Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Kazimierz Lorys, Akcja Skrzeszowice


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Kazimierz Lorys ps. "Zawała"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



Bardzo przepraszam ewentualnych czytelników czy słuchaczy niniejszej relacji, że opis jednej z najfantastyczniejszych mych przygód z okresu dywersji i partyzantki zacznę od nakreślenia własnej sylwetki. Wydaje mi się, że jest to konieczne dla zrozumienia faktu, że niżej opisana przygoda mogła się rzeczywiście wydarzyć, i że mój udział w tej przygodzie był taki jak to podam. Zresztą moi dowódcy z oddziału mieli o tej sprawie meldunek z innych także ust, nie tylko z moich, t.zn. z ust naocznych świadków.

Karierę żołnierza Armii Krajowej zacząłem jako szary członek jednej z piątki organizacji terenowej ZWZ w Wieliczce. Niedługo tam jednak zagrzałem miejsce, gdyż miejscowe dowództwo oddziałów Kedywu w osobie, m.in. ppor. „Marsa”, znając po koleżeńsku, z harcerstwa i, że tak powiem „po sąsiedzku” moje nastawienie do spraw zasadniczych (proszę mi wybaczyć to określenie, ale nie lubię wyrażeń w rodzaju „patriotyzm”, „miłość Ojczyzny” i.tp.), a także mój temperament, zaproponowało mi pracę w dywersji. Zgodziłem się na to, oczywiście, z entuzjazmem, gdyż nareszcie otwierała się przede mną perspektywa prawdziwej, konkretnej, rzetelnej, a upragnionej „roboty”. Było to wczesną wiosną 1943 r. No i od tego czasu zaczęło się wreszcie coś robić. Nie przechodziłem początkowo żadnego teoretycznego przeszkolenia dywersyjnego, ale mimo to byłem szkolony przez „Marsa” bardzo umiejętnie i bardzo mądrze, przez wysyłanie mnie na „roboty” od najprostszych do coraz trudniejszych , t.zn., wymagających coraz więcej odwagi, zdecydowania, opanowania, znajomości broni i.t.d. Jednym słowem, szkoliłem się od razu praktycznie, wykonując powierzone mi zadania i biorąc udział w coraz poważniejszych akcjach, począwszy od chłosty wymierzonej na „psie” sołtysie, służalczym pachołku okupanta, poprzez palenie akt w gminach wiejskich, śledzenie agentów gestapo, wreszcie likwidowanie tychże, dalej akcje likwidacyjne dostojników niemieckich, aż do akcji na skalę całkiem dużą, jak np. udział w wysadzeniu pociągu, w dniu 29.1.44 r., którym jechał do Lwowa generalny gubernator Hans Frank. W międzyczasie teoretyczne przeszkolenie minerskie, podchorążówka oddziałów terenowych AK, na którą sam jeden, z wszystkich patroli Obwodu Kedywu, zostałem odkomenderowany. Dalej opracowania teoretyczne z dziedziny dywersji, awans na instruktora dywersyjno-minerskiego i szkolenie oddziałów Kedywu w pow. miechowskim, potem partyzantka, udział we wszystkich prawie akcjach Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”, z wyskokami na zadania dywersyjne do Krakowa i okolicy. Wreszcie akcja na zbira hitlerowskiego, oberleitnanta Baumgartena, wielokrotnego mordercy bezbronnych ludzi, w dniu 6.XII.44 r. w Kątach koło Dalewic, pod dowództwem ppor. „Marsa”, w której to akcji zostałem ciężko ranny, kończąc karierę dywersanta i partyzanta. Do szpitala, po różnych perypetiach, dostałem się dopiero w siódmym dniu po akcji.

Jak widać z tego błyskawicznego przeglądu mej kariery dywersyjnej, przeżyło się coś niecoś w tym, okresie i miało się sporo t.zw. „przygód”, z których zawsze, z jednym tylko wyjątkiem, wychodziło się cało.

Do najfantastyczniejszych jednak przygód zaliczam nie akcję zbrojną, nie wykonanie likwidacji, zdobywanie broni, zamachu ze strzelaniną, lecz właśnie przygodę wprost niewiarygodną. Nie odważyłbym się głośno o tym mówić, żeby nie być posądzonym o koloryzowanie, gdyby nie to, że naocznym świadkiem kulminacyjnego punktu i rozwiązania był człowiek, który w tym samym dniu, wieczorem, zrelacjonował sprawę rotmistrzowi „Chanowi” i ppor. „Danusi”, którzy z kolei złożyli meldunek w dowództwie Baonu, zanim ja to zdążyłem zrobić.


Było to w październiku 1944 roku.

Dowódca Batalionu, za pośrednictwem d-cy kompanii kpt.”Korala” i ppor. „Marsa”, dał mi rozkaz udania się do Krakowa z ppor. „Danusią” celem wykonania pewnego zadania, powrót do oddziału odbywał się przez nasz baonowy punkt kontaktowy, który znajdował się w domu administratora majątku Polanowice koło Łuczyc, p. Kobasy. Rodzina pp. Kobasów, oprócz samego administratora majątku, składała się z jego żony, córki ok. 16 lat i syna Włodka, który pod pseudonimem „Grzmot” znajdował się wtedy w naszym Baonie. Byli to ludzie, o których bez najmniejszej przesady można, a nawet trzeba powiedzieć, że byli całą duszą i całym sercem oddani sprawie walki z okupantem hitlerowskim, nie zważając na kolosalne ryzyko, przez bezustanne melinowanie ludzi i łączników udających się z Oddziału i do Oddziału, przyjmowanie i przesyłanie zaopatrzenia Oddziału w postaci broni, mundurów, butów, kocy, lekarstw i tp. Serdeczność i gościnność tych ludzi w stosunku do partyzantów i całej służby pomocniczej była wprost wzruszająca, stamtąd to, pewnego jesiennego ranka wyruszyła furmanka, której jako podwody udzielił p. Kobasa z majątku, oczywiście na własne ryzyko, z woźnicą pracownikiem tegoż majątku. W furmance zajęli miejsca obok woźnicy i mej skromnej osoby ppor. „Wierzba” i ppor. „Dewajtis”. Na wozie wieźliśmy kilkanaście (lub parędziesiąt) koców, kilka tysięcy szt. papierosów, kilka litrów wódki w drewnianej skrzynce, oraz paczkę z jakimiś medykamentami. Oprócz tego każdy z nas miął własny pinkiel. Ja miałem w paczce moich 200 papierosów.

Wyjechaliśmy ok. godz. 9-ej kierując się polnymi drogami na wschód w kierunku Biórkowa, leżącego w pobliżu szosy Kocmyrzów-Proszowice. Początkowo podróż, t.zn. jazda furmanką, przebiegała spokojnie i przyjemnie. Nie pamiętam już w jakim celu, ale mieliśmy zajechać do majątku w Biórkowie. Po minięciu bramy wjazdowej zobaczyliśmy na podjeździe przed dworem grupę 4-ch żandarmów niemieckich, uzbrojonych w pistolet maszynowy typu Bergman i karabiny. Tuż za bramą wjazdową znajdował się mały domek rządcy, otoczony drzewami i gęstymi krzewami, a za domkiem rozciągał się wądół również zakrzewiony. „Dewajtis” polecił naszemu woźnicy zatrzymać furmankę informując nas, że razem z por. „Wierzbą” udają się do rządcy.

- Ty, „Zawała”, zostań - usłyszałem.

Byłem zdyscyplinowanym żołnierzem - zostałem. A żandarmi? Oni, od momentu ukazania się naszej furmanki w polu widzenia, zaczęli się nam uważnie przyglądać. W momencie zejścia „Dewajtisa” i „Wierzby” z furmanki zaczęli zbliżać się w naszym, kierunku, a następnie biec, krzycząc: Halt! Halt! Zaraz też otwarli ogień z karabinów i automatu w kierunku krzaków, gdzie zniknęli dwaj uciekinierzy. Strzelanina okazała się nie skuteczna. Tak. Ale ja zostałem na furmance nie uzbrojony, z woźnicą i całym wiezionym bagażem. Jeden z żandarmów, z karabinem gotowym do strzału, podbiegł do furmanki i wrzeszcząc przeraźliwie: - Bandit! Bandit! - pokazał mi, że mam zejść na ziemię. Zszedłem. „Häande hoch! Dokumenten!” - wrzasnął, trzymając ręce uniesione w górę widziałem jak szwab, celując mi lufą karabinu w brzuch, trzęsie się jak osika ze strachu. To też na wszelki wypadek, nie sięgnąłem ręką, tylko pokazałem palcem z góry, ze „papieren” mam w wewnętrznej kieszeni marynarki. No, bo cóż, ja sięgnąłbym ręką do kieszeni w „uczciwych zamiarach”, a on ze strachu wpakowałby mi kulę w brzuch. Nie ma głupich. Po skończeniu strzelaniny podbiegł drugi żandarm i wyszarpnął moje dokumenty. Żandarmi, po spenetrowaniu okolicy domku rządcy usadzili mnie z powrotem na furmance polanowickiej, z tyłu usiadł jeden żandarm, ale taki co nie rozumiał po polsku. Na drugą furmankę siedli pozostali żandarmi i udaliśmy się do wsi Skrzeszowice (w okolicy Słomnik). W tej bowiem miejscowości, we dworze, znajdował się „ Stützpunkt” - t.zn. placówka żandarmerii niemieckiej. Załogę tej placówki stanowiło dwudziestu kilku żandarmów niemieckich i kilkunastu ludzi granatowej policji. Dwór był duży, zabudowania gospodarcza obszerne - w stajniach sam widziałem parędziesiąt koni – ale to później.

Przez całą drogę jazdy furmanką, cichym, spokojnym, monotonnym głosem informowałem woźnicę z Polanowic.

- Nazywam się tak i tak, mieszkam u pp. Kobasów od 3-ch miesięcy, jestem ich znajomym przez moją siostrę nauczycielkę, jestem w Polanowicach na wypoczynku i odżywieniu po ciężkiej chorobie. Jechałem do Proszowic, do lekarza. Na drodze, przed Biórkowem, zatrzymało nas dwóch obcych mężczyzn i prosili by ich podwieźć do Proszowic. Po chwili, znowu to samo:

- Nazywam się, mieszkam u pp. Kobasów ...... i td.,i td. - w kółko całą drogę, do samych Skrzeszowic. Woźnica, wspaniały chłopak, parę razy spytał o jakieś szczegóły i przyrzekł twardo się trzymać tej wersji. I trzymał się, mimo wrzasków i bicia nie zmienił swych zeznań w trakcie przesłuchania.

Na miejscu, zaprowadzono mnie na I-e piętro do pomieszczenia spełniającego rolę, chyba, kancelarii. Po opróżnieniu kieszeni poddano mnie szczegółowej rewizji. A zawartość kieszeni miałem co najmniej ciekawą, jeśli nie kompromitującą. Wyłożyłem bowiem na stół: mapę 1:100 000 okolic Wieliczki, tego samego typu okolic Miechowa, a więc tamtego rejonu, kompas, latarkę, scyzoryk i, co najgorsze, notes z różnymi zapiskami. Co prawda były to bazgroły nieco szyfrowane, ale były.

Następnie musiałem podać moje dane personalne i po raz pierwszy moje zeznanie - legendę. Oczywiście, była to wersja przekazana polanowickiemu woźnicy. Moje zerknięcie w stronę okna przesłuchujący natychmiast skwitował wskazaniem na lezący przed nim na biurku odbezpieczony pistolet, dając mi do zrozumienia, żebym nie próbował „głupstw”. Faktycznie, nie było żadnych absolutnie szans nawet na próbę ucieczki. Nawet do ustępu zaprowadzony zostałem pod pistoletem.

Ale na razie wszystko odbywało się stosunkowo spokojnie, nie licząc krzyków i epitetów rodzaju: „bandyta”, „zbój”, „gówniarz” i temu podobne. Ale to był tylko wstęp.

Na dalsze przesłuchanie zabrano mnie do innego pokoju, na parter, a tu przesłuchujący żandarm, mówiący doskonale po polsku, miał do pomocy drugiego kolegę. I teraz się zaczęło!

- Skąd jedziesz, kto to byli ci co uciekli? Dokąd jechaliście?

Ja na to wyjeżdżam ze swoją wersją, że jestem znajomym pp. Kobasów, że u nich mieszkam od 3-ch miesięcy, że jechałem do Proszowic, do lekarza, że tych co uciekli nie znam, i td. Wtedy otrzymałem pierwszy poczęstunek pięścią w twarz z jednej strony, z drugiej strony. I znowu pytania i moja legenda, i znowu lanie. A siedziałem na takim krześle z bocznymi poręczami i przy ciosie nie mogłem się odchylać. W pewnym momencie ten zbir mówi:

- Ty idioto, je jestem już 18 lat żandarmem i za głupi jesteś na to, żeby mnie wywieźć w pole. Okazało się, że przesłuchując woźnicę zadał mu pytanie na temat bagaży, które wieźliśmy na wozie. To samo pytanie zadał mnie. Niestety, tego punktu z woźnicą nie uzgodniłem, po prostu zapomniałem o tym problemie. No i woźnica powiedział podobno, że bagaże są moje, załadowane we dworze w Polanowicach, a ja twierdziłem, że te pakunki włożyli na wóz ci dwaj obcy ludzie, których podwoziliśmy, a którzy uciekli w Biórkowie. No i masz. Klops!

Ale wcale się tym nie załamałem, o nie. Twardo trzymałem się swojej wersji.

No i ta nasza „rozmowa” trwała od około 12-ej w południe do wieczora, t.zn. chyba gdzieś do 18-ej. Najgorsze było, to, że od śniadania u pp. Kobasów, t.zn. od 8-ej rano, nie miałem nie w ustach, ani kęsa strawy, ani kropli wody. W głowie mi szumiało od bicia, w ustach smak krwi, czułam gorączkę i potworne pragnienie, nie głód, tylko pragnienie. Na szczeńcie mój „rozmówca” często wypoczywał, wychodził z pokoju czasem na dłużej i muszę przyznać, że innych argumentów jak pieści nie używał.

Wreszcie, jak powiedziałem, chyba około godz. 18-ej, dał mi spokój i przez jakąś godzinę mogłem odpocząć. Około 19-ej wyprowadzono mnie z pokoju, przechodząc przez duży hali zobaczyłem bladego, przerażonego p. Kobasę.

- Ho, pomyślałem sobie, teraz to już jest źle, nawet całkiem źle.

Zostałem wprowadzony do dużej, t.zn. długiej sali-jadalni, gdzie przy zastawionym atole siedziało 15-20 żandarmów, a na końcu stołu, pod oknem, siedział oficer. Ja stanąłem w jego pobliżu, wprowadzono p. Kobasę, który stanął koło drzwi i przesłuchanie zaczęło się od nowa.

Ja, oczywiście, mówię to co mówiłem poprzednio, że jestem znajomym pp. Kobasów, że mieszkam u nich od 3-ch miesięcy, że wysłali mnie furmanką do Proszowic, do lekarza i td. Jak skończyłem pytają Kobasy:

- Co pan na to?

Żal było patrzeć na tego wspaniałego człowieka. Widziałem, że przechodzi męki Tantala, że się trzęsie z rozpaczy. Okazało się, że wcześniej, t.zn. popołudniu, zawezwano go telefonicznie do Skrzeszowic, a on nie wiedząc prawdopodobnie o tym, że jestem w rękach niemieckich, zeznał coś zupełnie innego. A choćby wiedział to cóż, pomóc mi absolutnie nie mógł, nie znając mojej wersji zeznań, a poza tym przecież miał dom, żonę, dzieci.

Jego zeznanie brzmiało następująco:

- „Wczoraj, wieczorem, po powrocie z pracy na folwarku do domu, zastałem przy atole trzech obcych panów, jedzących przy stole kolację, przypuszczałem, że to są goście żony i nie zadawałem żadnych pytań, panowie poprosili o nocleg i żona wyporządziła posłanie w jednym naszym pokoju.

Na drugi dzień, wczesnym rankiem, zażądali ode mnie w sposób bardzo stanowczy dostarczenia podwody na cały dzień, nie mówiąc dokąd jadą. Cóż miałem robić? Zresztą dali mi niedwuznacznie do zrozumienia, że muszę się zastosować do ich prośby. W dzisiejszych czasach mój sprzeciw na nic by się nie przydał, a dla mnie i mojej rodziny nie byłby bezpieczny. Poleciłem na folwarku przygotować furmankę i podjechać pod dom. Momentu odjazdu nie widziałem, bo miałem pilne sprawy gospodarskie do załatwienia na folwarku”.

- Czy widział pan kiedyś przedtem tego człowieka? - spytali, wskazując na mnie.

- Nie, nigdy go wcześniej nie widziałem – odpowiedział Kobasa.

Cały czas, słowo po słowie, zdanie po zdaniu, żandarm, który mnie wcześniej przesłuchiwał, tłumaczył oficerowi, komendantów Stützpunktu i obecnym żandarmom na język niemiecki nasze wypowiedzi.

- No i, co ty na to? - spytał tłumacz zwracając się do mnie.

A, ja już wiedziałem, że zabawa w kotka i myszkę się skończyła. Przede wszystkim teraz - pomyślałem - nie mogę nic powiedzieć co mogłoby zaszkodzić Kobasie i jego rodzinie. A była to, jak już wspomniałem poprzednio, wspaniała rodzina. Rzetelni ludzie, ofiarni członkowie organizacji konspiracyjnej, żarliwi patrioci-Polacy. A ja, cóż, byłem przecież żołnierzem, wiedziałem na co się narażam walcząc w szeregach Armii Krajowej, wiedziałem jaki jest mój obowiązek i nie wahałem się nawet przez ułamek sekundy. Chodziły mi po głowie tylko warianty zakończenia całej historii. A było ich trzy w moim przekonaniu. Pierwszy to, że rozwalą mnie na miejscu, co wydawało mi się najszczęśliwszym dla mnie, a może nie tylko dla mnie, rozwiązaniem. Druga możliwość, to odesłanie mnie na gestapo do Miechowa - to byłoby źle, bardzo źle, ale pewna iskierka nadziei tliła. Przypomniałem sobie jakieś gadki w Oddziale, że wydostanie więźnia z rąk miechowskiego gestapo jest podobno możliwe, i że takie przypadki były. Natomiast najtragiczniejsza była trzecia możliwość, którą rozważałem, a która była bardzo prawdopodobna, to jest odesłanie mnie na gestapo do Krakowa. Wiedziałem, jakie ci zbrodniarze mają metody w wymuszaniu zeznań, a nie wiedziałem ile ja wytrzymam. Ale wszystko jedno. Nie miałem za dużo czasu na rozważanie tych kombinacji. Na zapytanie tłumacza, co powiem na temat wypowiedzi Kobasy, odparłem bez wahania:

- Pan Kobasa mówi prawdę.

Co? A ty co mówiłeś?

- Ja kłamałem.

- Co kłamałeś?

- Wszystko, od a do z.

Po przetłumaczeniu moich słów między Niemcami rozpoczęło się niesamowicie podniecone szwargotanie. Tłumacz krzyknął:

- To kto ty jesteś?

- Jestem partyzantem, żołnierzem Armii Krajowej – odparłam głośno i wyraźnie.

Po przetłumaczeniu wszyscy naraz zaczęli gadać i zrobiło się jak w gnieździe szerszeni, w które ktoś wepchnął kij. Uspokoił obecnych, po dłuższej chwili, oficer zarządzając dalsze przesłuchanie.

Gdyby nie to, że świadkiem naocznym był p. Kobasa, kórego twarz zmieniła się z udręczonej na przerażoną, nigdy bym nie napisał tego, co napiszę niżej. Po prostu bałbym się, że nikt mi nie uwierzy, że powie lub pomyśli, że to niemożliwe, że łżę. Ale Kobasa stał, widział wszystko, słyszał każde słowo, a po powrocie do domu, do Polanowie, opowiedział wszystko szczegółowo. A słuchały tej relacji co najmniej 4 osoby: dwaj oficerowie z mojego Batalionu Partyzanckiego „Skała”, t.zn. rotmistrz „Chan” – Emanuel Muchanow i ppor. „Danusia” - Tadeusz Suder oraz żona p. Kobasy i córka Oleńka. Do dziś żyje tylko córka - Olga Jankowska.

Do Oddziału, wcześniej ode mnie, wrócił rotmistrz „Chan” i złożył d-cy Batalionu, majorowi „Skale” i całemu sztabowi, szczegółowy meldunek.

Wracając do sytuacji zaistniałej w jadalni dworu w Skrzeszowicach, to muszę stwierdzić, że moje desperackie wyznanie przyniosło mi pewną ulgę. Po pierwsze dlatego, że zdawałem sobie sprawę, że ratuję rodzinę Kobasów oraz, że skończyłem z kręceniem i łganiem.

I teraz rozpoczął się, niewiarygodny wprost, dialog pomiędzy Niemcami, przez żandarma tłumacza, a mną. Oczywiście, wszystkie pytania zadawane mi przez mojego niedawnego oprawcę były dyktowane przez oficera-komendanta.

- Skąd jechaliście i jaki był cel waszej podróży?

- Jechaliśmy z terenu do Oddziału - odparłem.

- Ale skąd, z jakiej miejscowości?

- Nie powiem.

- Gdzie jest oddział?

- Nie powiem.

- Skąd mieliście koce, wódkę, papierosy?

- Z terenu.

- Ale od kogo, z jakiej miejscowości?

- Nie powiem.

Były też pytania na temat kto to byli ci dwaj co uciekli w Biórkowie, czy to oficerowie. Odpowiedziałem, że nie. Szczególnie komendantowi zależało n tym, żebym powiedział gdzie jest oddział i co zamierza, koniecznie chciał się dowiedzieć co planuje dowództwo w najbliższym czasie. Moja odpowiedź była niezmienna, albo „nie wiem”, albo „nie powiem”. Po szeregu takich odpowiedzi: „z terenu” i „nie wiem” lub „nie powiem”, żandarm wściekł się, zaczął na mnie wrzeszczeć w największej furii:

- Czy ty wiesz, że my potrafimy wszystko od ciebie wydobyć, że mamy metody, przy których wszystko wyśpiewasz i jeszcze będziesz wył jak pies o litość?

Ale, mnie już było wszystko jedno i odpowiedziałem mu na to:

- Niech mnie pan nie straszy, bo chyba udowodniłem wam, że do lękliwych nie należę i dopóki jestem przytomny nic ze mnie nie wydobędziecie.

Na pewien czas ustały pytania, gdyż między żandarmami zaczęła się dyskusja. W tym czasie nie myślałem już co ze mną będzie, tylko marzyłem o łyku wody czy herbaty, której całe dzbany stały na stole. A ja, nie mając od rana kropli płynu w ustach czułem, że w miejscu języka mam kawałek drewna, usta spieczone, wargi spękane. Ale stałem sztywno, nie ruszając się, czekałem na dalszy ciąg. Po chwili żandarm-tłumacz ponownie zwrócił się do mnie. Tym razem zapytał co zrobię jak stąd wyjdę.

- To chyba panowie wiecie co ze mną będzie - odpowiedziałem.

- Ale co zrobisz po wyjściu stąd?

Teraz już ze złością odpowiedziałem:

- Skąd mam wiedzieć co ze mną zrobicie?

Oficer zorientował się, że nie rozumiem o co im chodzi i zwrócił się do tłumacza, po niemiecku oczywiście, żeby się mnie spytał, co zrobię jak wyjdę stąd wolny. Ja, znając co nieco ze szkoły język niemiecki, zrozumiałem sens pytania ze słowem „frei” - wolny. I jakby piorun we mnie strzelił. Trudno mi dziś opisać wrażenie i szok, jakiego doznałem po słyszeniu tych słów. W każdym razie, przez tę chwilę jaka upłynęła do momentu przetłumaczenia przez tłumacza instrukcji oficera, zdążyłem nieco ochłonąć i palnąłem bez namysłu:

- Jeśli stąd wyjdę żywy i wolny, wrócę do oddziału.

- Jakto - spytał żandarm niezmiernie zdziwiony - nie pojedziesz do domu?

- Nie - odpowiedziałem - jestem przecież żołnierzem.

I znowu zaczęło się niesamowite szwargotanie, a spojrzenia na mnie nie wyrażały już wściekłości i pogardy ale niedowierzanie i chyba podziw. A ja, już teraz odprężony, patrzyłem na całe zgromadzenie jak na jakieś widowisko. W oczach Kobasy uchwyciłem błysk uśmiechu i jakby wyraz aprobaty, wydawało mi się, że się wyprostował, ale niepokój dalej tkwił w wyrazie jego twarzy.

Po chwili rozpoczęła się kolejna faza dialogu. Otóż, oficer wyraził wolę spotkania się z moim dowódcą celem omówienia pewnych spraw. Argumentował przy tym, że przecież oni - żandarmeria - są po to, by nas, Polaków, chronić przed bandytyzmem. Ja na to odpowiedziałem, że przed bandytami sami potrafimy się obronić. A o spotkaniu mojego dowódcy z oficerem niemieckim nie ma mowy. Dalej, użyte zostały argumenty o grożącym i nam Polakom i Niemcom „czerwonym niebezpieczeństwie”, że miejsce spotkania my możemy wyznaczyć, że oni dadzą swoją obstawę a my swoją, że on ręczy „słowem oficerskim” (tu miałem ochoty uśmiechnąć się ironicznie, ale nie zrobiłem tego żeby nie przeciągać struny), że żadnej zasadzki z ich strony nie będzie, i tym podobne dyrdymały. Ja, niezmiennie twierdziłem stanowczo, że mój dowódca nie zgodzi się na takie spotkanie. Ale, na skutek uporczywych nalegań, oświadczyłem wreszcie, że zobowiązuję się zameldować mojemu dowódcy o życzeniu pana oficera. No, wreszcie to ich zadowoliło.

Muszę przyznać, że po powrocie do Batalionu, major „Skała” szczególnie mi podziękował za to stanowisko zgodne z honorem żołnierza Polaka i jego podkomendnego. Powiedział mi, że jest dumny ze mnie, że przed Niemcami przedstawiłem go jako oficera nie idącego na żadne układy z wrogiem. Teraz zaczęła się już innego typu rozmowa, w innym tonie, niby przyjaznym, niby żołniersko-koleżeńskim. Okazało się, że w drugim końcu stołu, przy drzwiach, siedział inny żandarm, który nieźle mówił po polsku. I on mnie zaczął namawiać, żebyśmy, my, partyzanci, w razie spotkania z żandarmerią niemiecką, nie otwierali do nich ognia, a oni też nie będą do nas strzelać. Potem była gadka o naszym partyzanckim żołdzie. Ja oczywiście powiedziałem, że owszem, mamy żołd, a jakże, i do tego pełne zaopatrzenie od butów do szczoteczki do zębów. Oni skarżyli się, że mają tylko po 200 zł. miesięcznie pensji. Ale tu już nie wytrzymałem i spytałem, czy nie liczą tego co zabierają (nie miałem odwagi powiedzieć: rabują) chłopom po wsiach? Oni, oczywiście, twierdzili, że oni nie, skądże. I tak się ta gadka toczyła pewien czas. Nie pamiętam już wszystkich szczegółów, ale to co podałem świadczy o charakterze tej dyskusji. A wniosek można wysnuć jeden: mieli straszliwego pietra przed partyzantami.

W pewnym momencie oficer wstał, wręczył mi moje rzeczy leżące tuż obok, na małym stoliku w kącie i powiedział, że mogę odejść. Odbierając moją własność zauważyłem, że nie oddał mi map. Zwróciłem się więc - jak dziś oceniam - w sposób zupełnie bezczelny, żeby mi oddał mapy, że tego terenu nie znam i nie potrafię się poruszać. No i zwrócił mi, ale tylko jedną mapę, t.j. okolic Wieliczki, a drugą, tamtego terenu czyli okolic Miechowa, zatrzymał sobie. Stanąłem na baczność stuknąłem obcasami, powiedziałem: - „danke sehr” - zrobiłem w tył zwrot i ostrym krokiem skierowałem się do drzwi.

I teraz znowu zaczęły mi, jak błyskawice, przelatywać przez głowę myśli: przecież teraz może mnie z tyłu rąbnąć, pistolet ma, odległość do drzwi z 8 metrów, Strzeli czy nie strzeli.

Dochodzę do drzwi, mam chwytać za klamkę i naraz słyszę ostre: „Halt!” Teraz dopiero nogi zrobiły mi się jak z waty. O, wy sukinsyny - pomyślałem. - To tak zakpiliście sobie ze mnie, taką komedię, dranie, odegraliście? Teraz już wykończycie mnie normalnym trybem.

Ale odwracam się powoli i z czołem zroszonym potem patrzę na stojącego w rozkroku szwaba i widzę..... że podaje mi latarkę, moją własną elektryczną latarkę, która gdzieś skryła się na stoliku za wazonem z kwiatami. Nie wiem jak doszedłem do stolika i jak potem wróciłem do drzwi, bo byłem mało przytomny. Poruszałem się jak automat, ochłonąłem dopiero za drzwiami w hallu, w ramionach p. Kobasy. Poprosiłem go o coś do picia, coś mi podano, nie wiem co, wiem tylko, że piłem, piłem, bez końca.

Do hallu-przedpokoju wyszli za mną żandarmi na dalszą rozmowę, przede wszystkim powiedziałem, że jest już noc, ciemno, ja nie znam terenu, nie mam się gdzie podziać. Niech nakażą Kobasie, żeby mnie jeszcze tę jedną noc przenocował, bo bez tego on mnie do domu nie przyjmie. Zrobiłem to na wszelki wypadek, oczywiście, bo przecież z p. Kobasą i jego rodziną znaliśmy się doskonale i pewnie nie odmówiłby mi noclegu. Ale było to, po pierwsze - potwierdzenie jego wersji, że mnie nigdy przed dniem wczorajszym nie widział, a po drugie - jako zabezpieczenie na wypadek, gdyby żandarmi chcieli zrobić jakieś świństwo i wpaść w nocy na rewizję do Polanowic. Ja im, draniom, przecież nie wierzyłem.

Na moją prośbę zgodzili się natychmiast i polecili Kobasie, żeby mnie przenocował jeszcze tę noc. Teraz zaczęli mi tłumaczyć, że oni są na służbie, że musieli, żebym nie miał do nich, i tym podobne głupoty. Odprowadzili mnie aż do wyjścia. Nie jestem teraz tego pewny, ale wydaje mi się, że żądałem od nich by mi zwrócili koce i lekarstwa, ale na to się nie zgodzili. Natomiast wytargowałem zwrot paczki 200 szt. papierosów twierdząc, że to są moje prywatne. No i, przynieśli paczkę, tylko rozpakowaną. Dowiedziałem się też, że zatrzymana furmanka jest gdzieś na podwórzu, a polanowicki woźnica czeka w stajni.

Znalazłem go faktycznie w rozmowie z miejscowymi fornalami. Nie chciał wierzyć, że jestem wolny i że wracamy do Polanowic.

P. Kobasa pojechał do domu na koniu, zdążył już co nieco opowiedzieć i po moim przybyciu wspaniała kolacja czekała już na stole, a wszyscy obecni: p. Kobasowa, córka, rotmistrz „Chan” i ppor. „Danusia” znajdowali się w stanie radosnej euforii. Panie się popłakały, a „Chan”, który mnie od dawna bardzo lubił i cenił, ściskając mnie także uronił parę łez.

Zastanawiałem się potem jak się to stało, jak to było możliwe, że z takiej opresji wyszedłem żywy i cały. Częściowo sprawa wyjaśniła się po rozmowie z fornalami w stajni w Skrzeszowicach. Dowiedziałem się od nich, że tego wieczoru wystawiono potrójne ubezpieczenie skrzeszowickiego „Stütspunktu” w stosunku do normalnej codziennej praktyki, policji granatowej i żandarmów niemieckich wyznaczono trzykrotnie więcej do pełnienia straży. To oznaczało, że Niemcy bali się akcji odbicia mnie przez partyzantów, jako że wiedzieli, że dwóch z moich kolegów prysnęło w Biórkowie. Ponieważ przy przesłuchaniu cały czas pytali o to, co to byli za oficerowie (nie wiem skąd takie przekonanie sobie wyrobili), spodziewali się próby odbicia. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że po pierwsze - mój oddział jest daleko, a po drugie - że napad na taką placówkę żandarmerii, jaka byłe we dworze w Skrzeszowicach, pierwszorzędnie uzbrojoną, zaopatrzoną w broń maszynową, nie da się zorganizować tak ad hoc. A właściwie, przy takich możliwościach jakie myśmy mieli taka akcja nie była w ogóle możliwa. No, ale strach ma wielkie oczy, A Niemcy nie należeli do najodważniejszych bohaterów.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi