Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Józef Fiszer - Po wojnie: lata 40.


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Józef i Wanda Fiszerowie, Nasze korzenie i my. Saga rodzinna


Spis treści

Powrót na miejsce walki

Zakończenie okupacji niemieckiej i powrót do Krakowa, do domu, był dla każdego z nas partyzantów “swoistym trzęsieniem ziemi". Inaczej wyobrażaliśmy sobie koniec wojny, o czym innym marzyliśmy, a w innym świecie przyszło nam wracać do codzienności. Dla mnie tą codziennością było uzupełnienie studiów średnich i rozpoczęcie studiów wyższych. Miałem ukończone okupacyjne szkoły zawodowe, a brak mi było ”małej matury" i świadectwa dojrzałości.

Z uporem wziąłem się do nauki, a jednocześnie stale zbierałem wiadomości o losach naszych kolegów, którzy byli ranni w bitwie pod Złotym Potokiem łudząc się, że może jednak “Łęczyc" żyje. Dla wyjaśnienia tej sprawy postanowiłem, łącznie z Isią – sympatią “Łęczyca", pójść na miejsce walki i dowiedzieć się od miejscowej ludności o losie rannych i miejscu pochowania poległych. Wyruszyliśmy na poszukiwania we wrześniu 1945 roku. Mieszkańcy osady Konstantynów dobrze pamiętali bitwę. Opowiedzieli mi, że Niemcy po bitwie zabrali poległym broń i wyposażenie – “tornistry wojskowe", które musieli gospodarze odwieźć do Janowa czy Przyrowa. W czasie transportu tornistrów jednego z nich wysunęła się okupacyjna “kenkarta" zbiegiem okoliczności była to własność “Łęczyca", co poznałem po fotografii. Ale wtedy jeszcze tliła się we mnie iskierka nadziei, bo rolnicy coś napomykali o rannych partyzantach leczonych w okolicy. Podjąłem szaloną decyzję, aby odkopać grób i stwierdzić czy jest tam ciało “Łęczyca". Płytką mogiłę leśną odkopałem z pomocą kilku rolników i już w pierwszej warstwie zwłok poznałem mimo znacznego rozkładu, że to jednak “Łęczyc" w jego charakterystycznej bluzie mundurowej z “Gromu".

Te chwile prywatnej ekshumacji i identyfikacji były dla mnie wstrząsem, o którym nie mogę zapomnieć mimo upływu przeszło 47 lat.

Przeżyłem później ekshumację wszystkich poległych i transport zwłok do Krakowa w grudniu 1945 roku i areszt trumien AK na (Cmentarzu Rakowickim w Krakowie przez UB, aby nie mógł odbyć się pogrzeb AKowców i pilne poszukiwanie przez UB innych zwłok z oddziałów PPR dla wspólnego złożenia w grobie z partyzantami AK. W końcu nadszedł dzień pogrzebu w połowie grudnia 1945 i w tym dniu ojciec mój dostał wiadomość, że mój najstarszy brat Stanisław Fiszer zginął w czasie ucieczki z obozu jeńców w Doesel k/Wartburga, w 1943 roku. Po nieudanej ucieczce gestapo zamęczyło jeńców wieszając ich na hakach rzeźniczych. Krakowska Izba Rzemieślnicza nie tylko zabezpieczyła środki na trumny dla partyzantów AK, pochowanych na Cmentarzu Rakowickim w grudniu 1945 roku, ale również zapłaciła za krzyże drewniane wykonane w formie stylizowanego Krzyża Virtuti Militari umieszczone na każdym grobie. Organizując pogrzeb partyzantów i umieszczając drewniane krzyże na ich grobach myślano, że po kilku latach zaistnieje możliwość zbudowania trwałych elementów grobu. Niestety. Nastały czasy terroru polskiego stalinizmu, tak, że serce się nam krajało, jak w kolejnych latach postępowało niszczenie tych drewnianych krzyży na skutek warunków atmosferycznych. I tak nadszedł wreszcie okres “naszego października" w 1956 roku i chwilowej odwilży. Wówczas dzięki inicjatywie i poparciu inż. Marka Birnfelda – dyrektora ówczesnego Zarządu Inwestycji Miejskich udało mi się zorganizować zespół projektowy pomnika upamiętniającego walki partyzantów AK. Zespół w osobach: Ryszard Szczypczyński rzeźbiarz oraz Adam Baczyński i Andrzej Rey – architekci przystąpili do dzieła. Wykorzystano chwilowe rozluźnienie nacisku politycznego i wykonano pomnik z napisami głoszącymi chwałę Armii Krajowej. Napisy te po “ochłodzeniu" odwilży chciano usuwać, ale autorzy pomnika zgłosili ostry sprzeciw, że jakakolwiek ingerencja w bryłę pomnika naruszy ich prawa autorskie. I pomnik pozostał i strzeże spokoju wiecznego tych, którzy tak pragnęli żyć w wolnej Polsce i nie doczekali.

Pierwsze miesiące 1945 roku

Do Krakowa powróciłem w początkach stycznia 1945, gdyż na skutek warunków bytowania w oddziale partyzanckim zacząłem odczuwać silne bóle wszystkich stawów i uzyskałem zezwolenie z dowództwa na wyjazd do Krakowa dla leczenia. Otrzymanie tego zezwolenia było możliwe, gdyż posiadałem oryginalne dokumenty o moim zatrudnieniu jako pracownika administracyjnego w jednym majątku dworskim w rejonie miechowskiego. Naturalnie zatrudnienie to było fikcyjne, bo byłem czynnym żołnierzem Baonu Partyzanckiego “Skała” AK. Po podleczeniu miałem powrócić do służby w oddziale. Tak się złożyło, że w dniu 12 stycznia 1945 rozpoczęła się ofensywa Armii Czerwonej w wyniku której nasze oddziały partyzanckie działające na terenie miechowskiego zostały rozbrojone przez wojska radzieckie, bądź też same się rozbroiły i ukryły broń. Mój wyjazd do Krakowa 8 czy 9 stycznia (dokładnej daty nie pamiętam) uchronił mnie od przeżycia tych ciężkich chwil, które musieli przeżywać koledzy, że zamiast wymarzonego powrotu z bronią do Krakowa musieli tą nieraz ciężko zdobytą broń zakopać lub złożyć wątpliwym “wyzwolicielom”. Powrót do Krakowa miałem można powiedzieć luksusowy. Jechałem wozem konnym, którym właściciele folwarku w Bolowcu przesyłali do Krakowa część swych rzeczy, licząc się z możliwością przejścia frontu i walkami między wojskami niemieckimi i radzieckimi. Jechaliśmy przez Proszowice, w których w tym dniu odbywał się jarmark. Po półrocznej służbie w oddziale partyzanckim w atmosferze pełnej godności czucia się Polakiem, zaskoczyła mnie scena zaobserwowana w Proszowicach. Żandarm niemiecki siłą rekwirował wieśniakowi przywiezione przez niego na sprzedaż produkty żywnościowe. Dobrze się stało, że nie miałem ze sobą żadnej broni, bo nie wiem jakbym się wtedy zachował.

Do Krakowa dojechaliśmy późnym popołudniem i wysiadłem z wozu na Rynku Podgórskim znikając woźnicom. Dom rodzinny był dla mnie zamknięty, mogłem się tylko zatrzymać u mojej Ciotki Baruckiej mieszkającej w tym czasie na Podgórzu, na terenie zlikwidowanego przez Niemców getta dla Żydów. Ciotka mieszkała na Osiedlu Oficerskim, skąd ją Niemcy wyrzucili dając zastępcze mieszkanie pożydowskie na Podgórzu, w którym ona mieszkała z dwoma synami, Krzysztofem i Jackiem oraz z córką Danutą. Krzysztof był ode mnie o jeden rok młodszy, ale nie był zaangażowany w pracy konspiracyjnej. Natomiast Danka, mimo że była ode mnie o dwa lata młodsza, czynnie działała w strukturach konspiracyjnych jako łączniczka Komendy Okręgu AK w Krakowie. Przez Dankę moja matka przesłała mi wiadomość o zagrożeniu aresztowaniem przez gestapo w związku z aresztowaniem kolegów z konspiracyjnej kompanii “Bartek” Szarych Szeregów AK, co zadecydowało o moim wstąpieniu do Oddziału Partyzanckiego “Grom” Krakowskiego Kedywu AK. Rodzina ciotki przyjęła mnie bardzo serdecznie i podzieliła się dosłownie ostatnią kromką czarnego, okupacyjnego, przydziałowego na kartki, chleba. Dużą przyjemnością było skorzystanie z ciepłej kąpieli w cebrzyku w kuchni i zrzucenie pełnej wszy bielizny. Wieczór spędziłem na opowiadaniu o życiu w oddziale i z kolei usłyszałem o tragicznych losach Tadeusza Bieleckiego, dzielnego działacza konspiracji, sympatii Danki zaaresztowanego przez gestapo w październiku i wysłanego transportem do obozu koncentracyjnego. Na szczęście Tadeusz po wielu perypetiach wrócił do Kraju i w końcu 1945 roku wraz z całą rodziną ciotki przedostał się do Włoch, do męża mojej ciotki podpułkownika w II Korpusie Generała Andersa. Skończył on studia w Anglii i wraz z Danką jako swoją żoną wyemigrował do Kanady i tam pędzi żywot emigranta, stale marząc o Polsce. Krzysztof się nie ożenił i żyje samotnie w Anglii. Jacek, który wtedy w roku 1945 miał 10 lat ożenił się i ma dwu synów. W czasie wieczornej gawędy w domu ciotki w czasie mojego przyjazdu do Krakowa spełniłem jedną usilną prośbę Danki, która chciała koniecznie zobaczyć żywą wszę, o której tak barwnie im opowiadałem i co uczyniłem mimo ostrych protestów ze strony ciotki.

Ofensywa radziecka posuwała się bardzo szybko. W mieście obserwować można było pospieszną ewakuację instytucji i urzędów niemieckich, wobec czego 16 stycznia zdecydowałem się wrócić do rodziców mieszkających przy ulicy Łobzowskiej.

W dniu 18 stycznia w godzinach przedpołudniowych stojąc na Placu Wszystkich Świętych wraz z kolegami mojego brata Janka, Mietkiem Krzystkiem i Przemkiem Szaferem, przyglądałem się pakowanym gorączkowo samochodom ciężarowym, do których wnoszono chyba paczki i worki z dokumentami z gmachu Magistratu. Po południu tego dnia zobaczyłem z okna mieszkania rodziców żołnierzy radzieckich. Pod wieczór miastem wstrząsnęły odgłosy silnych wybuchów, to Niemcy wysadzali mosty na Wiśle, aby utrudnić pościg za wycofującymi się oddziałami wojsk niemieckich. Wisła była skuta lodem, co umożliwiało mieszkańcom tak lewobrzeżnego, jak i prawobrzeżnego Krakowa wzajemne kontakty, do czasu odbudowy zniszczonych przęseł mostów. W ciągu kolejnych paru tygodni przez miasto przechodzili z zachodu na wschód i południe więźniowie w pasiakach z wyzwalanych przez Armię Czerwoną niemieckich obozów koncentracyjnych oraz nasi Rodacy wywiezieni na roboty przymusowe w Niemczech. Powoli życie w mieście zaczęło się normalizować. Otwarto szkoły zamknięte przez władze okupacyjne, uruchomiono działalność zamkniętego w 1939 r. Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Mój ojciec powrócił na swoje pierwotne stanowisko szefa Kanalizacji Miejskiej i miał pełne ręce roboty. Kierował on pracą ekip robotniczych, które współpracowały z saperami radzieckimi, przy usuwaniu ładunków wybuchowych z kanałów miejskich, założonych przez Niemców w akcji podminowania miasta. Za tę niezwykle trudną i odpowiedzialną pracę otrzymał specjalne podziękowanie od pierwszego powojennego prezydenta m. Krakowa dr Alfreda Fiderkiewicza.

Dla mnie pierwsze półrocze 1945 było pełne wrażeń i działań. W styczniu zachorowałem na zapalenie stawów, wiadomo, efekt poniewierki ostatniej jesieni i nocy spędzanych na gołej ziemi lub później w zimnych stodołach. Dzięki intensywnemu leczeniu przez kolegę Andrzeja Piotrowskiego, powstańca z Warszawy, czasowo przebywającego w Krakowie, i opiece przyjaciela rodziców dr Brzyckiego dość szybko powróciłem do zdrowia. Dolegliwości reumatyczne towarzyszą mi do chwili obecnej, czyli można powiedzieć do starości, a może obrazowo określając do późnej starości. Nie czułem się dobrze psychicznie, bo o działalności Armii Krajowej już od pierwszych chwil tzw. “wolności” propaganda nowej władzy wypowiadała się bardzo krytycznie nazywając żołnierzy AK “zaplutymi karłami reakcji”, a przecież oczekiwaliśmy uznania naszych zmagań z okupantem hitlerowskim. Wielu naszych oficerów z Batalionu “Skała” było aresztowanych, kilku kolegów pojechało na “białe niedźwiedzie” za to, że walczyli i narażali się na aresztowania i katowania w lochach więziennych gestapo i wysyłkę do obozów koncentracyjnych. Nie znaliśmy wówczas pełnej prawdy o losach akowców z Wilna i Lwowa. Tych, którzy pozostali w zbrojnych oddziałach leśnych i którzy chcieli walczyć o prawdziwie Wolną i Niepodległą Polskę, nazywano bandytami.

Przede mną stanęło zadanie uzupełnienie wykształcenia z zakresu przedmiotów humanistycznych, aby uzyskać prawa do dalszych studiów akademickich. Musiałem więc przygotować się do tzw. “małej matury” z zakresu historii, języka polskiego i łaciny, bo inne przedmioty zostały mi zaliczone z okupacyjnej szkoły handlowej. “Małą maturę” zdawałem jako eksternista w kwietniu 1945 roku. Dla przygotowania do egzaminu z języka łacińskiego miałem prywatne lekcje u dr Plezi, późniejszego profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Za te korepetycje trzeba było płacić. Mimo, że mój ojciec był wtedy vice dyrektorem Miejskich Wodociągów, sytuacja finansowa naszej rodziny była trudna i aby opłacić te korepetycje, nie patrząc na swoją pozycję w środowisku inteligencji krakowskiej, moja matka sprzedawała na tandecie prześcieradła i obrusy z zasobów rodzinnych. Za to jestem jej do dzisiaj niezmiernie wdzięczny. Warunkiem uzyskania prawa studiowania na wyższych studiach technicznych było albo świadectwo maturyczne z Liceum Ogólnokształcącego, bądź też świadectwo ukończenia okupacyjnych studiów technicznych z wynikiem bardzo dobry, a ja miałem wynik tyko dobry. Wobec tego dla weryfikacji świadectwa z okupacyjnej Szkoły Budownictwa, jako świadectwa ukończenia Liceum Technicznego, musiałem przystąpić do matury w czerwcu, jako eksternista w zakresie przedmiotów humanistycznych. Nabór na pierwszy rok studiów na Politechnice Śląskiej z czasowymi wykładami w Krakowie odbywał się na przełomie marca i kwietnia, a wykłady rozpoczęły się w maju. Trzeba zaznaczyć, że trwała jeszcze wojna i ja byłem zagrożony powołaniem do służby wojskowej, od której chcieli mnie chronić moi rodzice. Warunkiem reklamowania był stan zdrowia, a w późniejszych miesiącach tego pierwszego półrocza 1945 była nauka w szkole wyższej. Badania przeprowadzone w Klinice u Prof. Tempki wykazały zagrożenie gruźlicą, co potwierdzało zdjęcie rentgenologiczne klatki piersiowej, które przedstawiłem Wojskowej Komisji Poborowej. Wobec nie przyjęcia mnie na organizowany w Krakowie Wydział Inżynierii Lądowej Politechniki Śląskiej, dzięki kontaktowi mojego ojca z Profesorem Stella Sawickim z Akademii Górniczej, dla ochrony przed poborem do służby wojskowej, zostałem przyjęty na Wydział Hutniczy, gdzie już studiował mój brat Bogusław, jednocześnie pracujący w Krakowskim Magistracie. Z kolei mogłem się przenieść na drugi semestr na Wydziale Inżynierii Lądowo-Wodnej Wydziałów Politechnicznych AGH., rozpoczynający się październiku 1945 roku. Tu należy się pewne wyjaśnienie na temat powstania politechnicznych studiów w Krakowie. Inicjatorem utworzenia w Krakowie Politechniki był Prof. Stella Sawicki, który w porozumieniu z grupą profesorów z Politechniki Lwowskiej rozpoczął bezpośrednio po zakończeniu II wojny światowej starania dla organizacji Politechniki w Krakowie. Dzięki tym staraniom rozpoczęto nabór na studia politechniczne w Politechnice Śląskiej z czasową siedzibą w Krakowie. Wobec decyzji władz rządowych o przeniesieniu organizowanej w Krakowie Politechniki do Gliwic, Profesor Stella Sawicki w uzgodnieniu z ówczesnym Rektorem AGH., Prof. Walerym Goetlem, zorganizował w Krakowie Wydziały Politechniczne AGH, jako autonomiczną część Akademii Górniczej, które w latach pięćdziesiątych zostały przekształcone w Politechnikę Krakowską imienia Tadeusza Kościuszki.

Mimo dużego wysiłku związanego z uzupełnieniem moich wiadomości dla uzyskania prawa wstępu na wyższą uczelnię, spotykałem się z moimi kolegami i ich koleżankami, z którymi chodziliśmy lub jeździliśmy rowerami na niedzielne wycieczki w okolice Krakowa. Bliżej związałem się z Jurkiem Muehleisenem, którego wciągnąłem w czasie okupacji do działalności konspiracyjnej. Jurek miał młodszą siostrę Jankę, a ona liczną grupę miłych koleżanek, w tym Basię Kotarbę. W czasie jednego spotkania z Basią w domu jej koleżanki Wandy Lichoty, ona wspomniała, że ma iść na spotkanie do Jaźwieckiej. Spytałem czy do Hanki, o której wiedziałem, od mojego brata Janka, że idąc do partyzantki zostawił u niej w domu jakieś drobiazgi, Basia odpowiedziała nie, że idzie do Wandy, jej młodszej siostry, więc poprosiłem ją, aby przekazała ode mnie pozdrowienia. Jak się później okazało, usłyszawszy pozdrowienia od Fiszera, Wanda zapytała się, czy od Janka, a ona odpowiedziała, że nie, od Józka młodszego brata Janka, który zginął w czasie bitwy pod Złotym Potokiem.

W efekcie Basia umówiła mnie na spotkanie z Wandą koło Liceum imienia Joteyki na Podwalu, koło przystanku tramwajowego, gdzie była latarnia. A więc, jak wiele lat później opowiadaliśmy o naszym pierwszym spotkaniu, to mówiliśmy, zgodnie z prawdą żeśmy się poznali pod latarnią. Wanda opowiadała, że w czasie jednej z wizyt Janka u Hanki, ona jako dobrze wyszkolona młodsza siostra Hanki zniknęła z pokoju, aby im nie przeszkadzać. Po wyjściu Janka, Hanka powtórzyła Wandzie, Jego słowa “mam w domu małego braciszka w sam raz dla Twojej siostry”. Wanda ze wzburzeniem odpowiedziała Hance – “niech się twój Fiszer wypcha ze swoim młodszym braciszkiem”.

Jak z tego widać, nie można uciec od przeznaczenia. Z tej krótkiej relacji o moich przeżyciach i działaniach w pierwszej połowie 1945 roku widać, że ten okres zadecydował o moich w dalszych latach życia zawodowego i rodzinnego.

Okres studiów w latach 1945 do 1949

W pierwszych latach powojennych młodzież polska była spragniona wiedzy, której chcieli ją pozbawić okupanci zamykając szkoły średnie i wyższe, niszcząc inteligencję, a w tym nauczycieli i profesorów. Szczególnie dążenie do uzyskania wykształcenia obserwować można było w grupie młodzieży, która czynnie walczyła z okupantami.

Charakterystykę tej młodzieży pięknie przedstawiła w jednej ze swoich publikacji Dorota Franaszkowa, żołnierz Krakowskiego "Kedywu" AK.

Wśród wielu setek tysięcy walczących o prawo do życia w wolności we własnym kraju byliśmy niewielką grupą ludzi przeważnie młodych, a nawet bardzo młodych. Chcieliśmy odzyskać to, o co walczyli nasi poprzednicy w trudnych latach zaborów, a co nam chcieli zabrać na zawsze okupanci. Niepomni na trudy, na brak środków, szliśmy do walki mając jedyny cel – Wolną i Niepodległą Polskę. Wojna się skończyła, a wielu z nas nie tylko nie uzyskało uznania za swoją działalność przeciw okupantom, ale przeszło przez więzienia. Mimo tego nie załamaliśmy się i cały swój wysiłek życiowy oraz intelekt poświęciliśmy dla Polski tak, że dziś po wielu latach od czasu naszych walk partyzanckich możemy spokojnie z czystym sumieniem spojrzeć na swoją drogę życiową. Gorycz końca wojny potęgował fakt wrogiej postawy Związku Radzieckiego wobec racji polskich i siłą narzucanie wolnemu narodowi nowego jarzma niewoli. Z okrutną konsekwencją wczorajszym bohaterom systematycznie i cynicznie odmawiano uznania dla ich heroicznego wysiłku, męstwa i ofiarnego poświęcenia wartości, które stanowiły ich credo życiowe. Kłamliwie i tendencyjnie interpretowano motywy działania, obrzucano obelgami ludzi najszlachetniejszych, plugawiono wszelkie ideały, o które walczyli i za które ginęli. Odmawiano naturalnego prawa do zwykłej ludzkiej godności. Rozpoczęto polowanie z nagonką na żołnierzy Armii Krajowej, nazywając ich perfidnie wrogami Polski Ludowej, a Armię Krajową określano “zapluty karzeł reakcji”. Aresztowania, zsyłki do Rosji, karykaturalne procesy, poniżenia, ukrywanie się, zwolnienia z pracy, obławy, oto rzeczywistość powojenna, najboleśniejsze odkrycie młodych Akowców. Pozbawiono ich również podstawowego prawa uczestniczenia w wyborach i referendum.

W tej sytuacji niektórzy ratując swoje życie przechodzili przez zieloną granicę, szukając schronienia wśród obcych, na emigracji.

Tak wyniszczeni fizycznie żołnierze “Skały”, przedwcześnie dojrzali do śmierci, z ogromnym ładunkiem obciążeń psychicznych, w większości pozbawieni rodzinnych domów i źródeł normalnej egzystencji usiłowali żyć na przekór wszystkim i wszystkiemu. Brutalnie spychani na margines życia, wciąż po żołniersku walczyli o swoje miejsce we własnym kraju, we własnej Ojczyźnie na własnej ziemi. Żołnierzami Batalionu była głównie młodzież Krakowa i okolicy, większość po małej lub dużej maturze, często z rozpoczętymi studiami, związana w jakiś sposób z tajnym nauczaniem lub ze szkołą zawodową. Młodzież ta reprezentowała też wszystkie grupy społeczne, głównie jednak warstwy średnie. Start był trudny, obciążeni ponad miarę niedawną przeszłością z całą gorącością w tych nienormalnych warunkach rzucili się do pracy i nauki.

Warunki studiowania były bardzo trudne. Brak było podręczników, sprzętu i pomocy naukowych, zwłaszcza aparatury i urządzeń laboratoryjnych. Pamiętam wykłady i zajęcia projektowe na Wydziale Budownictwa Lądowego i Wodnego w Domu Legionistów przy Alei Trzeciego Maja, gdzie początkowo nie było ławek, nie mówiąc o stołach kreślarskich, a siedziało się na nieheblowanych deskach i każdy nieopatrzny ruch groził wbiciem drzazg ..... ...... wiadomo w co. Notatki pisało się trzymając zeszyty na kolanach. A jednak zdobywało się wiedzę, zaliczało się ćwiczenia i zdawało egzaminy, chcąc jak najprędzej ukończyć studia, mimo, że wielu z nas musiało łączyć naukę z pracą zarobkową dla utrzymania siebie i czasem rodziny. Wśród kolegów krążyła opowieść o dość oryginalnym sposobie zarabiania jednego posiadacza samochodu, który z Krakowa do Katowic przewoził zwłoki, a w drodze powrotnej... lody!

Była szeroko rozwinięta pomoc koleżeńska, tak w zakresie udostępniania własnych notatek jak i zdobywanych z wielkim trudem podręczników wydawanych w okresie przedwojennym. Warunki studiowania polepszyły się z chwilą uzyskania przez Wydziały Politechniczne AGH kompleksu gmachów pokoszarowych przy ulicy Warszawskiej, dzisiejszej siedziby Politechniki Krakowskiej. Na naszym roku wytworzyła się bardzo silna więź koleżeńska, która przetrwała i trwa nadal, mimo upływu ponad blisko 55 lat od chwili uzyskania absolutorium. Niewątpliwie jest to zasługą Romana Ciesielskiego, który był od pierwszego roku studiów nie kwestionowanym liderem naszej grupy.

Wiek kolegów na naszym roku był bardzo zróżnicowany. Byli wśród nas koledzy urodzeni w 1917 roku i również urodzeni w 1927 roku, wielu kolegów było żonatych i miało dzieci. Mielimy też kolegę o którym opowiadano, że ożenił się z własną żoną, z którą się uprzednio rozwiódł. Panowała na naszym roku bardzo sympatyczna atmosfera, mimo trudnych warunków finansowych w których musieliśmy żyć. Mieliśmy cztery koleżanki, a było nas ponad osiemdziesięciu, trzy z nich zostały wybrankami kolegów.

[Bratnia Pomoc]

Działaliśmy społecznie, Roman Ciesielski był przewodniczącym Rady Studenckiej, do której wchodzili delegaci z poszczególnych lat studiów. Rada ta była jak gdyby sejmem, a rolę rządu spełniał zarząd Bratniej Pomocy, wybierany w wyborach tajnych, bezpośrednich przez wszystkich studentów. Zakres działalności Bratniej Pomocy w okresie jej kierownictwa przez kolegę Ryszarda Wolwowicza podaję z publikacji pt. “Wspomnienia o początkach samorządu studenckiego”, ogłoszonej w Monografii Politechniki Krakowskiej nr 212 z 1996.

Nie pamiętam dokładnej daty, ale działo się to niewątpliwie w ostatniej dekadzie października 1945 r. Sala w gmachu Akademii Górniczej była wypełniona po brzegi, a na podwyższeniu stał prezes Bratniej Pomocy, student Wydziału Architektury, Andrzej Lauterbach. Runęła w jego kierunku fala pytań, zarzutów, rozżaleń, której nie mógł skutecznie odpierać. Na nic się zdało przedwojenne doświadczenie bratniackie z Politechniki Lwowskiej. Silny głos Andrzeja tonął w rozgwarze rozgorączkowanej widowni.

Postanowiłem przyjść w sukurs prezesowi i wysunąłem propozycję wyboru neutralnego prezydium, wysłuchania wszystkich głosów w dyskusji i umożliwienia wówczas prezesowi spokojnej odpowiedzi na wysuwane pytania i postulaty. Wniosek przyjęto bez sprzeciwu, a prowadzenie obrad powierzono wnioskodawcy. Podjąłem zatem ten trud, nastrój stawał się spokojniejszy, a problematyka wystąpień stopniowo przechodziła od spraw samopomocy do zagadnień szerszych, tzn. do pytań o przyszłość uczelni, program studiów, budowę laboratoriów, kadrę profesorską i asystencką. Niewyczerpana była tematyka, pytania stawały się coraz trudniejsze, a powszechne zainteresowanie uzewnętrzniało się w każdym ruchu, słowie i spojrzeniu uczestników zebrania. Tymczasem zapadał wieczór, a zebranie osiągnęło zaledwie półmetek. Przełożyliśmy zatem ciąg dalszy na następną niedzielę

Za tydzień sala była również wypełniona. Poznawałem już niektórych mówców, poddawałem się znów nastrojowi ożywienia, przyjaźnie patrzyłem na wybuchy wesołości i oznaki koleżeńskiego porozumienia. Zniknęło jednakże rozproszenie problematyki i zastąpiła je koncentracja nad organizacyjnymi podstawami samorządu studenckiego. Zwrócono uwagę na konieczność wyboru nowego zarządu Bratniej Pomocy, przy czym podkreślano, że wybory muszą nosić cechy przyjęte przez polskie prawo wyborcze, a więc będą powszechne, równe, bezpośrednie i tajne. Żywo dyskutowano nad rolą walnego zebrania, przy czym uznawano je za najwyższą władzę samorządu, ale zdawano sobie sprawę z małej częstotliwości takich zebrań, trudności w gromadzeniu rosnącej w tysiące liczby studentów, a nawet ktoś wspomniał o innych niespodzianych przeszkodach w organizowaniu walnych zgromadzeń. Wtedy powstała myśl, aby wybrać Radę Studencką, która w sposób ciągły będzie spełniać najważniejsze czynności walnego zebrania, a zwłaszcza czynności “ustawodawcze" i kontrolne. Czynności wykonawcze spoczywałyby w całości na zarządzie Bratniej Pomocy, Sąd Koleżeński zaś rozstrzygałby wszelkie spory w studenckiej społeczności. W ten sposób zarysowała się klasyczna triada pod-stawowych elementów prawdziwej demokracji.

Rada Studencka rozpoczęła pracę natychmiast po opisanym wyżej ogólnym zebraniu studenckim. Miałem zaszczyt i przyjemność jej przewodniczyć tylko w pierwszych miesiącach działania, ale pamiętam, że już wtedy powstawały dokumenty regulujące pracę samorządu studenckiego, a także tworzono podstawy do pierwszych wyborów zarządu Bratniej Pomocy.

Wybory odbyły się pod koniec 1945 r. i były zgodne z klasycznymi zasadami. Urna umieszczona w lokalu Bratniaka przy ul. Straszewskiego była przez dwa dni dostępna dla każdego wyborcy bez względu na siedzibę jego Wydziału i miejsce zamieszkania. Komisja wyborcza starannie obliczyła głosy i podała do publicznej wiadomości skład nowego zarządu. Niech mi wybaczą wszyscy ówcześni koledzy, że nie potrafię wyliczyć ich nazwisk. Jako nowy prezes pracowałem z nimi przez cały rok, pamiętam ich twarze, słowa, gesty. Imiona jednak kłębią się bezładnie w mojej pamięci i mógłbym znaleźć tam tylko nieliczne, czyniąc krzywdę pozostałym. Może tę listę ludzi oddanych i bezinteresownych odnajdzie i przypomni historyk Politechniki.

Jako prezes Bratniej Pomocy zrezygnowałem natychmiast z funkcji przewodniczącego Rady Studenckiej. Kierownictwo tej Rady przeszło w ręce Romana Ciesielskiego, który wkrótce do-prowadził ją do takiej doskonałości, że z Warszawy i innych miast uniwersyteckich zaczęły napływać prośby o udostępnienie statutu i regulaminów tego wzorca.

Nowy zarząd Bratniej Pomocy przejmował pośpiesznie agendy i majątek. Nie zaczynało się bowiem od stanu zerowego. Niektóre bratniackie instytucje dzięki naszym poprzednikom funkcjonowały poprawnie, inne były w stadium organizacji, do niektórych zakradły się nieporządki. Członkowie nowego zarządu, po krótkiej przerwie, ruszyli machinę Bratniaka, tworzyli nowe komisje i sekcje, pchnęli wiele spraw na nowe tory, zaczęli doskonalić złożony system studenckiej samopomocy, a w niedługim czasie mogli się już cieszyć pierwszymi, pozytywnymi osiągnięciami. W szczególności zaczęły owocować:

- staranna organizacja stołówek studenckich przy fachowo opracowanym systemie żywienia z uwzględnieniem potrzeb osób po ciężkich przeżyciach w więzieniach i obozach,

- organizacja zakwaterowań przy wykorzystywaniu różnych krakowskich możliwości, a w tym przy pozyskaniu domu studenckiego przy ul. Lea 7,

- stworzenie systemów zaopatrywania studentów w towary pierwszej potrzeby przy wykorzystaniu darów UNRA, możliwości własnego sklepu wielobranżowego w domu studenckim przy ul. Lea, rozdzielnictwa przydziałów pochodzących od władz miejskich,

- zapoczątkowanie prac nad przyszłym systemem stypendialnym, udzielanie zapomóg zwrotnych i bezzwrotnych,

- ułatwianie studentom pomocy medycznej, a także stwarzanie możliwości leczenia i wypoczynku w Zakopanem.

Problematyka bytowa nie przysłaniała zarządowi Bratniej Pomocy innych ważnych dziedzin życia studenckiego, a wśród nich:

- organizacji życia towarzyskiego, pomysłowych imprez rozrywkowych, zabaw karnawałowych,

- ułatwiania w korzystaniu z przedstawień teatralnych o szczególnej wartości,

- dostępu do sal koncertowych,

- dostępu do wydawnictw, a w tym również do skryptów szkolnych drukowanych we własnej bratniackiej powielarni,

- uczestnictwa w spotkaniach z wybitnymi uczonymi, poetami, pisarzami, redaktorami periodyków i in.,

- popierania sportu i turystyki, w tym wyjazdów krajoznawczych przy wykorzystaniu bratniackich samochodów i ulg ze strony kolejnictwa.


O wpływie ówczesnych warunków politycznych w kraju na życie studentów napisał Tadeusz Barucki, kolejny prezes Bratniaka w cytowanej Monografii Politechniki Krakowskiej nr 212 :

Obok akceptowanych przez władze politycznych organizacji młodzieżowych istniały wpływy borykającego się na otwartej arenie politycznej PSL, pojawiło się przez moment zapowiedzią swej opozycyjnej roli Stronnictwo Pracy, a także pulsował – zmuszony do działania w podziemiu nurt idei Stronnictwa Narodowego również podjętych przez część młodzieży w nowej powojennej sytuacji. Związany z tym ostatnim prezes naszej Bratniej Pomocy Ryszard Wolwowicz znalazł się na przełomie lat 1946/1947 na ławie oskarżonych w słynnym krakowskim procesie Stronnictwa Narodowego. Bratnia Pomoc starała się i w takiej sytuacji pomagać, ale nie jestem przekonany, że moje rozmowy na ten temat z ówczesnym premierem E. Osóbką – Morawskim wpłynęły na dalszy zresztą w miarę optymistyczny bieg sprawy. Z tym specyficznym czasem wiąże się też i moje osobiste w pewnym sensie ciekawe przeżycie polegające na tym, że wpadłem wówczas w tzw. “kocioł", to jest mieszkanie obstawione przez funkcjonariuszy UB, przetrzymujących osoby doń przychodzące. Ciekawostka zaś polega na tym, że wykorzystując charakterystyczne podwórzowe ganki, na które wychodziły okna pomieszczeń gospodarczych i sanitarnych z “kotła" tego wyszedłem, a następnie tą samą drogą powróciłem. Po krótkim biegu ul. Szlak w skarpetkach – buty zostały w pilnowanym przez funkcjonariuszy UB pokoju jako dowód mej tam obecności przekazałem klucze do kasy “Bratniaka" jak i dane o tym, co się dzieje.


W zakończeniu swojej publikacji w Monografii Politechniki nr 212 z roku 1996, Kolega Ryszard Wolwowicz napisał:

Rytm mojego życia w owym 1946 r. wyznaczały systematyczne i rzeczowe zebrania Zarządu Bratniej Pomocy, spotkania z Radą Studencką, splot obowiązków studenckich i asystenckich, spotkania z interesującymi ludźmi ze świata nauki, kultury i sztuki, chwile wytchnienia w wesołej gromadzie i chwile zadumy w cieniu akademickiej świątyni. Wszystko to jednak zostało niespodzianie przerwane w grudniowy wieczór 1946 r. Aresztowanie przez krakowski Urząd Bezpieczeństwa, żmudne śledztwo, proces przed sądem wojskowym, wyrok skazujący i wolność uzyskana w drodze amnestii, wszystko to skutecznie odsunęło mnie od Bratniej Pomocy i jej niezapomnianych, ofiarnych działaczy. Cała sprawa nie miała żadnego związku z Bratnią Pomocą i w chwili powrotu, w czerwcu 1947 r. grono kolegów zaproponowało mi powrót do prezesowskiej funkcji. Nie mogłem jednak ulegać racjom wysuwanym przez T. Baruckiego, J. Fiszera, R. Ciesielskiego, A. Sadowskiego, P. Żuławskiego. Ciążyło bowiem na mnie odium człowieka osądzonego za chęć obalenia siłą ustroju państwa, a darowana na mocy amnestii kara więzienia nie anulowała mi kary dodatkowej w postaci utraty praw obywatelskich.


Miałem zaszczyt być w czasie dwu kadencji Bratniaka członkiem Prezydium Zarządu i pełnić funkcje konsultanta dla działalności zewnętrznej, co w obecnym rozumieniu można by określić jako działania rzecznika prasowego Zarządu Bratniej Pomocy. Prowadziłem ekspozyturę czasopisma "Politechnik" wydawanego przez studentów Politechniki Warszawskiej. Wspólnie z Romkiem Ciesielskim mieliśmy kilka wywiadów w Polskim Radio na temat warunków bytowych studentów naszej uczelni.

[Manifestacja 3 maja 1946]

Po manifestacji na Rynku Krakowskim z okazji Święta 3 Maja w 1946 roku, w której studenci krakowscy domagali się wolności i powrotu do Polski Wilna i Lwowa, towarzyszyłem Rektorowi Prof. Stella Sawickiemu w delegacji do Urzędu Rady Ministrów z interwencją w sprawie zaaresztowanych przez Urząd Bezpieczeństwa studentów Politechniki.

Szerszy opis tej manifestacji 3-Majowej z roku 1946 podaję z relacji Romana Ciesielskiego, ogłoszonej w Monografii nr 212 Politechniki Krakowskiej w roku 1996, pt. “Uroczystości 3 Maja 1946 r. w Krakowie – udział studentów Politechniki Krakowskiej – wspomnienia osobiste”:

Maj 1946 r. – to jeszcze okres powojennych zmian, niespodzianek i trochę jakby braku pełnej stabilizacji życia codziennego. Na studia wyższe ciągle przybywali nowi studenci – to wracali z Zachodu, to “znajdywali się" z różnych opresji życiowych, to przyjeżdżali z ziem wschodnich. Zresztą również powojenna reorganizacja wyższych szkół w Krakowie nie była ukończona. Jeszcze restaurowano stare lokale, zdobywano nowe siedziby na zajęcia, sporo było prowizoriów, improwizacji. Szczególna sytuacja Politechniki – nie ustalony jeszcze status “Politechniki Śląskiej z tymczasową siedzibą w Krakowie", niepewność utrzymania wydziałów politechnicznych w Krakowie. Byłem studentem drugiego roku Wydziału Inżynierii Lądowej i Wodnej oraz “delegatem" tego roku do Rady Studenckiej, działałem w “Bratniaku" i miałem za sobą poważną lekcję historii – wojna, partyzantka, zaskakująca sytuacja “nowej" wolności. Poszukiwania środków do życia, nadrabianie strat wojennych, próby polepszenia bytu i jednak duży zapał do nauki, do pracy, do organizowania się, do uzewnętrznienia swych uczuć, opinii, poglądów. Ogólnoświatowa sytuacja polityczna: pierwsze podziały sojuszników z wojny, Zachód – Wschód. Wszystko to tworzyło atmosferę trochę oczekiwania, trochę niepewności, jakiegoś wyczuwalnego napięcia.

1 maja 1946 r. – święto robotnicze, pochody z czerwonymi transparentami. W pochodzie duża frekwencja, na czele z niepewną, ale zdobywającą siłę i poszukującą akceptacji władzą. Jeszcze siły nie było na tyle, aby zabronić odchodów Trzeciego Maja, przecież rocznicy i świadectwa drugiej na świecie konstytucji wolnościowej, wielkiego osiągnięcia polskiej państwowości, polskiej demokracji. Nie można zaprzeczyć ważności tej rocznicy. Ale samą organizację obchodów wzięła już w swe ręce młodzież. Program przewidywał zorganizowane dojścia i zbiórkę studentów na Rynku Głównym, wysłuchanie mszy świętej w Kościele Mariackim z okolicznościową homilią (wtedy nazywano to “kazaniem"). I tak było. Rynek pełny młodzieży w tym licznie przybyła Politechnika z zarządem Bratniaka na czele. Charakterystyczna sylwetka prezesa Andrzeja Lauterbacha, studenta V roku architektury w butach z krótkimi cholewami i żupanie – “kierezyji" – taki szlachcic zagonowy, jak mu trochę złośliwie mówiono. Reszta w czwórkach, byłem na przedzie trochę ze względu na wzrost i na to, że miałem czapkę akademicką. Studenci Politechniki nosili okrągłe czapki “maciejówki"; szary aksamit Lądówka, z czarnym paskiem, otokiem u dołu. Po czapkach mogliśmy się poznawać. Dużo było czapek czarnych – Wydział Prawa UJ, i czarne AGH z pasem zielonym (górnictwo) oraz bordowym (hutnictwo).

Na koniec mszy świętej gromkie “Boże, coś Polskę" z wyraźnym refrenem “Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie" i z powtórką.

Po zakończeniu nabożeństwa jak zwykle trochę gwaru, głośnych rozmów i jakby wyczekiwania co dalej. Z różnych stron, a staliśmy w samym środku wielkiego zbiorowiska – słychać różne okrzyki, takie okolicznościowe: “Niech żyje Polska całkiem wolna", “Trzeci Maj – święto prawdziwej wolności" i śmiałe, już manifestacyjne: “Żądamy Lwowa, Wilna", “Precz z komunizmem", “Polska wolna – bez sowietów". Dochodzą ustnie przekazywane propozycje: sformować pochód i maszerować ulicami może pod “województwo", może dookoła Plant? Czuliśmy potrzebę okazania publicznie swych odczuć. I tak zaczął się wielki pochód w szyku czwórkowym – potem więcej —jak pozwoliła szerokość ulicy. Z Rynku – Grodzka i dookoła Plant ulicą Potockiego (Westerplatte), Basztową i dalej Dunajewskiego (l Maja), Straszewskiego, Franciszkańską. W pochodzie okrzyki, śpiewy. Obok siebie obserwuję zmiany osobowe, to już nie tylko koledzy z Politechniki – dochodzą inne osoby, chyba również nie studenci. Także tłum gapiów na chodniku – w tym znajomi. Świetny koszykarz Kazimierz K., student Akademii Górniczej stoi na chodniku ze swą panią i oboje trochę jakby lekceważąco do nas się uśmiechają. Chodźcie z nami wołamy. My się tu popatrzymy odpowiedzieli. Przy drugim obejściu już Karmelicką, potem Alejami koło Akademii Górniczej i powrót do centrum, znów Franciszkańską, Potockiego koło poczty. Okrzyki są teraz jeszcze bardziej radykalne “Precz z komuną", “Niech żyje generał Anders", “Niech żyje nasz rząd w Londynie", “Lwów zawsze polski" i podobne. Kto inicjował treść tych okrzyków? Nie wydawały się uporządkowane – ale były takie osoby, które jakby czuły się organizatorami tych akcji. Skład pochodu się przemieszał. Idę teraz kilkanaście metrów od czołówki. Ludzi na chodnikach, ulicach coraz więcej. Na zakręcie w Basztową rozchodzi się w pochodzie wiadomość, że ulicą Lubicz “do miasta" podążają radzieckie oddziały wojskowe. Kiedy takim tłumnym pochodem zakręcamy z Basztowej na l Maja, a czołówka dochodzi do wylotu Szewskiej, słychać kilka strzałów, a z ulicy Karmelickiej wyjeżdża czołg tankietka prosto w tłum, zatrzymuje się i znów kilka strzałów. W pochodzie zamieszanie, okrzyki: zdrada, hańba, łapanka i odwrót. Sam natychmiast uciekłem na chodnik przy końcu ulicy Basztowej i wpadłem do znanej mi bramy. Instynktownie zadziałały doświadczenia okresu okupacji i partyzantki. W okresie 1939-1940, w pierwszym roku okupacji, byłem gońcem harcerskiej służby pocztowej Polskiego Czerwonego Krzyża. Roznosiłem listy i zawiadomienia w tym rejonie od dworca kolejowego po ulicę Karmelicką i znałem połączenia podwórkowe domów sąsiadujących ulic. Ze zdjętą z głowy czapką akademicką przeskakiwałem przez plac Biskupi, Krowoderską, Długą, jeszcze słysząc odgłosy tłumów do końcowego przystanku “trójki", Kamienną do wylotu na al. 29 Listopada i tu do wejścia na cmentarz Rakowicki, przez który przeszedłem na drugą stronę. Z ulicy Rakowickiej już blisko do mojego mieszkania na Brodowicza.

Wieczorem przez polskie radio, a również z “Wolnej Europy" mówiono o “incydencie" lub “masowej demonstracji wolnościowej". Nazajutrz dowiedziałem się o całej akcji “bezpieki" przeciw studentom. Wg tych wiadomości zatrzymano ok. 5 tysięcy osób, a zaaresztowano w sumie ok. 2 tysiące studentów – trochę na ulicach, w różnych pomieszczeniach, ale większość w głównej stołówce akademickiej w II Domu Akademickim przy ul. 3 Maja (obecnie znana “Rotunda"). Najciekawsze, że “stołownicy" nie brali udziału w pochodzie; poszli na obiad. Dowiedziałem się, że zaaresztowano również Kazimierza K., który się tylko “przypatrywał pochodowi" i poszedł na posiłek do stołówki. Oczywiście Zarządy Bratniaków krakowskich uczelni podjęły akcję dla zwolnienia aresztowanych studentów. Trzy główne uczelnie Krakowa, Uniwersytet Jagielloński (wtedy z Wydziałami Medycznym, Rolniczym, Teologicznym), Akademia Górnicza i Politechnika Krakowska pod przewodnictwem prezesa Bratniaka UJ Jana Deszcza wysłały delegacje do władz z żądaniem zwolnienia studentów. Na żądanie Bratniaków pod koniec czerwca 1946 r. doszło do otwartego masowego zebrania w sali “Świtu" (obecna Filharmonia, ul. Zwierzyniecka) i spotkania studentów z szefem krakowskiej Służby Bezpieczeństwa. W spotkaniu udział wziął premier “Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej", Edward Osóbka-Morawski, który próbował usprawiedliwić działania Władz, uznając je za konieczne, a krytykując jedynie ich formę. Szef UB major Bielecki złożył enigmatyczne wyjaśnienia “o aresztowaniu osób zakłócających porządek". W ciągu kilku tygodni studentów zwalniano, poszukiwano “prowodyrów", mętnie wciągając w to jakieś “środowiska reakcyjne", wrogów demokracji. Oficjalna diagnoza przyczyn zajść ze strony “Czynników" była taka, że zbałamucona, nie uświadomiona młodzież dała się wciągnąć. Trzeba rozpocząć intensywną pracę ideologiczną ze studentami. Odbył się “pokazowy" proces 12 uczestników zajść, w wyniku którego skazano ich na kary więzienia “za udział w zebraniu przestępczym".

W następnych latach władze realizowały te plany. Zlikwidowano “Bratniaki". Socjalistyczne organizacje młodzieżowe zjednoczyły się i swe wysiłki w pracy ideologicznej, co odczuwaliśmy w wyższych uczelniach coraz dotkliwiej. Kto pamięta te czasy? A “od zaraz" zlikwidowano uroczystości 3 Maja; nie było ich w następnych latach. Był natomiast coraz bardziej uroczysty i manifestacyjny pochód pierwszomajowy. Uczestników manifestacji 3 Maja 1946 r. w Krakowie władze bezpieczeństwa dobrze zapamiętały, wpisując im to do kartotek osobistych “teczek". I to nie tylko tych, którzy byli aresztowani lub “spisywani" przy kontrolach. Korzystano z fotografii, zeznań, donosów. Robiono to nawet jeszcze w latach 1950-1951. Bardzo długo po tym dowiedziałem się, że i mnie uwzględniono, ale co jeszcze ciekawsze, wpisano to również bezpodstawnie mojemu młodszemu bratu, śp. Jerzemu Ciesielskiemu, który dopiero od 1948 r. był studentem Politechniki.

Wielokrotnie później, do roku 1980 uczestniczyłem “obowiązkowo" w pochodach pierwszomajowych, tą samą trasą. Pochód po przejściu przed trybuną na placu Matejki rozwiązywał się właśnie u wylotu Basztowej, gdzie 3 maja 1946 r. zakończyłem tamten pochód. A refleksje pozostały na całe życie. Odżyły na nowo przy Jubileuszu Politechniki. Pomyśleć, że ktoś, kto się wtedy urodził, w roku 1946, obecnie jest dostojnym obywatelem pięćdziesięcioletnim i o tamtych czasach wie niewiele lub tak jak go uczyli w szkole z historii nowożytnej, czyli źle, z zatajeniem lub przekręceniem prawdy. I dlatego spisanie tego, choćby subiektywnego wspomnienia, może być celowe.

[Bratnia Pomoc c.d.]

Bratnia Pomoc, jak widać z powyższego opisu, była organizacją studencką, samopomocową, której celem było zapewnienie pomocy materialnej szczególnie skierowanej do studentów niezamożnych, organizacja stołówek, umożliwienie zakupu zniżkowych biletów na imprezy kulturalne, wyjazdy na letnie i zimowe obozy wypoczynkowe oraz prowadzenie działalności wydawniczej skryptów. Jednym z głównych celów, jaki postawił sobie zarząd Bratniej Pomocy w kadencji, za Prezesury “Bratniaka” przez Tadeusza Baruckiego była organizacja stołówki studenckiej w kompleksie uzyskanych dla Politechniki gmachów pokoszarowych przy ulicy Warszawskiej i ja z racji mojej funkcji w zarządzie zostałem zobowiązany do organizacji wizyty przedstawicieli władz Bratniaka u Księcia Kardynała Adama Sapiechy dla uzyskania pomocy materialnej dla organizacji i wyposażenia tej stołówki, która mieściła się na parterze dzisiejszej biblioteki. W czasie audiencji Książe Kardynał, interesował się warunkami życia studentów Politechniki i ja podkreślając trudności związane z zakwaterowaniem młodzieży w dobrej wierze zwróciłem się do Dostojnego Gospodarza z zapytaniem o możliwości zapewnienia kwater w pałacu Arcybiskupów. Moja propozycja została pominięta milczeniem i dziś w pełni zdaję sobie sprawę, że popełniłem duży nietakt, ale Książe Kardynał udzielił nam znacznej pomocy materialnej i mogliśmy uruchomić stołówkę po jej uprzednim poświęceniu przez kapelana akademickiego Ks. Sadowskiego, przy obecności przedstawiciela Urzędu Rady Ministrów, którym był późniejszy minister Kultury B. Sokorski. O tej audiencji u Księcia Kardynała Sapiehy napisał w swojej publikacji o działalności Bratniaka Kolega Tadeusz Barucki: O pieniądze na to postanowiliśmy się udać do JE kardynała księcia Adama Sapiehy. Delegacja powinna przypaść do serca przyszłemu sponsorowi. Towarzyszył mi więc sekretarz “Bratniaka" Andrzej Rey i prowadzący działalność zewnętrzną krakowianin z dziada pradziada Józef Fiszer. Patrzyłem na uważnie słuchającego naszych argumentów kardynała, na jego życzliwy uśmiech, kiedy tłumaczyliśmy naszą chęć takiego urządzenia stołówki, aby zmuszało ono tych, którzy niekiedy dopiero co porzucili swe leśne, wojenne życie – do ogłady i nowego stylu życia. Pieniądze dostaliśmy, a pointą, która w tym czasie zaczynała już mieć smak polityczny, było uroczyste poświęcenie stołówki z udziałem władz i przedstawicieli kardynała.


Kolejną niezręczność w mojej “działalności dyplomatycznej” popełniłem przy nawiązywaniu pierwszych kontaktów zagranicznych z przebywającą w Krakowie delegacją studentów z Pragi. Tadeusz Barucki polecił mi, abym udał się do II Domu Akademickiego UJ, gdzie mieszkała wspomniana delegacja studentów z Pragi. Portier wskazał mnie numer pokoju, w którym mieszkała delegatka z Pragi, dokąd się udałem. Na pukanie do drzwi nie uzyskałem odpowiedzi, więc wróciłem się do portiera, mówiąc, że niema tam nikogo, bo na moje pukania nikt nie otworzył drzwi. Portier stanowczo stwierdził, że na portierni nie ma klucza, więc poszukiwana studentka musi być w pokoju. Po powtórnym silnym pukaniu drzwi zostały otwarte i w pokoju była poszukiwana delegatka z kolegą. Naturalnie moja misja nawiązania współpracy z uczelnią w Pradze nie doszła do skutku, ale ja zdobyłem doświadczenie, aby nie starać się dostać do zamkniętych pomieszczeń do których nie chcą nas wpuścić.

[Stronnictwo Pracy]

W latach 1945-1949 toczyła się walka władz komunistycznych ze społeczeństwem polskim, aby złamać jego ducha i stworzyć nowe komunistyczne państwo na wzór imperium sowieckiego. Powstanie Rządu Jedności Narodu pod kierownictwem E. Osóbki-Morawskiego i udział w tym Rządzie na stanowisku wicepremiera Stanisława Mikołajczyka z naszego Rządu na Uchodźstwie miało doprowadzić wolnych wyborów w Polsce, do czego nie chciały dopuścić władze komunistyczne, kierowane z Moskwy. Społeczeństwo nasze wierzyło, że Polskie Stronnictwo Ludowe kierowane po śmierci W. Witosa przez Mikołajczyka i Stronnictwo Pracy kierowane przez Popiela, które miało integrować prawicową część narodu wywalczy w ramach państwa demokratycznego warunki rozwoju zniszczonego przez wojnę Kraju. Moi rodzice zaangażowali się w rozpoczynającą się działalność Partii Pracy i ja też zacząłem organizować akademickie koło Stronnictwa Pracy, pełniąc nawet funkcję zastępcy Prezesa. Nasze Koło czynnie pracowało w okresie przygotowania sławetnego referendum w czerwcu 1946 roku. Obsadziliśmy jako mężowie zaufania delegowani przez Stronnictwo wszystkie Komisje Wyborcze, pilnowaliśmy liczenia głosów, a wyniki referendum przekazaliśmy w kilka godzin po jego zakończeniu Pełnomocnikowi do spraw referendum Stronnictwa. Mogę więc powiedzieć, że w pewnym stopniu przyczyniłem się do uzyskania przez Kraków statusu miasta uznawanego przez komunistów jako twierdzy reakcji. Dzisiaj wiadomo, że referendum zostało sfałszowane, a forma jego przeprowadzania miała stanowić podstawę dla taktyki organizacji wyborów do Sejmu w 1947 roku, zresztą też sfałszowanych, którego skutki odczuwaliśmy przez cały okres trwania PRL. Niestety opór społeczeństwa został złamany, zniknęło niezależne Polskie Stronnictwo Ludowe, Stronnictwo Pracy zostało wchłonięte przez Stronnictwo Demokratyczne spełniając rolę służalczego satelity Polskiej Partii Robotniczej. Podobnie we wszystkich wyższych uczelniach w kraju zlikwidowano “Bratniaki”, a część ich funkcji wraz majątkiem przejęły socjalistyczne organizacje młodzieżowe.

[Wędrówki po Polsce]

Pomimo działalności w Bratniaku i Akademickim Kole Stronnictwa Pracy i pilnym studiowaniu, aby jak najszybciej uzyskać dyplom, wykorzystywałem wolny czas na wycieczki rowerowe i wędrówki wakacyjne z plecakiem po Tatrach, a w lecie 1948 roku po Jeziorach Mazurskich i naszych Zachodnich Ziemiach Odzyskanych w miłym towarzystwie kolegów i naturalnie koleżanek. Od wiosny 1946 roku stałym moim kompanem tych wypraw była Wanda. Wielokrotnie przypominała mi ona naszą wycieczkę rowerową do Gdowa nad Rabę, gdzie sam topiąc się w rzece, koniecznie chciałem ją, mnie ratującą, utopić. Wanda zawsze była bardzo dobrym pływakiem, a ja, mimo, że jestem ponoć nawet dobrym wodziarzem, ale jestem bardzo kiepskim pływakiem. Najbardziej chodziło Wandzie o to, że była już po maturze pisemnej i mogłaby nie doczekać matury ustnej i otrzymania “świadectwa dojrzałości”.

Z końcem sierpnia tego roku wybraliśmy się na włóczęgę po Tatrach w towarzystwie Danki Dróżdżównej. Plecaki mieliśmy bardzo ciężkie, bo w nich musiało się pomieścić całe nasze zaopatrzenie w suchy prowiant na okres wędrowania po Tatrach. W plecaku więc musiał się znaleźć makaron robiony w domu, bo nie było wtedy makaronu fabrycznie produkowanego, cukier, grysik, zupy w proszku, denaturat do turystycznej maszynki spirytusowej, wypożyczonej od mojego ojca, i nawet płatki owsiane. Cennym produktem były konserwy z paczek UNRA, które dostawaliśmy w ramach pomocy humanitarnej sporadycznie jako studenci z Bratniaka. Konserwy te chomikowaliśmy na okres naszych wypraw turystycznych, bo innych konserw nie było. Z konserwami z paczek UNRA czasem mieliśmy trochę kłopotu, bo nie wszystkie puszki miały oznaczoną zawartość, a jedynie podany był kod literowy. I tak schodząc z Kasprowego w kierunku Hali Gąsienicowej nie pozwalałem Wandzie pić wody, bo na obiad chciałem otworzyć puszkę, w której według mojego przekonania miała być wędzonka, tymczasem była owsianka z rodzynkami. Należy tu wyjaśnić znaczenie tajemniczo dzisiaj brzmiącego skrótu UNRA, to United Nation Relief and Rehabilitation Administration czyli Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy, organizacja utworzona 9.XI.1943 roku w Atlantic City, z inicjatywy USA, W. Brytanii, ZSSR i Chin. Celem UNRA było przyjście z pomocą po zakończeniu działań wojennych krajom alianckim dotkniętych wojną. Polsce organizacja ta pomagała w latach 1945 i 1946 przysyłając między innymi paczki żywnościowe. Trzeba przypomnieć, że w tym czasie jeszcze chleb był przydzielany na kartki i mama Wandy przysyłała nam na adres koleżanki Wandy w Zakopanem paczki żywnościowe z chlebem. W Zakopanem spotkaliśmy Wojtka Niedziałka "Judasza" mojego kolegę z partyzantki, który po usłyszeniu, że mamy kłopot z chlebem zaprosił nas do siebie mówiąc "Mogę was poratować chlebem, który nie jest stary, on ma tylko trzy tygodnie", ale i ten chleb nam smakował i się przydał, chociaż ku naszej rozpaczy wylał się na niego spirytus denaturowany. Na Hali Gąsienicowej spotkaliśmy się z moim bratem Bogusiem i Krystyną oraz ich towarzystwem, Władkiem Chwastkiem z żoną i jej siostrą Basią. Zaproponowali nam przyłączenie się do nich i wspólną wycieczkę od Zawratu poprzez Orlą Perć do Krzyżnego. Propozycją tą bardzo się ucieszyłem, bo z opowiadań mojego ojca i starszych braci, wynikało, że tę trasę uważano za trudną dla niedoświadczonych turystów, jakimi były moje towarzyszki no i naturalnie i ja. Po przejściu przez Granaty podchodząc stromym podejściem pod Krzyżne, Wanda uchwyciła się występu skalnego, od którego odłupał się kawałek kamienia i na moich oczach odpadła od skały i upadła na plecy zatrzymując się na półce skalnej tuż przede mną, a w dole kilkaset metrów poniżej była dolina Roztoki. W pierwszej chwili zmartwiałem zobaczywszy Wandę leżącą na wznak i zapytałem ją czy żyje. A ona odpowiedziała cichym głosem, “żyję, żyję”. Po chwili ruszyliśmy dalej przez Pięć Stawów, Świstówkę do Morskiego Oka licząc na nocleg w tamtejszym schronisku. Niestety wszystkie łóżka, a nawet stoły w jadalni były już zajęte, mimo dużego zmęczenia i pory nocnej ruszyliśmy więc dalej do schroniska w Roztoce. Pamiętam tę drogę w blasku księżyca przy wspaniale rozgwieżdżonym niebie. Wanda trzymała się bardzo dzielnie, ja jej dla osłodzenia zachowanego na szczęście młodego życia kupiłem w schronisku tabliczkę czekolady “Wedla”, i choć uczyniłem to naprawdę z radości, że tak szczęśliwie zakończył się ten upadek, ona jeszcze przez wiele lat stwierdzała, że ja jej stale wypominałem tę tabliczkę czekolady. W schronisku w Roztoce było tylko dwa wolne łóżka, które zajęła “słaba płeć” a dla nas pozostały tylko miejsca do spania na stołach. Rano po obudzeniu panowie sąsiedzi w pokoju do którego w nocy wprowadził gospodarz Wandę i Dankę, zauważyli śpiące, skulone, przykryte peleryną, dwie postacie dziewczęce. Noc była zimna, więc wieczorem goście schroniska ściągnęli z wolnego łóżka koce i sami się nimi przykryli, nie wiedzieli, że w nocy zostaną dokwaterowane na to łóżko utrudzone wędrówką i wrażeniami dwie dziewczyny. Zrobiło się im żal zmarzniętych dziewczyn i przykryli je kilkoma kocami, co przywróciło im chęć do życia. Wycieczka ta głęboka wryła się w naszą pamięć i wielokrotnie ją wspominamy.

Po Świętach Bożego Narodzenia pojechałem wraz z Romkiem Ciesielskim na obóz narciarski zorganizowany dla studentów Politechniki w Jaszczurówce w Zakopanem, gdzie witaliśmy 1947 Nowy Rok. Równie słabym, jak pływakiem byłem słabym narciarzem, ale koniecznie chciałem zaliczyć zjazd z Kasprowego Wierchu. Dostać bilety na kolejkę na Kasprowy Wierch było i wtedy trudno, więc postanowiliśmy z Romkiem skorzystać ze świątecznego dnia po sylwestrowych szaleństwach bywalców Zakopanego i spróbować kupić bilety rankiem w Nowy Rok, co się nam udało. Śniegu było dużo, na Halę Gąsienicową zjechałem, bo w kotle Gąsienicowym był dużo miejsca, ale przede mną był jeszcze zjazd nartostradą do Kuźnic. Romek zjeżdżał pierwszy i długo nie mógł się na mnie doczekać na dole, już zaczął się o mnie niepokoić, a ja ponoć cały ośnieżony (jak to on później opowiadał) zjawiłem się na dole i ze śmiechem wykrzyknąłem: “Wyprzedziłem jedną starszą panią!” W kilka tygodni po powrocie do Krakowa, Wanda powiedziała mi, że spotkała jedną moją koleżankę z tego obozu w Zakopanem, która mnie mile wspomina i kazała mnie pozdrowić. Zapytałem czy to była Janka. Ona odpowiedziała, nie, więc kolejno wymieniłem pięć czy sześć imion otrzymując stale odpowiedź, nie. Wtedy zorientowałem się, że Wanda chciała się ode mnie dowiedzieć jak to było naprawdę na tym obozie. A było niestety całkiem cnotliwie, jak mogło być inaczej w towarzystwie Romka!

W maju 1947 roku zostałem zatrudniony jako młodszy asystent w Katedrze Budownictwa Wodnego II, kierowanej przez Profesora Romualda Rosłońskiego. W katedrze tej adiunktami byli mgr inż. mgr inż. Stanisław Kornicki, Zygmunt Mikucki, Jan Ćmikiewicz. Do moich obowiązków należało przygotowanie materiałów rysunkowych, jako pomocy do wykładów i prowadzenie działalności administracyjnej w katedrze. Z biegiem czasu zakres moich obowiązków i uprawnień wzrastał wraz z zaliczaniem przedmiotów prowadzonych przez Profesora Rosłońskiego.

Po uzyskaniu dyplomu w kwietniu 1949 roku zostałem powołany na stanowisko starszego asystenta i na Politechnice pracowałem do września 1951 roku. Równolegle z pracą na Politechnice po uzyskaniu dyplomu byłem zatrudniony kolejno w Dyrekcji Dróg Wodnych W Krakowie, w Przedsiębiorstwie Robót Instalacyjnych i w Biurze Projektów Architektoniczno – Budowlanych.

W czasie wakacji letnich w 1947 roku odbywałem, dzięki skierowaniu mnie tam przez mgr inż. Adama Bielańskiego, praktykę w Kierownictwie Budowy zapory wodnej na Dunajcu w Czchowie. Miałem więc możliwość poszerzenia swoich wiadomości teoretycznych o wiadomości praktyczne pod kierunkiem wybitnych hydrotechników, Leona Nałęcza, Z. Sykurskiego i J. Giercuszkiewicza. Wraz ze mną praktykę odbywał Romek Ciesielski i Zbyszek Szurmiak. W Przedsiębiorstwie wykonawczym pracował Jurek Skarżynski, którego rodzice mieli niewielki folwark na Piaskach w Czchowie. Inżynierowie z kierownictwa budowy traktowali nas praktykantów bardzo serdecznie i starali wprowadzać nas w tajniki sztuki inżynierskiej. Szczególnie dużo zawdzięczamy inż. J. Giercuszkiewiczowi, z którym wielokrotnie spotykałem się w mojej praktyce inżynierskiej. Życzyłbym wszystkim adeptom inżynierii takich nauczycieli praktycznej sztuki inżynierskiej, jaką myśmy mieli w Czchowie. Okres praktyki w Czchowie zaliczam do najprzyjemniejszych chwil z okresu moich studiów, zwłaszcza wieczory spędzane w domu Państwa Skarżyńskich. Do Czchowa wziąłem rower, co umożliwiło mi odwiedzenie moich rodziców przebywających na wakacjach, jak by się dzisiaj określiło “pod gruszą” w Spytkowicach, o czym stale wspominam przejeżdżając dzisiaj do “naszej chałupy” w Podszklu na Orawie.

Pod koniec sierpnia wybraliśmy się z Wandą w towarzystwie Andrzeja Kozłowskiego na kolejną włóczęgę po Tatrach. Na Hali Gąsienicowej spotkaliśmy się z Jackiem Fedorowiczem, który po zdemobilizowaniu z wojska wraz ze swoim kolegą i z nami chciał przed rozpoczęciem studiów na Politechnice trochę odpocząć od atmosfery wojskowej. Jak zwykle nie mieliśmy nadmiaru pieniędzy, tak że nawet problemem dla nas były koszty noclegu w schronisku, czy to w "Murowańcu", czy nawet u Bustryckiej. Nocowaliśmy na strychu nad stajnią w szałasie Stopkowej. Pewnej nocy kiedy była deszczowa pogoda, obudził nas szum lejącej wody i ktoś z naszego towarzystwa zawołał "ale leje!", ale nie była to ulewa tylko ..... czynność fizjologiczna krowy. W czasie deszczu, kiedy nie można było iść w góry, siedzieliśmy w jadalni w "Murowańcu" i piliśmy herbatę zaparzaną we wrzątku, który można było otrzymać bezpłatnie z kuchni schroniska. Planowaliśmy wycieczkę na Kozi Wierch i o naszych planach usłyszał siedzący przy sąsiednim stole pan w średnim wieku, w towarzystwie żony i dwu kilkunastoletnich synów. Zwrócił się do nas z propozycją dołączenia do naszej grupy jego i jego synów. Nie widzieliśmy przeszkód i następnego dnia wyruszyliśmy na tę wycieczkę. Młodszy syn pana doktora, jak się później okazało, lekarza z Częstochowy miał kłopoty z laską na klamrach i pomagał mu kolega Jacka. Na Kozim Wierchu pan doktor zauważył, że Jacek ma manierkę z wodą i powiedział do swojego synka, jak ci się chce pić do napij się z manierki tego pana Jacka, co ten uczynił. Podkreślam te szczegóły, bo w schronisku nie dostrzegał naszej wstrzemięźliwości w zamawianiu jakichkolwiek potraw, a nawet herbaty, i zachwalał nam smak zupy pomidorowej i pieczeni wieprzowej. Nie dostrzegał potrzeby zaproszenia nas nawet na herbatę czy ciastka. Wtedy zrozumiałem, i to mi zostało na całe życie, że naprawdę człowiek dysponujący lepszymi warunkami finansowymi nie rozumie człowieka, który ma od niego gorsze warunki życia. Nie staram się porównywać z innymi, którzy są ode mnie zamożniejsi, ale z tymi, którzy mają mniej niż ja mam.

Wakacje letnie w 1948 roku postanowiliśmy z Wandą spędzić na wędrówce po Jeziorach Mazurskich, poznać nasze wybrzeże Bałtyckie, odwiedzić przyjaciółkę Wandy w Poznaniu i zobaczyć wielką wystawę Ziem Odzyskanych we Wrocławiu. Plan był bardzo szeroki i nie mniej ambitny. W pierwszym rzędzie należało skompletować grupę chętnych do tej wyprawy, opracować szczegółowy program, zapewnić środki finansowe, o które w tym czasie dla nas jako młodzieży będącej na utrzymaniu rodziców, (bo tylko ja miałem pensję asystenta Politechniki), nie było łatwo. Umówiliśmy się z Wandą, że ona zaproponuje udział dwom swoim koleżankom, a ja z kolei miałem wysunąć propozycje do dwóch kolegów. Wanda zaproponowała zaproszenie Jaśki Karpiny, późniejszej Ostrowskiej i Irki Ślusarczyk, późniejszej Rudnikowej, które zgodziły się na wspólne wędrowanie po Polsce. Z moich dwu kandydatów jedynie Jacek Fedorowicz był uczestnikiem wyprawy, bo Kajtek Wędrychowski zrezygnował z naszego towarzystwa. Specjalnie interesowały mnie obiekty budownictwa wodnego na Mazurach, o których słyszałem na wykładach z budownictwa wodnego. Poprosiłem pana inżyniera Adama Bielańskiego, dyrektora Okręgowej Dyrekcji Dróg Wodnych w Krakowie o list polecający do Zarządów Wodnych na Mazurach o ułatwienie zapoznania się z działaniem sieci dróg wodnych na tamtejszym terenie przez grupę studentów Wydziału Budownictwa Wodnego w Krakowie, nie wspominając, że tylko Jacek i ja byliśmy tymi studentami. Wanda bowiem była studentką Farmacji, Jaśka studiowała na Wydziale Rolniczym, Irka była studentką Wydziału Prawa. Studentom w tym czasie przysługiwała w PKP jednorazowa w roku akademickim zniżka 50% na wybranej trasie. Korzystając z tego przepisu określiliśmy trasę: z Krakowa przez Warszawę, Olsztyn, Gdańsk, Poznań, Wrocław do Krakowa, co zapewniło nam możliwie najniższy koszt przejazdu koleją. Planowaliśmy naszą wyprawę na 5 do 6 tygodni i jej koszt na około 500 do 600 złotych na osobę, naturalnie przy wykorzystaniu suchego prowiantu, który nosiliśmy w plecakach. Trzeba zaznaczyć, że naszym plecakom było bardzo i to bardzo daleko do obecnych plecaków ze stelażami, ale byliśmy wówczas blisko 55 lat młodsi niż jesteśmy obecnie. List polecający Od pana inżyniera Bielańskiego umożliwił nam nie tylko przejazd bezpłatny statkiem kanałem Elbląskim, na którym podziwialiśmy dziewięć pochylni, ale również rejs barką ciągnioną stateczkiem poprzez system jezior od Elbląga do jeziora Śniardwy. W tylnej części barki był przykryty luk zamykany klapą, w którym spaliśmy na rozścielonej na podłodze słomie. Wysokość tego pomieszczenia wynosiła około 1,80 m, tak że można było w nim albo leżeć albo siedzieć, co specjalnie dokuczało Jackowi z uwagi na jego wzrost. Kapitan stateczku pouczał nas, abyśmy nie zamykali na noc klapy, bo wtedy zabraknie nam tlenu i się podusimy. Jego ostrzeżenia traktowaliśmy z największą powagą. W czasie kilkudniowego rejsu posiłki gotowaliśmy na maszynce spirytusowej, korzystając z suchego prowiantu z naszych plecaków. W rejonie Jeziora Śniardwy opuściliśmy naszą barkę i wędrowaliśmy łodzią wiosłową użyczoną nam przez strażnika wodnego, nocując naturalnie po stodołach w domach repatriantów z Wileńszczyzny, przyjmowani przez nich bardzo serdecznie. Wędrowaliśmy też pieszo przez Puszczę Piską nocując w leśniczówkach. Ta piesza wędrówka dała się szczególnie we znaki Wandzie, która przed naszą wyprawą "zdobyła", bo wówczas się nie kupowało, ale zdobywało, czeskie trampki, o numer za małe, bo innych nie było w sklepie i na skutek upału "zafundowała" sobie pęcherze na wszystkich palcach u nóg. Po dwu tygodniach włóczęgi prawie "cygańskiej", towarzystwo zapragnęło prawdziwego posiłku w restauracji. Znaleźliśmy restaurację, zdaje się mi, że było to w Szczytnie, i chcieliśmy zjeść coś gotowanego. Zaoferowali nam pieczoną kaczkę, ale myśmy na wszelki wypadek spytali się o cenę, po usłyszeniu której odeszła nam ochota, a może przyszło raczej zrozumienie, że nas nie stać na ten wydatek. Inną przygodę przeżyliśmy w Elblągu, szukając taniego noclegu trafiliśmy do schroniska PCK dla repatriantów. Schronisko to było wówczas puste, w salach były drewniane piętrowe łóżka z siennikami, wypełnionymi kiedyś słomą. Na noc dom noclegowy był zamykany od zewnątrz, abyśmy czegoś nie ukradli. W wybranej przez nas sali Wanda ulokowała się na górnym łóżku, a Jacek będąc przewidującym wybrał dolne łóżko ale nie pod Wandą. I miał szczęście, bo w pewnym momencie usłyszeliśmy huk i zobaczyliśmy w tumanie kurzu Wandę, zachłystującą się śmiechem która znalazła się na dolnym łóżku. Okazało się bowiem, że prawdopodobnie czasowi mieszkańcy tej noclegowni wykorzystali deski pod siennikiem jako opał w piecu. W Gdańsku natomiast mieliśmy w końcu luksusowe warunki, mieszkaliśmy w domu akademickim Politechniki w Sopocie. Pobyt na Wybrzeżu to zwiedzanie motorówką: zniszczonego Gdańska, katedry w Oliwie, mola w Sopocie, a w Gdyni miasta i portu. Wanda i ja morze widzieliśmy po raz pierwszy w życiu, dlatego pierwsza kąpiel w morzu była dla nas wielką atrakcją i to zadecydowało, że w następnym roku po naszym ślubie zaplanowaliśmy pojechać nad nasze Polskie morze.

W Poznaniu mieszkaliśmy znowu luksusowo w Domach Akademickich, piszę w liczbie mnogiej, bo dziewczyny zakwaterowano w innym Domu, a nas przedstawicieli “brzydkiej płci”, w domu dla studentów i mogliśmy się spotykać z naszymi koleżankami tylko na portierni. Po Poznaniu oprowadzała nas Sabina, koleżanka Wandy jeszcze z okresu okupacji. z dalszej wędrówki do Wrocławia zrezygnowały Jaśka i Irka oraz Jacek i z Poznania powrócili do Krakowa. We Wrocławiu latem 1948 roku otwarto Wystawę Ziem Odzyskanych, na której przedstawiono osiągnięcia Polski w zaludnieniu, zagospodarowaniu i odbudowie Ziem Odzyskanych. Wystawa była bardzo dobrze przygotowana i rzeczywiście wywarła na nas duże wrażenie, którym dzieliliśmy się z Jaśką Bednarską i jej mężem, którzy nas bardzo serdecznie gościli. Jaśka była bliską koleżanką Wandy z ławy szkolnej w okresie okupacji.

Po powrocie do Krakowa wziąłem się pilnie do nauki i kończenia projektów, aby możliwie jak najszybciej przystąpić do dyplomu, którego uzyskanie było, jak sobie postanowiliśmy z Wandą, warunkiem naszego ślubu planowanego na lato 1949 roku. W końcu marca 1949 roku przystąpiłem do klauzurowego egzaminu dyplomowego wraz Romkiem Ciesielskim i Bolkiem Kierskim. Egzamin klauzurowy polegał na tym, że w ciągu tygodnia mieliśmy, pracując po siedem godzin dziennie, wykonać na sali w uczelni dwa projekty wyznaczone przez komisję egzaminacyjną. W czasie naszej pracy na sali dyżurowali pracownicy dydaktyczni, którym każdego dnia przekazywaliśmy nasze opracowania wykonane w tym dniu. Pierwszym zadaniem, które otrzymałem, było wykonanie projektu segmentowego jazu wraz z obliczeniami hydraulicznymi i wykonanie rysunku konstrukcji segmentu stalowego. W kolejnych dwu dniach miałem wykonać projekt budowlany domku strażnika wodnego przy jazie. Egzamin ustny odbył się kilka dni później, musiałem obronić moje projekty wykonane w czasie egzaminu klauzurowego. Po tym egzaminie zostaliśmy zaproszeni z Wandą na obiad w domu rodziców na Włóczków. Pamiętam, że po południu zaprosiłem Wandę do kina “Uciechy”, treści filmu nie pamiętam, ale pamiętam, że byłem bardzo szczęśliwy z powodu bliskiego terminu naszego ślubu.

Ostatnim akordem, jak by można było powiedzieć używając poetyckiej przenośni, z mojego okresu studiów i przyjemności związanych z tym okresem, była z końcem kwietnia kilkudniowa wycieczka, wspólnie z Wandą i Romkiem Ciesielskim, na narty, do nowo otwartego schronisku na Hali Ornak. Była wówczas wspaniała słoneczna pogoda. Na nartach jeździliśmy na Hali Pysznej i już pierwszego dnia słońce silnie nas przypiekło, mimo używania kremów, tak, że upodobniliśmy się do Indian. Następnego dnia w czasie rannego wstawania, zaskoczyło Romka i mnie pytanie Wandy” “czy wy się tam wszędzie golicie gdzie macie zarost?”. Widząc nasze zdziwione miny, Wanda powtórzyła pytanie, “czy wy się tam wszędzie opalacie gdzie macie zarost?”. I po tym drugim pytaniu wybuchnął Romek, i ja też, śmiechem, a Wanda zrozumiała wtedy nasze zdziwienie po usłyszeniu jej pierwszego pytania.

[Ślub]

Od pierwszego maja 1949 roku podjąłem, niezależnie od mojego zatrudniania w Katedrze Budownictwa Wodnego II, pracę w Okręgowej Dyrekcji Dróg Wodnych w Krakowie, by po miesiącu znaleźć zatrudnienie w Przedsiębiorstwie Robót Instalacyjnych, gdzie pilnie poszukiwano inżynierów specjalności wodociągów i kanalizacji. Podejmując pracę w tej firmie zastrzegłem sobie możliwość, z uwagi na zamierzony ślub, bezpłatnego urlopu w sierpniu. Ze względów kurtuazyjnych musiałem zawiadomić Profesora Rosłońskiego o moim ślubie i przedstawić mu Wandę. Profesor po usłyszeniu o moim zamiarze zapytał mnie: ile Pan ma lat, a po usłyszeniu, że mam 24 lata, odpowiedział: ja się ożeniłem jak miałem 56 lat i to mi zupełnie wystarczyło. Mimo, że bardzo ceniłem Profesora, nie odstąpiłem od mojego zamiaru ożenku i do dzisiaj tego nie żałuję. Z końcem lat czterdziestych wprowadzono obowiązek poprzedzenia ślubu kościelnego wcześniejszym ślubem cywilnym.

W okresie naszej młodości ślub cywilny traktowaliśmy jako spełnienie formalności urzędowej i nie przywiązywaliśmy do tego aktu specjalnego znaczenia. Przypominam sobie nasz ślub cywilny w Urzędzie Stanu Cywilnego przy Placu Wszystkich Świętych. Poszliśmy tam w naszych codziennych ubraniach wraz z dwoma świadkami, urzędnik mający nam udzielić tego ślubu, po usłyszeniu mojego nazwiska, zdziwił się że nie ma moich rodziców, których osobiście znał, a ja mu odpowiedziałem, że są oni obecnie na wakacjach nad morzem, ale prawdziwy ślub odbędzie się przy ich obecności.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi