Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Jerzy Bigaj, Wybrane wspomnienia z pobytu w Baonie "Skała"


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Jerzy Bigaj ps. "Czarny II"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991




Byłem członkiem „Żelbetu”, w drużynie harcerskiej „Sternika” (Zdzisława Maciejasza), później w plutonie Jana Olki ps. „Boruta”.

Po jednej z akcji, która miała miejsce z końcem czerwca 1944 roku, powróciłem do domu z pistoletem parabellum. Rola moja polegała na ubezpieczaniu kolegów. Broń zwykle oddawaliśmy d-cy drużyny Janowi Olce ps. „Boruta”. W tym dniu zaszły jednak pewne komplikacje. W drodze przyczepił się do nas żołnierz Wermachtu, który był pod wpływem alkoholu. Zabraliśmy mu karabin i mundur. Zajście to mogło mieć poważna następstwa, działo się to bowiem w biały dzień, przy ulicy Wielickiej. Ponieważ czas zdania broni minął zamelinowałem ją u siebie w domu. Do tego celu służył mi podwójny sufit w szafie. W tym czasie znajomi mojego ojca grali w karty. Między nimi był jednak konfident policji kryminalnej Mieczysław Konarski. Zauważył moją operację przy manipulacji w szafie i wkładaniu pistoletu do skrytki. Złożył meldunek na posterunku w Prokocimiu, ale trafił na człowieka z konspiracji, niejakiego Kaweckiego, który odpowiednimi kanałami dał znać, w wyniku czego otrzymałem polecenie usunięcia się z terenu Krakowa i to w towarzystwie najbliższych kolegów. Nie znaliśmy bliższych szczegółów tego donosu. Sprawą zajął się nasz instruktor Jan Lewandowski „Sokrates”. Zadecydowano, że wraz ze mną zniknąć muszą Kruk Eugeniusz ps. „Lech”, Stefan Sulikowski ps. NN, Stanisław Dura „Skrzypek” i „Sokrates”. Byliśmy najczęściej widziani razem.

Po nawiązaniu kontaktu z dr „Jaremą” skierowano nas na koncentrację organizującego się Baonu „Skała” w Biórkowie. Do naszej grupy dołączono jeszcze jakieś sanitariuszki - pseudonimów już nie pamiętam - i „Malinę”, który rzekomo wracał do oddziału po jakimś urlopie.

W drodze, za Kocmyrzowem, natknęliśmy się na grupę SS-manów, którzy zatrzymywali furmanki. Byli do nas odwróceni tyłem. Cała nasza grupa rzuciła się do ucieczki, niezauważona przez Niemców. „Malina” całkowicie podporządkował się „Sokratesowi”, który przejął formalnie komendę nad całą grupą. Miejsce to obchodziliśmy, niezauważeni, w odległości około l kilometra.

Następna niespodzianka, to zatrzymanie nas przez Józefa Stokłosę ps. „Wrona”, który pełnił służbę patrolową przed rejonem zakwaterowania. Znaliśmy się osobiście jako koledzy. Po wstępnej wymianie zdań i podaniu celu wędrówki doprowa-dził nas do kolegi „Kmicica”. Ten, po wstępnych rozmowach właściwie tylko z „Sokratesem”, przydzielił nas do kompanii „Błyskawica”, która miała nadejść spod Tymbarku. Ale kilku ludzi już było, przeważnie tych, którzy rzekomo wracali z jakichś tam przepustek.

Otrzymałem przydział do drużyny „Puchacza”, w której przebywałem właściwie przez cały okres mego pobytu w Baonie wraz z Bolkiem Podbierą „Jastrzębiem”, Stefanem Janikiem „Bartoszem”, Janem Kordulą „Dzikim” oraz „Gałązką”, „Jaskółką” (nazwisk ich nie pamiętam) i innymi, którzy czasami sie zmieniali. Wymieniona grupa, właściwie do akcji pod Złotym Potokiem, była trzonem drużyny bardzo ze sobą zgranym.

W czasie opuszczania Biórkowa zostałem przydzielony do grupy, która miała czekać jeszcze jeden dzień i pozbierać dochodzących z opóźnieniem z terenu. Pamiętam, że wyruszyliśmy następnego dnia, wieczorem, przywieziono furmanką „Robinsona” chorego lub rannego. Po kilku godzinach, przy dużych ciemnościach, w jakiejś wsi usiłowano nas zatrzymać przy pomocy okrzyków: „halt, halt”, co zostało przez nas zrozumiane, że to może są Niemcy. Furman popędził konie, myśmy się rozbiegli aa boki. W furmance nastąpiło zablokowanie koła co spowodowało, w ciemną noc, ogromne iskrzenie widoczne z pewnością z dużej odległości. Ucieczka nasza zakończyła się bez strzelaniny. Jak się później dowiedzieliśmy byli to ludzie z tamtejszej placówki BCh. Całe szczęście, że sprawa ta miała taki finał. W każdym razie dobrnęliśmy do dworku koło Racławic.

Pewnego dnia, czekając na porę obiadową, ulokowałem się blisko kuchni, w pomidorach. Zapach robił swoje a takich głodnych było w pobliżu więcej. W pewnym momencie byłem świadkiem rozbrojenia „Synka”, który nosił parabellum i „Malinę”, nie zauważyłem czy miał broń, czy nie. Po około 2-ch godzinach, tuż obok mnie, prowadzono rozebranych, w samych koszulach, obu wymienionych. Wcześniej, dwóch lub trzech naszych chłopców, na skraju lasu, kopało jakąś wnękę. Kiedy „Synek” i „Malina” stanęli nad grobem – „Synek” przeskoczył dziurę zorientowawszy się, że jest ona przeznaczona dla nich, i zaczął uciekać. Stary czyli „Malina” został zastrzelony, w międzyczasie część eskortujących rzuciła się w pościg za uciekającym „Synkiem”. W tym pościgu ja również brałem udział. Nikt w lesie nie strzelał. Zbyt dużo było kręcących się chłopców, którzy widząc pędzącego w samej koszuli „Synka” mówili: „kucharz zwariował”. To nieporozumienie pozwoliło mu na uzyskanie znacznej przewagi, która wynosiła już przeszło 100 metrów. Po wydostaniu się z lasu skierował się w kierunku zabudowań sanatoryjnych czy coś takiego. Wieść o zdradzie kucharzy rozniosła się błyskawicznie. Bo akcji pościgowej włączył się „Gołąb” i oddał serię z MP z dużej odległości, ale była celna. „Synka” przywleczono do miejsca gdzie było jego przeznaczenie. Musiało to mieć jakiś wpływ na decyzję dowódców, bo jeszcze tego samego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ja, tym razem, w grupie tylnego ubezpieczenia.

W nowym miejscu postoju, to jest w Sadkach, po zbudowaniu szałasów, moje miejsce było obok księdza „Pyrki” i żyda, którzy widocznie nie mogąc spać truli nam spokój ciągłymi dyskusjami. Mimo, że prowadzili je szeptem nie wpływały usypiająco. Zwrócona im uwaga widocznie pomogła bo ich nocne rozważania zakończyły się.

Pierwszą niespodziankę przeżyliśmy będąc na ubezpieczeniu od strony Książa Wielkiego. Byliśmy we trzech: ja, Feliks Kocik ps. „Pokrzywka” i Bolesław Sikora ps. „Kita”. W pewnym momencie, niespodziewający się niczego, po prostu wlazł na nas młody Niemiec. Miał przy sobie pistolet „Waltera”, z którego nawet nie usiłował zrobić użytku. Przypominam sobie, że idąc cały czas tylko mówił: „Ich bin Jung, ich habe zwei und zwanzig jahre”. Był to prawdopodobnie dezerter. Dalszych jego losów nie znałem.

Pewnego dnia przyszedł do mnie „Sokrates” - był już wtedy w Sztabie „Skały” - i wyłudził ode mnie pas oficerski i parabellkę, tłumacząc: „wiesz, zwykłemu nie wypada nosić taki pas”. Dał mi za niego zwykły żołnierski, a za pistolet otrzymałem KB węgierski, do którego było tylko 25 sztuk amunicji, z czego nie zdawałem sobie sprawy, a co znalazło swój epilog w czasie akcji na wieś Krzeszówka. Leżąc na lewym skrzydle strzelałem jak kowboj, co obserwował „Powolny”. Widocznie nie wytrzymał nerwowo, bo podszedł do mnie i w sposób spokojny ale zdecydowany powiedział: „Czyś ty zwariował? A czym będziesz jutro strzelał?” Zrozumiałem, że oszczędnej amunicji jest podstawową zasadą. Ale 10 sztuk już poleciało. Wartość tej maksymy sprawdziła się pod Złotym Potokiem, gdzie zginął mi jeden pocisk, który przy ładowaniu wypadł z zamka. Nie opuściłem stanowiska aż go nie znalazłem w trawie, a już wszyscy się cofali. W tym czasie, przy CKM-ie C. Zbrojówka, ranny został „Wrona”. Ja leżałem od nich około 20 metrów.

Wracając do akcji pod Sadkami, byłem cały czas blisko „Powolnego”, który swoim zachowaniem wprowadzał spokój i gwarancję pewności. Ale jakoś szczęścia do niego na początku nie miałem.

I tak, w czasie zajmowania wsi Krzeszówka, ja, „Kita” i „Jaskółka” mieliśmy zająć ostatnią chałupę od strony południowej. Do domu wskoczyliśmy przez okno, wypili w pośpiechu stojące na kuchni mleko, w którym było mrowie much, ale przecedzone przez zęby było wspaniałe. Później uświadomiłem sobie, że przecież leżąc pod drzewem najedliśmy się zielonych, niedojrzałych śliwek. Był to odruch nerwowy. Mówię do kolegów: „będzie czerwonka”. Ale nie takiego się nie stało. Głodny organizm wszystko przyjął.

Zamiast pilnować chałupy wyskoczyliśmy na drugą stronę i spostrzegliśmy trzech Niemców uciekających za opłotkami w kierunku Książa Wielkiego. Jeden z nich widać był ranny. Zamiast strzelać zaczęliśmy ich gonić. Ale strach widocznie dodał im skrzydeł. Skryli się za nierównościami terenu. Wracając, uradowani bardziej z naszej odwagi jak wyników działania znowu popadliśmy w konflikt z „Powolnym”, który wobec stojących w jego towarzystwie zakomunikował: „Wy cholerne bąki! Przez waszą brawurę nie mogliśmy prowadzić ognia. Mieliście wykonać swoje zadanie i to wszystko!” Ale tylko na tym się skończyło, nie było raportu karnego. Zużyłem tylko trzy naboje, według zasady oszczędzać amunicję.

Po ulokowaniu się w lesie koło Knyszyna wypadła mnie i „Kicie” warta koło kuchni. Była ciemna noc, doskwierał głód. jak już wszyscy posnęli dobraliśmy się do wiszącej świni, z której okroiliśmy część tłuszczu i zjedli na surowo. Ponieważ chciało się ogromnie pić udało nam się upuścić trochę wody z beczki do menażki, z worka, na którym spał chyba „Pipa”, wygnietliśmy trochę cukru przez dziurkę zrobioną nożem. Po wymieszaniu z wodą wypiliśmy ten słodki nektar, po tym wyczynie wystąpiły u nas obu straszne mdłości, ale organizm nie chciał puścić ani przodem ani tyłem. O spaniu nie było mowy. Zmiana, która po nas przyszła przypuszczalnie dobrała się w taki sam sposób jak my, tylko do chleba. Ukradli dwa bochenki. Po wykryciu całej afery „Powolny” zrobił nam karne ćwiczenia. Do winy nikt się jednak nie przyznał.

Mdłości, zmęczenie - coś strasznego, ale przeżyliśmy.

W nocy wymarsz. „Kita” tak strasznie zasnął, że odeszliśmy go na odległość około kilometra. Wróciłem po niego i znalazłem go śpiącego przy drodze. Biegiem dopędziliśmy oddalający się Baon.

Następną taką, osobistą historię przeżyliśmy po przejścia Pilicy. Z wieczora zakwaterowaliśmy w chacie w lesie, przez stodołę której przechodziła droga. Wyznaczono mnie i „Gałązkę” na wartę od strony północnej. Od południa był „Jaskółka”, drugiego nie pamiętam, idąc na wartę zabrałem automat Bergmana od „Bartosza”. Mówiłem mu zresztą wcześniej o tym, ale on spał. Przy zdejmowaniu z sosny spadł mi automat na jego nogi. „Bartosz” okropnie jęknął ale nie obudził się. Nad ranem zasnęliśmy na swoich stanowiskach, noc była ciepła, w pewnej odległości od nas, na drodze, nagle zauważyliśmy oddalającą się furmankę z 8-ma Niemcami i otwarte wrota. „Gałązka” chciał strzelać, ale to postawiło by nas w trudnej sytuacji, wyszłoby na jaw żeśmy spali, podobnie ci z drugiej strony. Wszystko jednak szczęśliwie się zakończyło, a myśmy się nigdy do tego nie przyznali.

W tej swojej relacji nie staram się opisywać udziału w samych walkach. Znane i opisane są one przez bardziej kompetentnych kolegów. Ale staram się przekazać raczej fakty osobiste, nieznane, i to w telegraficznym skrócie. Wspomnę jedynie samą bitwę pod Złotym Potokiem.

PO przebudzeniu się rano, około 9.00, poszliśmy w kilku szukać wody do mycia. Niedaleko płynął maleńki strumyk. Rozebraliśmy się. Ktoś znalazł kwaterkową flaszkę i zaproponował abyśmy do niej wkładali wyłapane wszy. Trzeba przyznać, że ku naszej uciesze nazbierało się tego trochę. I wówczas padły pojedyncze strzały. Bitwa się zaczęła, przebieg jej wszystkim jest znany, jak i niezapomniana postać „Powolnego” z laseczką, przechodząca od stanowiska de stanowiska i uspokajająca zdenerwowanych partyzantów.

Zranienie „Wrony” i wyłączenie CKM-u spowodowało u nas pewien niepokój. Ale już organizowano wycofywanie się groblą przez moczary, w kierunku torów kolejowych. Zatrzymanie się pociągu tuż przed nami było tragiczne, mając na plecach nacierających Niemców i ich okrzyki. Dlaczego za chwilę pociąg ruszył, tego chyba nikt nie wie, ale na pewno było to dla nas ocalenie.

W kilka dni później „Sokrates” zaproponował mi udanie się do Krakowa z meldunkiem. Otrzymałem przepustkę z pieczątką „Oddział Leśny mjr Skały” i zaklejony mały meldunek, którego treści nie znałem. Jako drugi miał iść „Pokrzywka”. Od punktu do punktu byliśmy prowadzeni przez przewodników. W Irządzy zostaliśmy zagarnięci przez oddział NSZ, kpt. „Chudego”, który - po prostu - chciał nas spalić w szopie ze słomą. W ostatniej chwili uratowała nas przepustka i meldunek, który został mi zabrany. W czasie zamieszania na skutek pokazania się Niemców w okolicy, udało nam się zbiec. Przez przewodników doprowadzono nas do miejscowości Skała, na jakąś melinę. Dalej mieliśmy iść sami. Znaliśmy teren. Przyjęcie, jakie zorganizowano nam na melinie było wzruszające. Namawiali nas do spania w łóżkach ale, chociaż wstydliwie, wyjaśnialiśmy, że jesteśmy bardzo zawszeni, a nie chcemy im narobić kłopotu. Zostaliśmy w ogrodzie, na słomie. Do Krakowa dotarliśmy chyba po dwóch dniach, na ulicę Orzeszkowej 9, do mieszkania konspiracyjnego u pana Wolfingera ps. „Wilk”. Po zameldowaniu, że mieliśmy dostarczyć meldunek ale przepadł, wyjaśniono nam, że wiadomo o co chodzi, z czego wynikało, że szedł on dwoma kanałami.

W melinie był dr „Jarema” i „Kulawy” d-ca kompanii w ŻELBET-cie. Oznajmiono mi, że nie wrócę do Baonu, ponieważ uległ pewnej reorganizacji i zmniejszeniu. „Kulawy”, którego znałem osobiście, zaproponował mi powrót do swojej drużyny, to jest do kolegi Jana Olki ps. „Boruta”.

Na nowej melinie działałem już jako doświadczony partyzant. Ale to już inna historia mojej działalności w składzie I-go Batalionu „Józef”, II-giej kompanii „Kulawego” i IV-go plutonu o kryptonimie „Cesia”, pod d-ctwem Jana Olki ps. „Boruta”.

I tak się dziwnie koło zamknęło. Jak się później okazało, dla mnie wojna zaczęła się od nowa, ale już w warunkach zupełnie zmienionych, w Bieszczadach, i trwała do końca 1948 roku, w ramach 18-go Sam. Batalionu Operacyjnego podgrupy Lubaczów. 1 lutego 1949 roku zostałem zdemobilizowany jako politycznie niepewny.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi