodu przed domem i zobaczyłem groszek w strączkach, który chciałem skosztować, ale poczuwszy gorzki smak, wyplułem, ale to jednak nie uchroniło mnie od silnych torsji w nocy. To nie był żaden groszek, ale łubin (jeszcze dziś moja żona Wanda potwierdza, że nie znam się na roślinach). Dziś po wielu latach współczuję mojemu ojcu, który po i przed ciężkim dniem pracy wraz z moją Matką ratował mnie i mył. Boguś, mój brat, z którym spałem w jednym łóżku “na waleta”, nawet się nie obudził w czasie mojego nocnego zdarzenia, co złagodziło jego późniejszą ocenę mojego łakomstwa.

Letnie wakacje w Zakopanem zawsze były pełne wrażeń, do których zaliczam wyjazd powozem dwukonnym, tzw. landem, do Morskiego Oka. Z Zakopanego wyjeżdżało się wcześnie rano, a wracało się późnym wieczorem. W Morskim Oku zwykle spotykaliśmy się z moim ojcem, który wraz ze starszymi braćmi kończył tam swoją górską wycieczkę. Bardzo zazdrościłem im tych wypraw wysokogórskich, tak że otrzymałem obietnicę wycieczki “z klamrami”, którą była wyprawa do Zmarzłego Stawu, co zostało uwiecznione na zdjęciu.

Z uczestnictwem w wycieczkach wysokogórskich miał kłopot mój brat Janek. Był on bardzo mizerny i obiecywano mu, że jeżeli “przybędzie na wadze”, to będzie mógł pójść na wyprawę z ojcem, ze Staszkiem i Bogusiem. Przed określonym terminem wycieczki poszliśmy z rodzicami do apteki, gdzie rzeczywiście stwierdzono wzrost ciężaru ciała Janka. Wobec korzystnej oceny ze strony wagi aptecznej Janek poszedł na wycieczkę w góry. Następnego dnia czyszcząc Jego spodnie mama wytrzepała z nich kamienie, ale on już wtedy wędrował po szczytach Słowackich Tatr. W czasie wędrówek tatrzańskich ojca z moimi braćmi, moja mama brała mnie na tzw. małe wyprawy, to jest na Kopieniec, czy też do Doliny Olczyskiej. W czasie tych wycieczek obowiązkowo musiało się używać maszynki spirytusowej do gotowania zupy i makaronu z konserwą mięsną (bo takie urządzenia miał mój ojciec i bracia, a nie mogłem być gorszy). W czasie kolejnych wakacji, gdy miałem 8 lat moi rodzice zaprosili na wspólną wycieczkę w Tatry panią Zofię Stechmanową i Jej córkę Jadwigę, przyszłą żonę Staszka, mojego najstarszego brata. Wybraliśmy się na Halę Gąsienicową, a następnie na Przełęcz Krzyżne. Pamiętam podejście po piargach w górę i następnie wspaniały widok z Przełęczy, ale pamiętam też moje zmęczenie w drodze powrotnej do schroniska i mój pierwszy nocleg w wysokogórskim schronisku. W tradycji rodzinnej utrwaliło się wspomnienie o pani Stechmanowej, która dotarła na Krzyżne w bucikach na wysokim obcasie. Po obudzeniu następnego ranka dosłownie nie mogłem poruszać nogami, ale napawała mnie duma, że byłem z moim ojcem i starszymi braćmi na prawdziwej wycieczce górskiej z noclegiem w prawdziwym schronisku. Dom letniskowy w Zakopanem na Pardałówce był własnością górali o nazwisku Wojtusiakowie, był on położony przy drodze z Bystrego do Olczy. Gospodarstwo gazdów znajdowało się opodal. Gaździna była bardzo urodziwą i inteligentną kobietą, u jej rodziny na Harendzie mieszkał Jan Kasprowicz, o którym ona wiele opowiadała. Gazda, postawny czterdziestoletni mężczyzna, imponował mnie jako woźnica zawsze czystej dorożki. Nie mieli własnych dzieci i wychowywali dwoje sierot z rodziny. Mieszkał z nimi dziadek, ojciec gazdy, pamiętał czasy Sabały i umiał opowiadać legendy góralskie, które spisała moja mama w kilku kolejnych felietonach ogłoszonych w Głosie Narodu. Wakacje w Zakopanem na Pardałówce, jak i późniejsze w Białce spędzał z nami kuzyn mojej mamy, ksiądz Adam Gałuszkiewicz, był on też katechetą w szkole imienia św. Jana Kantego w Krakowie, do której uczęszczałem. Codziennie chodziłem z nim do kościoła na Olczy i służyłem do mszy św. jako ministrant. Czyniłem to, jak muszę się dziś przyznać, nie z pobożności, ale z pewnego wyrachowania, bo w czasie drogi powrotnej z kościoła do domu byłem częstowany lemoniadą gazowaną w sklepie Olczańskiego.

Począwszy od 1935 roku na okres letnich wakacji wyjeżdżaliśmy do Białki Tatrzańskiej, do której dojazd był bardziej urozmaicony niż do Zakopanego, bo z Nowego Targu do Białki trzeba było jechać powozem konnym. Białkę jako kolejne letnisko wybrali moi rodzice z uwagi na schorzenia serca mojej mamy, gdyż położona była blisko Tatr, ale na wysokości o 200 m niższej niż Zakopane. W rzece Białce można się było kąpać, była bardzo czysta, ale bardzo zimna. Z Białki do Morskiego Oka urządzili dla mnie rodzice wycieczkę przy wykorzystaniu wynajętego powozu konnego, którym jechało się przez Jurgów, gdzie przekraczało się granicę polsko – czechosłowacką, i poprzez Jaworzynę docierało się do Łysej Polany, do kolejnego przejścia granicznego i dalej do Morskiego Oka. Równie ciekawa była wycieczka powozem konnym z Białki przez Polski Spisz do Czorsztyna i spływ łodziami flisackimi do Szczawnicy, gdzie odwiedziliśmy Państwa Stechmanów, przyszłych Teściów mojego brata Staszka. W czasie spływu Dunajcem specjalne wrażenie wywarł na mnie widok ławicy dużych pstrągów w krystalicznie czystej wodzie rzecznej, towarzysząc łodzi przez cały czas spływu. Flisacy opowiadali barwnym językiem legendy związane z przełomem Dunajca i podobnie jak obecnie zadawali gościom zagadki ,na którym brzegu znajduje się rysująca się góra widziana aktualnie z koryta rzeki, którą płyniemy. W Szczawnicy na przystani oczekiwał na nas powóz, którym wracaliśmy przez Czorsztyn, gdzie mieliśmy kolację ze wspaniałymi świeżo gotowanymi pstrągami. Wycieczka z Białki do Przełomu Dunajca trwała od bardzo wczesnego ranka do późnego wieczora, ale pozostawiła wspaniałe wspomnienia, do których wielokrotnie wracałem wędrując po Pieninach, czy też działając jako szef gospodarki wodnej w województwie Krakowskim, przy podejmowaniu decyzji o budowie zbiornika wodnego na Dunajcu w Czorsztynie. Z Białki robiliśmy też wycieczki w Tatry wędrując przez Jurgów i Polanę Kiczora do schroniska w Roztoce i dalej do Pięciu Stawów i Morskiego Oka. Pamiętam jedną taką wycieczkę, w czasie której ojciec opowiadał nam o okresie wojny światowej i działaniach dla odzyskania Wolności i walce Narodu w obronie świeżo uzyskanej Niepodległości w czasie nawały bolszewickiej w 1920 roku. Ojciec opowiadał o tragedii Polaków zmuszonych walczyć przeciw sobie w armiach państw zaborczych. Mówił, że Jego młodszy brat Bogusław zginął w walce armii austriackiej z armią rosyjską pod Jarosławiem w 1916 roku. Śmierć swojego brata mój ojciec zobaczył we śnie nad ranem, z którego się nagle obudził z płaczem i powiedział do mojej matki “w tej chwili zginął Boguś”. Matka moja go uspokajała, mówiąc, że sen to mara, ale on stwierdzał, że dotąd nie uwierzy, że brat żyje, dopóki nie otrzyma listu od Bogusia z datą po 16 sierpnia. Niestety otrzymał list od kolegi brata z opisem jego śmierci, dokładnie zgadzającym się z tym, co widział we śnie. Podobnie, jak opisała to moja matka w felietonie ogłoszonym w Tygodniku Powszechnym w 1956 roku, pt. “Wspominam moich synów”, odczuła ona moment zgonu mojego brata Janka w walce partyzanckiej pod Złotym Potokiem 11 września 1944 roku.

W czasie wakacji w 1938 roku wybuchł w Białce pożar, wszyscy biegli na pomoc do gaszenia ognia. Pobiegłem w kierunku kościoła i spotkałem ojca wychodzącego z kościoła i zawołałem: “Tatusiu tam się pali, trzeba im pomóc”. W moim umyśle była zakorzeniona pamięć, że Ojciec otrzymywał, jako urzędnik Magistratu bezpłatne bilety do kina z obowiązkiem, jak mi to tłumaczył, kierowania akcją w czasie pożaru. Chciałem go widzieć w działaniu w tym pożarze. Nie wiem czy ojciec zrozumiał moje intencje, ale poszedł w kierunku pożaru i dzielnie podawał wiadra z wodą czerpaną ze studni przez utworzony przez mieszkańców żywy wąż. Wiem jednak, że po kilkunastu godzinach od tego pożaru ojciec dostał porażenia twarzy, a przebywający na wakacjach młody lekarz z Krakowa, Nowicki, w porozumieniu z doktorem Mechem z Nowego Targu stwierdzili, że przyczyną porażenia było wysokie ciśnienie i zalecili zastosowanie postawienia pijawek, które w tym czasie można było dostać w niektórych zakładach fryzjerskich. Po kilku dniach ojciec wraz z mamą odjechali do Krakowa samochodem przysłanym z Wodociągów Krakowskich, a ja zostałem w Białce pod opieką Państwa Stechmanów, którzy w tym roku spędzali tam wakacje. Miałem wówczas wyrzuty sumienia, bo przecież to ja namówiłem ojca do pomocy przy gaszeniu pożaru. W czasie tych wakacji zachorowałem na ropną anginę i to przeszkodziło mi w wyjeździe wraz ze Staszkiem i Jadzią do Nowogródka, gdzie Staszek dostał posadę w Urzędzie Wojewódzkim.

W połowie lat trzydziestych, w okresie ferii zimowych, które trwały od 23 grudnia do Trzech Króli tj. do 6 stycznia zaczęliśmy z rodzicami wyjeżdżać na zimowisko, początkowo do Zakopanego a później do Białki Tatrzańskiej. W czasie pierwszego zimowego pobytu w Zakopanem mieszkaliśmy na Pardałówce, niedaleko domu wspomnianych uprzednio Wojtusiaków. W domu tym jadaliśmy obiady, a śniadania i kolacje przygotowywała nasza mama. W czasie tego pobytu mój ojciec, jako już pięćdziesięcioletni mężczyzna chciał pod kierunkiem moich braci nauczyć się jeździć na nartach. Może by osiągnął sukcesy, ale już w pierwszym dniu złamał rękę i przez cały czas pobytu miał założony gips, i tak się skończyła, nim się faktycznie rozpoczęła, kariera sportowa ojca. Z dużą przyjemnością wracam do wspomnień z tego okresu, do wycieczek saniami na Cyrhlę, czy Bukowinę i Głodówkę, kiedy siedziałem opatulony kocami i baranicą zazdroszcząc Bogusiowi i Jankowi jadącym skiringiem na nartach za saniami. Jak mi wtenczas smakowała herbata z cytryną w restauracji “Siedem Kotów” na Cyhrli. Wyjazdy w okresie zimowym miały mnie uodpornić na ciągłe zaziębienia i związane z tym ataki astmy oskrzelowej. Niestety, szczególnie pobyty w Białce, gdzie w okresie zimowym mieszkaliśmy w domu Państwa Gryglaków, zamiast przynieść mi ulgę powodowały, nasilenie ataków astmy, co przypisywano zaziębieniom i starano się chronić mnie przed nimi ciepło ubierając. Jak się po latach okazało, przyczyną było uczulenie na zanieczyszczenia w pomieszczeniach przez nas zajmowanych. Ostatni raz przed II wojną światową byłem z rodzicami i bratem Jankiem w Białce od drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia do połowy stycznia, z tym, że Janek, który miał w tym roku zdawać maturę wrócił do Krakowa już 6 stycznia, a ja pozostałem z rodzicami w Białce. Bogusia nie było z nami, bo pozostał w Krakowie, gdyż po zwolnieniu ze Szkoły Podchorążych do rezerwy z powodów zdrowotnych nadganiał na studiach, aby zaliczyć pierwszy semestr. Był tam wtedy również ksiądz Jarosz, Jezuita, znajomy mojego Ojca, z którym robiliśmy wycieczki saniami do “odzyskanego” od Słowacji skrawka obszaru Tatr z Jaworzyną. W czasie tych wypraw saniami już wtedy jeździłem na nartach skiringiem, co trochę podbudowało moje samopoczucie. Do Nowego Targu jechaliśmy saniami wczesnym popołudniem, kiedy Tatry były wspaniale oświetlone promieniami zachodzącego słońca, a ja czułem się dumny, że żyję w potężnej Polsce, która odzyskała należne jej tereny w Tatrach, a tak nie daleko było do tragicznego okresu Września!


Szkarlatyna

W listopadzie 1933 roku zafundowałem sobie szkarlatynę łącznie z dyfterytem. W warunkach przedwojennych szkarlatyna była zaliczana do ciężkich schorzeń zakaźnych i chore dzieci musiały być hospitalizowane w szpitalu zakaźnym na Prądniku Czerwonym. Klasy w szkołach, do których uczęszczały chore dzieci musiały być dezynfekowane, z czego byli zadowolenie koledzy chorego, gdyż w tym czasie były zawieszane zajęcia. Rodzeństwo chorego dziecka nie mogło – do czasu dezynfekcji mieszkania – uczęszczać do szkoły. W warunkach mojej rodziny spełnienie obowiązujących przepisów sanitarnych w tym wypadku powodowałoby mnóstwo komplikacji. A najważniejszym dla moich rodziców był fakt, że ich wychuchany najmłodszy synek musiałby być oddany do szpitala. W porozumieniu z lekarzem postanowiono, że moi bracia będą mieszkać poza domem u naszych krewnych, mój ojciec zamieszkał w pokojach gościnnych Zarządu Wodnego pod Wawelem, a w domu pozostała moja mama, babcia i Stefcia, nasza pomoc domowa. Jak się okazało obawy moich Rodziców o moje zdrowie okazały się słuszne, bo rzeczywiście ciężko przechodziłem te choroby. Jak mi potem opowiadano, byłem w szoku i byłem nieprzytomny. Pamiętam tylko, ze w pewnym momencie otworzyłem oczy i zobaczyłem, obok doktora Bolesława Komorowskiego, księdza Brzostka, wikarego z naszej parafii, i świecące się w lichtarzu świece, a moja mama powiedziała “Józiu, już się nie bój, będziesz zdrowy”. Wtedy nie wiedziałem, że rodzice widząc mnie nieprzytomnego w porozumieniu z lekarzem poprosili księdza, aby mnie zaopatrzył na dalszą drogę. W moim życiu jeszcze kilkakrotnie korzystałem z tego Świętego Sakramentu. Po tym kryzysie zacząłem nabierać sił, ale czekały mnie jeszcze duże uciążliwości, bo zachorowałem na nerki i musiałem mieć dietę bezsolną. Aby osłodzić mi długi okres rekonwalescencji, dostałem czołg na gąsienicach i dwie książki o Indianach w puszczy Brazylijskiej. Niestety z polecenia lekarza, tak czołg, jak i książka musiały zostać zniszczone, aby nie stanowiły potencjalnego źródła zagrożenia szkarlatyną i dyfterytem. Sześć tygodni uznawano wtedy jako okres trwania choroby i możliwości zarażenia osób kontaktujących się z chorym. W moim przypadku w czasie tych 6 tygodni wypadały Święta Bożego Narodzenia, które po raz pierwszy w życiu nie zgromadziły naszej rodziny przy wigilijnej wieczerzy. Bracia zostali zaproszeni przez państwa Stechmanów do Sosnowca, a moi rodzice z babcią Walerją i naturalnie ze mną spożywali kolację Wigilijną w Krakowie. Smutna to była Wigilia, bo bez braci i, co dla mnie było najcięższe, to jedzenie nie posolonej ryby.


Moja wstępna edukacja

Naukę rozpocząłem w roku szkolnym 1931/32 w szkole imienia Św. Jana Kantego w Krakowie. Szkoła ta mieściła się w dwu budynkach, w jednym przy ulicy Smoleńsk, gdzie były klasy od I do IV, i w budynku barakowym przy ulicy Wygoda, (dziś już nie istniejącym), gdzie uczyła się młodzież w klasach od V do VII. Po ukończeniu VI klasy zdawało się egzamin wstępny do czteroletniego gimnazjum, po ukończeniu którego po tzw. “małej maturze” przechodziło się do dwuletniego liceum ogólnokształcącego, typu humanistycznego lub matematyczno przyrodniczego. Maturę zdawało się po ukończeniu liceum i ona upoważniała do studiów w uczelniach akademickich. Ukończenie VII klasy szkoły powszechnej umożliwiało dalszą naukę w szkołach zawodowych. Po małej maturze uczniowie mogli podjąć naukę w trzy letnich liceach technicznych, których ukończenie dawało stopień technika.

W szkole imienia Św. Jana Kantego istniał zwyczaj, który jest do dzisiaj zachowywany, że z końcem każdego roku szkolnego do tzw. “złotej księgi” wpisywane są nazwiska najlepszych uczniów i kolegów. Miałem zaszczyt uczestniczyć w uroczystości 125-lecia szkoły zaproszony przez mojego wnuka Mateusza Fiszera, który w tym czasie był Przewodniczącym Samorządu Uczniowskiego, i pokazać jemu, że ja byłem wpisany do tej księgi, po ukończeniu VI klasy w 1937 roku. Moi starsi bracia uczęszczali do Liceum i Gimnazjum im. Jana III Sobieskiego, ale moi rodzice nie chcieli uszczęśliwiać grona profesorskiego swoim najmłodszym synem tzn. mną, chyba dla mojego dobra, i dlatego wybrali dla mnie Liceum im. Bartłomieja Nowodworskiego, w którym rozpocząłem naukę po zdaniu egzaminu wstępnego w roku szkolnym 1937/1938. We wrześniu 1939 roku miałem rozpocząć naukę w III klasie, ale wybuch wojny to uniemożliwił.

Tak się złożyło, że w roku szkolnym 1930/31 byłem uczniem pierwszej kasy szkoły powszechnej, Janek był uczniem pierwszej kasy w gimnazjum, a Staszek rozpoczynał studia na pierwszym roku Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Janek należał do ostatniego rocznika, w którym dzieci po ukończeniu czwartej klasy szkoły powszechnej mogły rozpoczynać naukę w ośmioletnim gimnazjum, ale reforma szkolnictwa w latach trzydziestych wprowadziła sześcioletnią szkołę powszechną, czteroletnie gimnazjum i dwuletnie liceum, na skutek czego Janek dwukrotnie uczęszczał do pierwszej klasy gimnazjalnej. Do szkoły św. Jana Kantego zostałem zapisany, gdyż w tej szkole kończył czwartą klasę mój brat Janek, pierwotnie, który uczęszczał, podobnie jak Boguś, do Prywatnej Szkoły Koedukacyjnej Towarzystwa Szkół Ludowych (T.S.L.), mieszczącej się przy ulicy Wolskiej, (dzisiejszej J. Piłsudskiego), w oficynie obecnej Drukarni. Pierwszą moją nauczycielką była Pani Grybosiowa i wspomnienia o niej kojarzą się mi z kleksami w zeszycie i ciągłymi kłopotami z kałamarzem pełnym atramentu, który trudno się usuwał i trzeba było używać szczoteczki, a brudne palce pocierać skórką z cytryny. W drugiej klasie pani Dziubakówna urządzała zawody, dla uczniów w szybkości czytania. Osiągałem dobre wyniki, bo aż 36 sylab potrafiłem przeczytać w ciągu minuty, Pani ta prowadziła też Koło Przyjaciół Zwierząt, którego byłem aktualnym członkiem, a za referat pt. “Koń w historii Polskiej” dostałem nagrodę, która chyba należała się mojej mamie, bo ona napisała to “arcydzieło”, a ja tylko je wygłosiłem, ale dyplom opiewa na moje imię i nazwisko. Będąc uczniem drugiej klasy na specjalne życzenie moich rodziców przystąpiłem do Pierwszej Komunii świętej w kościele Świętej Barbary OO. Jezuitów. Nie wiem czym się kierowali moi rodzice podejmując decyzję o wcześniejszym moim przystąpieniu do tego Sakramentu, gdyż normalnie do Pierwszej Komunii przystępowały dzieci z trzeciej klasy. Głęboko przeżyłem tę uroczystość i w pewnym stopniu imponowałem kolegom w trzeciej klasie, ale było mi smutno, kiedy na wspólnej fotografii z tej uroczystości oni występowali w białych ubrankach, a ja w odświętnym, ale nie białym ubraniu. Pamiętam, że byłem ministrantem i służyłem do mszy św. w kościele św. Barbary. Poruszałem się zawsze powoli i z powagą, tak, że raz w czasie podawania ampułek z wodą staremu księdzu Wnękowi, on nie wytrzymał i powiedział – “poruszasz się jak bąk w miodzie”, a ja byłem przekonany, że postępuję właściwie. Rodzice po wysłuchaniu mszy świętej w kościele św. Barbary wstępowali na śniadanie do kawiarni Noworolskiego w Sukiennicach, gdzie spotykali się ze znajomymi. Jeśli nie występowała kolizja w czasie z moim szkolnym obowiązkiem udziału w szkolnej mszy św. mogłem skonsumować wspaniała kremówkę wraz z wodą mineralną fundowaną dla mnie w czasie tego śniadania przez rodziców i dlatego bardzo chętnie korzystałem z zaproszenia (albo to nazywając po prawdzie wpraszając się), na to ich spotkanie w kawiarni. Po zjedzeniu kremówki opuszczałem towarzystwo Rodziców, aby Oni mogli spokojnie porozmawiać ze znajomymi. W czwartej klasie, łącznie z grupą moich kolegów po raz pierwszy w życiu uczestniczyłem w słuchowisku przygotowanym przez naszych nauczycieli w studio Polskiego Radia przy ulicy Wróblewskiego, pamiętam liczne próby, choć nie pamiętam treści tej audycji, ale pamiętam moją “dużą” rolę. Głosem powolnym i z pełną powagą powiedziałem do mikrofonu “a ja to wszystko poskarżę naszej Pani”. Szkoła nasza nie miała pracowni przyrodniczej i fizycznej i do tych pracowni musieliśmy chodzić do budynku szkoły przy ulicy Szlak. Zajęcia z przyrody w piątej klasie prowadził pan Szeliga, bardzo poważny nauczyciel, który nam tłumaczył życie owadów podkreślając rolę samiczek. Na moje pytanie co robią samce i stwierdzenie, że chyba są one niepotrzebne nie dał mi pełnej odpowiedzi, inaczej by pewnie postąpił obecnie nauczyciel na pytanie dziesięcioletniego chłopca. Jak już wspomniałem, nauka w klasach V i VI odbywała się w drewnianym, parterowym, barakowym budynku szkolnym przy ulicy Wygoda. Przez środek budynku przebiegał korytarz, a po obu jego stronach znajdowały się sale lekcyjne. W środku długości korytarza zawieszone było na ścianie godło państwowe, a pod nim wydrukowana tablica z kolejnymi datami poszczególnych naszych zdarzeń historycznych od chwili Chrztu Polski. Obowiązkiem moim i Julka Waldmana było odczytanie aktualnego hasła i podanie w krótkich słowach jego charakterystyki. To działanie zmuszało mnie do poszukiwania wiadomości czerpanych z dostępnych podręczników szkolnych lub uzyskania ich od moich rodziców. Muszę przyznać, że uzyskane wiadomości bardzo mi się przydały wiele lat później, o czym będę jeszcze wspominał Każdego ranka młodzież z poszczególnych klas ustawiała się parami wzdłuż korytarza, odmawiała modlitwę i śpiewała pieśń “Myśmy przyszłością Narodu”. Na uroczystości ukończenia szóstej klasy zostałem wyróżniony obowiązkiem przygotowania i wygłoszenia przemówienia pożegnalnego. Byłem bardzo przejęty tym wyróżnieniem i przygotowałem moją “mowę tronową” rozpoczynająca się słowami “Ze łzą w oku żegnam.....”. Przemówienie to chciałem powiedzieć z pamięci i dlatego chodziłem po domu i uczyłem się na pamięć. Staszek mój najstarszy brat słuchając mojej stale powtarzającej się mowy, dodawał do niej słowa “i kroplą w kroku”, a ja cały czas się obawiałem, aby recytując to przemówienie na uroczystości szkolnej, nie dodać uzupełnienia brata, które mi wpadło do ucha. Dzięki Bogu nie dodałem tego uzupełnienia do tej mojej “mowy tronowej”. Z ostatniego roku nauki w szkole Świętego Jana Kantego przypominam sobie zdarzenie, w wyniku którego dostałem nauczkę na całe życie, aby nie podejmować działań do których nie mam zdolności i dostatecznej umiejętności, bo to musi skończyć się co najmniej porażką. Będąc uczniem VI klasy w czasie niedzielnej szkolnej mszy św. w kościele Sióstr Felicjanek, stojąc wraz z kolegami w bocznej nawie zaintonowałem chóralny śpiew nie pamiętam już jakiej pieśni kościelnej, ale pamiętam doskonale, że nagle zjawił się przy naszej grupie Pan Dyrektor Radwański, aby przerwać nasze chóralne występy, bo one ponoć nie nadawały się do słuchania. Uczestnicząc w czasie pamiętnych lat szacownego PRL w okolicznościowych akademiach, aby nie zostać uznanym za “wroga ludu” starałem się śpiewać nie wydając głosu, a tylko pozorując śpiew, poruszając ustami.

Warunkiem przyjęcia do gimnazjum było zdanie pisemnego egzaminu wstępnego z języka polskiego. Z dostępnych tematów wybrałem: “Największe wynalazki ludzkości”. Pisałem o wynalazku druku i zaznaczyłem, że wynalazcą druku był Gutenberg, Niemiec zamieszkały w Krakowie oraz stwierdziłem, że druk umożliwił rozwój nauki, ale stał się też przyczyną rozprzestrzeniania się największej choroby ludzkości – komunizmu. To ostatnie stwierdzenie było efektem wychowania przez rodziców, może też wynikało z pamięci spotkania w naszym domu w roku 1934 w dużym gronie znajomych rodziców z księdzem Trockim, który w drodze wymiany za komunistów z Polski został zwolniony z łagrów radzieckich i powrócił do Polski i był księdzem w Pychowicach. On opowiadał o cierpieniach Polaków w więzieniach i łagrach na dalekiej północy, o potajemnych działaniach duszpasterskich naszych księży i tych strasznych morderstwach radzieckiej policji politycznej, o których nasi Rodacy przekonali się w okresie okupacji i w czasach stalinowskich. Z moim wypracowaniem z egzaminu wstępnego mogłem się zapoznać w 1939 roku, kiedy usuwaliśmy z budynku szkoły zajętej przez wojska niemieckie wyrzucone papiery z kancelarii szkoły. Na moim wypracowaniu znalazły się dwa zaznaczenia ołówkiem czerwonym, pierwsze ze znakiem zapytania odnośnie do pochodzenia Gutenberga i drugie odnośnie do “choroby rozprzestrzeniania komunizmu”. Egzamin zdałem i zostałem przyjęty do I klasy B, gdzie wychowawcą był Prof. Ludwik Stopka, góral z Czarnego Dunajca.

Z okresu mojej nauki w gimnazjum przypominam sobie dwa zdarzenia. Pierwsze to konflikt z Profesorem Rose, nauczycielem języka niemieckiego w II klasie. Pod jego kierunkiem została zorganizowana wycieczka do kopalni w Wieliczce i następnego dnia po tej wycieczce mieliśmy mieć w programie lekcje języka niemieckiego, na którą mieliśmy przygotować opracowania na zadany temat. W drodze powrotnej z Wieliczki większość kolegów postanowiła, że wobec późnego powrotu z wycieczki nie będzie chciało się siadać do zadania i zobowiązało wójta klasy Tadeusza Petelenza do zgłoszenia profesorowi prośby, aby on nie sprawdzał zleconego zadania, którego myśmy nie wykonali z powodu wycieczki. Rzeczywiście Tadek wystąpił na początku lekcji z prośbą do wykładowcy, ale ten wodząc ostrym wzrokiem po sali, zapytał Tadeusza, “czy ty też nie masz zadania?” Tadeusz, syn germanisty, odpowiedział, że on ma zrobione zadanie, ale koledzy nie mają. Wówczas Profesor kierując swój przenikliwy wzrok kolejno spytał się kilku innych celerów, którzy pokornie stwierdzili, że oni mają przygotowane zadania i wtedy pan profesor zwrócił się do mnie, “a Ty Fiszer masz zadanie”?. Odpowiedziałem “nie mam zadania”, chociaż je miałem wykonane. Profesor kazał mi siadać i rozpoczął przepytywanie kolegów z wiadomym skutkiem, kiedy wykładowca chce pokazać swoją wyższość nad uczniem. Byłem do głębi wzburzony nie tylko stanowiskiem kolegów, którzy nie poparli naszego wójta, ale głównie presją jaką wywarł nauczyciel na uczniach, aby złamać ich solidarność. Profesor Rose był Żydem znanym ze swej surowości, ale też doskonałym germanistą, prowadził Ośrodek Metodyczny języka niemieckiego dla obszaru Kuratorium Krakowskiego. Po zakończonej lekcji podszedłem do profesora, ja mały grubasek i powiedziałem mu, że nie wolno zmuszać uczniów w polskiej szkole strachem do kłamstwa, po to, aby przypodobać się nauczycielowi. On mnie szalenie zbeształ, tak, że z płaczem wyszedłem ze sali. Niestety kilkanaście miesięcy potem, nie powiedziałbym tych słów do Profesora Rosego, gdy ten pchając wózeczek ze swoją biblioteką szedł do getta. Drugi epizod łączy się również z językiem, tym razem polskim. Profesorem języka polskiego była pani profesor Stawarska, doskonała polonistka, która zadała nam do nauczenia wiersz “Reduta Ordona”. Nigdy nie miałem zdolności do zapamiętania wierszy, czy też słów pieśni, co mi pozostało do dzisiaj. Jak napisałem na początku wspomnień mieszkaliśmy na Salwatorze, gdzie napięcie w sieci elektrycznej w odróżnieniu od pozostałych części Krakowa wynosiło 120 V i było przyczyną częstych awarii w dostawie energii elektrycznej. Ten fakt chciałem wykorzystać i zgłosiłem pani Stawarskej przed lekcją, że nie nauczyłem się wiersza. Pani Stawarska patrząc mi w oczy, zapytała “czy Ty mnie nie kłamiesz”? Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, “tak kłamię”. Zostałem pierwszy wezwany do odpowiedzi i naturalnie otrzymałem niedostatecznie, co było powodem uzyskania na świadectwie z ukończenia II klasy z języka polskiego noty “dobry”.

Ważnymi zdarzeniami z okresu mojej nauki w gimnazjum była uroczystość 25 rocznicy ślubu rodziców i ślub mojego najstarszego brata Staszka. Obie te uroczystości odbyły się we wrześniu 1937 roku. O tej pierwszej uroczystości krąży w naszej rodzinie anegdota, że któryś z zaproszonych gości zapytał Staszka, ile On ma lat, na co On odpowiedział, że 26, co zmusiło mojego ojca do zgłoszenia ostrego sprzeciwu. Z wesela Staszka, które odbyło się w domu rodziców Jadzi w Sosnowcu, pamiętam balon wody sodowej stojący w przedpokoju z którego mogłem pić do woli wodę sodową, za której szklankę musiałem płacić w kiosku w Krakowi 5 groszy. Wiadomo, zawsze byłem i jestem prawdziwym “centusiem”, chociaż później zostałem “docentusiem”.

We wrześniu 1939 roku miałem rozpocząć naukę w III klasie, ale wybuch wojny to uniemożliwił, co, jak dzisiaj widzę, było jednoznaczne również z końcem mojego beztroskiego dzieciństwa.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi