Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Jan Herian, W drodze na odsiecz walczącej Warszawie


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Jan Herian ps. „Jastrząb”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.



4 września rano zatrzymaliśmy się na postój w lesie nieopodal jakiegoś majątku. W nocy niewielka grupa ochotników w której i ja byłem urządziła zasadzkę na mających przejeżdżać oficerów niemieckich. Zasadzka jednak się nie udała, bo po prostu Niemcy się nie pokazali. Wracając, na skraju niewielkiej wioski w pobliżu m.p. Baonu natknęliśmy się na jadącą furmankę, na której było kilku żołnierzy niemieckich. Wywiązała się obustronna strzelanina, w wyniku której zostało zabitych dwóch niemieckich żołnierzy, bez żadnych strat własnych. Oddział wzbogacił się o karabin i pistolet maszynowy, a ja o skórzaną torbę, w której było kilkanaście sztuk amunicji do karabinu, kilka paczek papierosów, bardzo dobry ostry scyzoryk i, w eleganckim futerale, przybornik kosmetyczny, w którym były przybory do golenia oraz czyszczenia odzieży i butów. Pierwszorzędną angielską brzytwę z tego przybornika mam jako pamiątkę do dziś.

Po tej akcji nie czekając na reakcję Niemców, w nocy wyruszyliśmy w dalszą drogę kierując się na północny zachód. Nad ranem 11 września weszliśmy do lasu pod Złotym Potokiem. Byliśmy wszyscy niesamowicie zmęczeni. W kilka godzin później stoczyliśmy w nim morderczą walkę z otaczającymi nas przeważającymi siłami niemieckimi. W czasie tej kilkugodzinnej walki zostało zabitych kilkudziesięciu żołnierzy niemieckich, ponad stu rannych, ale i naszych dwunastu kolegów poległo i kilku było rannych. Między innymi został dwukrotnie ciężko ranny mój serdeczny kolega Adolf Tatarczuch - „Czarny”, z którym w lipcu przyszliśmy razem z Krakowa do Oddziału „Skok”. Następnego dnia sanitariuszka Klementyna Zienkiewicz - „Fiołek” powiedziała mi, że rannego „Czarnego” ulokowała we wsi Wiercica pod opieką miejscowej terenówki AK. Ponieważ część partyzantów odchodziła z Batalionu, ja w porozumieniu z dowódcą kompanii udałem się do Wiercicy, aby osobiście zaopiekować się rannym „Czarnym”. Było w tej wiosce jeszcze kilku innych rannych partyzantów. Zatrzymałem się u pewnego gospodarza, któremu pomagałem w zwózce siana, a równocześnie wspólnie z miejscowymi sanitariuszkami doglądałem rannych. Po kilku dniach do wsi przyjechali Niemcy. Ranni mogący chodzić pochowali się, a ja wspólnie z gospodarzem, u którego leżał „Czarny”, schowaliśmy go w oborze pod żłobem przykrywając go słomą i sianem, które krowy miały jako paszę.

Następnego dnia, z jedną z miejscowych sanitariuszek, udałem się do jej znajomego dentysty w Przyrowie, aby go namówić na przyjęcie „Czarnego” do swojego domu. Wyraził on na to zgodę i na drugi dzień przewieźliśmy „Czarnego” do Przyrowa. Tam miał już bardzo dobrą opiekę, tak ze strony tego dentysty, jak i jego znajomego lekarza. Pod koniec września powiadomiono mnie, że odbędzie się ewakuacja dwóch lżej rannych do Krakowa i, że mogę się z nimi zabrać. Wieczorem pożegnałem się z „Czarnym” i nazajutrz późnym popołudniem wyruszyliśmy w czwórkę w drogę. Wieczorem przybyliśmy do dużego majątku ogrodzonego wysokim murem (o ile pamiętam, ale nie jestem pewien) we wsi Irządza, w którym jak nam mówił łącznik mieści się terenowa placówka AK. W majątku tym był ładny dwór, duży sad i stawy rybne. Podeszliśmy do dworu od strony ogrodu i zobaczyliśmy przez oszklone drzwi siedzących wokół dużego stołu i jedzących kolację kilkanaście osób, wśród których byt młody ksiądz, kleryk. Łącznik nasz wszedł do wewnątrz dworu, każąc nam czekać w ogrodzie. Po chwili wyszedł z tym młodym księdzem i poprowadzili nas do stajni końskich gdzie u sufitu była podwieszona spora prycza w której stajenni pilnowali w nocy koni. Ksiądz polecił nam wejść na tę pryczę i położyć się spać. Łącznik nas pożegnał, a my głodni bez kolacji, a ranni koledzy bez zmiany opatrunków, ułożyliśmy się na tej pryczy natychmiast zasypiając. Rano obudziła mnie dość głośna rozmowa po niemiecku. Uniosłem się trochę i zobaczyłem w szeroko otwartych wrotach stojących kilku żołnierzy niemieckich, którzy jak się później dowiedziałem przyjechali po konie wierzchowe dla swoich oficerów. Widząc to, położyłem dłoń na ustach leżącego obok mnie kolegi i wskazałem na stojących na dole Niemców. Zrozumiał o co mi chodzi i zrobił to samo z drugim. Mimo to Niemcy zauważyli nas na tej pryczy i pytali będącego z nami właściciela czy administratora co my za jedni. Odpowiedział im, że jesteśmy stróżami nocnymi pilnującymi koni przed bandytami. To im widocznie wystarczyło, bo po chwili wsiedli na osiodłane konie i odjechali. Około godziny 8-ej przyszedł ów ksiądz i zaprowadził nas do odległej od centrum majątku stodoły, zapełnionej do połowy sianem. Powiedziałem mu, że ranni nie mają zmienionych opatrunków i że jesteśmy głodni. Odpowiedział, że zaraz nam przyniesie coś do jedzenia i zostawiwszy nas w niej zamknął wrota na kłódkę i poszedł do dworu. Ponieważ długo nie przychodził, próbowaliśmy wydostać się na zewnątrz ale wszystkie wrota były pozamykane. Zaczęliśmy wyglądać szparami czy kogoś nie zobaczymy w pobliżu, kto mógłby nam pomóc, ale nie było nikogo. Wreszcie około południa przyniósł nam niewielki bochenek bardzo spieczonego chleba i kawał surowej słoniny. Powiedział, że wieczorem ulokuje nas na dobrej kwaterze. Rzeczywiście wieczorem przyszedł i poprowadził nas groblami między stawami do domu rybaka i kazał nam wejść na strych, gdzie było sporo wonnego siana. Powiedział, że rybak zajmie się nami i nakarmi nas. Powiedział też, że postara się aby następnego dnia zmieniono rannym opatrunki i, że będziemy tu czekać aż przybędzie z Krakowa łącznik i zabierze nas w dalszą drogę. Po kilku minutach, po jego odejściu, zaszedłem do rybaka, gdzie w jednej izbie leżała na łóżku jego stara żona jęcząc, że jest bardzo chora i, że my przychodząc tu narażamy ich na wielkie niebezpieczeństwo. Starałem się im wyjaśnić, że będziemy tu tylko kilka dni, bo jak słyszał rybak od księdza przybędzie wkrótce po nas łącznik i wówczas opuścimy ich gościnny dom, a teraz niech nam dadzą coś do jedzenia, bo jesteśmy głodni i jakieś koce do spania na strychu. Na to rybaczka wysunęła spod pierzyny obandażowaną brudną szmatą nogę, bardzo spuchniętą i jęcząc mówiła do rybaka, aby nas wyrzucił, albo szedł na policję i zgłosił, że tu jesteśmy. Na takie dictum wróciłem na strych i powiedziałem chłopakom jak się sprawa przedstawia. Po naradzie postanowiliśmy odejść zaraz od rybaka i pość do sadu, bo jak szliśmy tu z księdzem, to widzieliśmy w sadzie dość solidnie wyglądające budy w których stróże pilnujący owoców mieli schronienie. Oczywiście przyjęli nas serdecznie, dali wody do umycia i solidnie nas nakarmili i napoili. Powiedzieliśmy im kim jesteśmy i jak nas tu przyjęto we dworze. Odrzekli, że oni tu wszyscy należą do licznego terenowego oddziału Batalionów Chłopskich, a mieszkańcy dworu rzekomo związani z Armią Krajową, mimo swego wielkiego bogactwa są nieprzeciętnie skąpi i samolubni i jak się orientują, jeszcze żadnemu oddziałowi AK nie pomogli. W rozmowie czas szybko nam leciał. Około północy przyszedł po nas ich człowiek i zabrał na kwaterę do rolnika o nazwisku Sygut. Miał on w sianie, w stodole urządzone dość spore pomieszczenie, obudowane deskami, w którym było względnie ciepło, a przez szpary w deskach przenikało światło dzienne, tak że mieszkało się nam w nim bardzo dobrze. Aby wejść do tego pomieszczenia, należało odchylić dwie zewnętrzne deski. Dostaliśmy koce, poduszki a nawet pierzynę bo noce były już bardzo zimne. Zaraz rano przyszła ich pielęgniarka, która chłopakom zmieniła opatrunki i przyniosła spory kawałek ciasta. Gospodyni przyniosła nam obfite śniadanie, a następnie w południe obiad i wieczorem kolacje. I tak było codziennie. Chłopakom rany się goiły, a wszyscy razem nabieraliśmy coraz więcej sił i trochę nawet przytyliśmy, bo nas karmiono wyśmienicie. Prawie codziennie było mięso i dobra wędlina. Jak nam pod koniec pobytu u nich powiedziano, zaraz w następną noc, kiedy ulokowano nas u pana Syguta, kilku „bechowców” z sąsiedniej miejscowości, niby jako jakiś oddział partyzancki, zarekwirowali w majątku dorodnego wieprzka, z którego mięsem i wędlinami cały czas nas karmiono. W drugim, czy trzecim dniu pobytu u p. Syguta przyszedł chyba ze dworu przysłany fotograf i zrobił nam zdjęcia do nowych dowodów, bo przecież nie mieliśmy żadnych. Pod koniec pierwszej dekady października przybyła z Krakowa łączniczka i przywiozła nam nowe dokumenty. Następnego dnia około godz. 4-tej nad ranem wyjechaliśmy dworską fornalką na stacje kolejową w Sędziszowie. Jechała z nami ta łączniczka i jeszcze jeden młody człowiek, który jak się później okazało, miał pod płaszczem pistolet maszynowy i wybierał się do Kozłowa. Przejeżdżając przez jakąś wieś pod Szczekocinami, zatrzymało nas dwóch niemieckich żandarmów, z żądaniem aby jednego z nich zabrać do Szczekocin. Mieliśmy trochę strachu, bo jeszcze nie wiedzieliśmy, że ten młody człowiek jest uzbrojony, a żandarm miał karabin. Ale dojechaliśmy do Szczekocin bez żadnych dalszych przygód, a po minięciu miasteczka, łączniczka dowiedziawszy się, że ów młodzieniec wybiera się do Kozłowa, postanowiła, że i my tam pojedziemy zamiast do Sędziszowa. Woźnica nie bardzo chciał się na to zgodzić i nie chciał tam jechać, bo to było znacznie dalej, ale w końcu zgodził się. Dojechaliśmy tam szczęśliwie. Było już około godz. 9-tej i było całkiem widno. Łączniczka poszła na stację kolejową po bilety, a my czekaliśmy w pobliżu stacji w krzakach. Gdy usłyszeliśmy nadjeżdżający pociąg, łączniczka dała nam znak, że na stacji jest spokój, wobec czego udaliśmy się na peron, wsiedliśmy do pociągu i po dwóch godzinach byliśmy w Krakowie. I tak skończyła się moja droga na odsiecz walczącej Warszawie, wzbogacona przeżyciami z walk i potyczek podczas jej trwania, oraz „WSPANIAŁYM PRZYJĘCIEM” jakie nam zgotowali w bogatym dworze.

Ponieważ moja pamięć do nazwisk jest upośledzona, - nie pamiętam już pseudonimów wędrujących ze mną rannych kolegów. Może się odezwą, o ile jeszcze żyją, gdy przeczytają to wspomnienie, abyśmy mogli wspólnie przypomnieć sobie więcej szczegółów z tej wędrówki.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi