Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Konrad Nitzschke, Moje wspomnienia z lat okupacji


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Konrad Nitzschke ps. "Konar"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



Zaczęło się to gdzieś późną wiosną 1942 roku. Kuzyn mój, Leon Klaja, późniejszy żołnierz Baonu „Skała” (ps.”Lach”) od chwili jego sformowania aż po wyzwolenie Krakowa w styczniu 1945 roku, dał mi kontakt umożliwiający wstąpienie do konspiracyjnej AK. Odpowiednio trzymany „Goniec Krakowski”, czy też „Krakauer Zeitung” oraz, nie zapamiętane do tej pory, hasło posłużyły mi jako znaki rozpoznawcze i tak poznałem pchor. „Jeża” (Jerzy Idzik).

To pierwsze spotkanie nastąpiło przed murem słynnej krakowskiej Skałki, na jej narożniku od strony Wisły i ul. Paulińskiej. W pobliżu tego miejsca spotykaliśmy się później wielokrotnie. „Jeż” mieszkał niedaleko, na Paulińskiej 2, a ja też. Przeprawiając się, istniejącym tam wówczas, przewozem przez Wisłę z Dębnik, nie mogłem narzekać na zbyt duża stratę czasu na dojście do miejsca spotkania.

Mimo rekomendacji kuzyna, dłuższy okres czasu trwały rozmowy przygotowawcze zanim zaprzysiężone mnie i wprowadzony zostałem do jednej z drużyn. Rozpocząłem, normalne w takich przypadkach, zajęcia szkoleniowe, byłem bowiem jako materiał na żołnierza zupełnie surowy; przed wojną nie objęło mnie nawet jeszcze przysposobienie wojskowe, które w gimnazjum ogólnokształcącym obowiązywało w wyższych klasach, a ja zdążyłem ukończyć tylko klasę II (rocznik 1924) w IV Państwowym Gimnazjum i Liceum im. H. Sienkiewicza w Krakowie.

Ćwiczyliśmy w sekcjach lub całą drużyną, w zależności od rodzaju ćwiczeń. Zwykle ćwiczenia odbywały się całą drużyną, natomiast szkolenie teoretyczne i ćwiczenia, które mogły być przeprowadzane w lokalach konspiracyjnych (jeśli to tak można nazwać, bo były to przeważnie kolejno nasze własne mieszkania), dokonywane były w mniejszych grupach.

Z lokali, które służyły nam do celów organizacyjnych, i które zapamiętałem, muszę przytoczyć mieszkanie pchor. „Jeża” (Jurka, jakżeśmy między sobą mówili), przy ulicy Paulińskiej 2. Mieszkał tam z rodziną, spotykałem jednak tylko siostrę Jurka, która czasem otwierała mi drzwi na umówiony sygnał dzwonieniem. W mieszkaniu swoim Jurek posiadał przemyślną skrytkę, pod wyjmowanymi deszczułkami parkietu, skąd wyciągał różne rodzaje broni krótkiej do celów szkoleniowych. Cykl szkoleniowy w tym lokalu zakończył się poznaniem niemieckiego MP-i, znajdującego się tam również.

Dalszym lokalem przez nas używanym było mieszkanie mojego brata (Klemens Nitzschke, pchor. „Szach” z Żelbetu), na Dębnikach, przy ul. Zielnej 20 a, łaskawie nam użyczane pod, z góry uzgodnioną, nieobecność domowników.

Szczególnie dobrze zakonspirowanym lokalem wydawał nam się budynek mieszkalny męskiej służby klasztoru PP Wizytek, przy ul. Krowoderskiej 22. Budynek ten od ulicy zasłonięty był kamienicą zamieszkaną przeważnie przez Niemców i Volksdeutschów: Między tą kamienicą a końcem muru klasztornego znajdowała się brama, wiodąca poprzez nieduże podwórko do zabudowań gospodarczych klasztoru. Przez tę bramę wyjeżdżać musiały także samochody osobowe oficerów niemieckich, z garaży znajdujących, się w tyle wspomnianej kamienicy. W obawie chyba przed kradzieżą tych samochodów bramy strzegł stale niemiecki wartownik, nie zwracający zresztą szczególnej uwagi na osoby przechodzące przez bramę lub raczej przez znajdującą się w niej furtkę dla pieszych. Można było ponadto korzystać, dla pewności, z przejścia przez kamienicę, z której tylne drzwi prowadziły na to samo podwórko. Za takim to parawanem nasza grupka poznawała tajniki broni i to nie tylko z planszy szkoleniowych ale i z egzemplarzy oryginalnych, przynoszonych przez instruktorów. Korzystaliśmy w tym wypadku z uprzejmości moich znajomych spośród służby klasztornej (przez jakiś czas ja i mój kuzyn Leon pracowaliśmy tam w tym samym charakterze). Uzasadnialiśmy, że mieszkanie jest nam potrzebne na hazardową grę w karty; co naprawdę ci dobrzy, prości ludzi myśleli, nie dociekałem nigdy, ale pozostawiali nam mieszkanie na długie godziny, bezinteresownie i z większym samozaparciem, niżby to mógł wywołać cel przez nas wskazany. Nie zawiedli nas nigdy. Możliwe, że sympatię ich zdobyłem, gdy mieszkając z nimi razem poskromiłem dokuczliwego hajota, zabawiającego się w pojedynkę lub z kolegami strzelaniem piłką nożną do zamkniętej, metalowej bramy klasztornej, aż odgłos niósł się w ciche korytarze i wirydarz (dziedziniec) klasztorny, zakłócając spokój siostrom. Pierwszy raz - gdy piłkę przestrzelił przez mur - pociąłem mu ją w drobny mak i strzępy odrzuciłem z powrotem. Drugi raz, wychodziliśmy po pracy z terenu klasztoru i wypuszczała nas siostra Antonina, Austriaczka z pochodzenia, hajot w najlepsze strzelał w pojedynkę do bramy nową już piłką. Nie wytrzymałem. Skoczyłem i z rozmachem wyrżnąłem go w łeb. Nie dał za wygraną i poszedł na zwarcie. Wyczułem, że dobrze odżywiony byczek, nie jest chłopakiem słabym, po chwili padliśmy objęci na ziemię i zaczęliśmy się wzajemnie brać pod siebie. Gdy był pode mną zauważyłem, że zaczyna wyciągać, z uczepionej u pasa pochewki, nóż. Bez namysłu przycisnąłem mu grdykę kolanem. Zaczął harezeć: Hilfe, Hilfe.... , aż przybiegł wartownik. Pewnie skończyłoby się to dla mnie źle, ale niespodziewanie usłyszałem głos siostry Antoniny, która, jak się okazało, całe zajście obserwowała przez lekko uchyloną furtę. Mówiła po niemiecku szybko i dość gwałtownie, zwracając się do wartownika. Ten zdjęty już z ramienia karabin z powrotem sobie zarzucił, pogroził palcem voksowi i zabrał go ze sobą. Ja i pozostali chłopcy ze służby klasztornej spokojnie odeszliśmy do naszego mieszkania. Hajot, na podwórku przy bramie, przestał się pojawiać.

Na wiosnę 1943 r. zacząłem pracować w sklepie chemicznym, przy ul. Długiej 22. Sklep ten stał się wkrótce naszym punktem kontaktowym. Często zachodzili do tego sklepu SS- lub SD-mani z wiezienia przy ul. Monteluppich po zakupy. Peszyło to czasem kolegów, jednakże był to przecież sklep i przy odpowiednim zachowaniu niczyja obecność nie podpadała tu. Przyzwyczaili się z czasem. Właściciel sklepu, pan Franciszek Ponicki, celowo zresztą (jak odniosłem wrażenie), utrzymywał bliższe kontakty z niektórymi Niemcami, wykorzystując ich najprawdopodobniej do celów korzystnych dla konspiracji. Przychodził tam np. często, stary major z intendentury Luftwaffe. Jakieś dostawy trucizny na szczury itp. dla wojska niemieckiego zapewniły nam lepsze karty pracy, przepustki nocne, a miało to pewne znaczenie dla bezpieczeństwa i wygody poruszania się.

Tego, że szef mój konspirował, i że w jego sklepie istniał drugi, na znacznie wyższym szczeblu punkt kontaktowy, domyślałem się. Pojawiali się bowiem w sklepie pracownicy, którzy choć ubrani w ubranie robocze, rzadko jakąś pracę podejmowali. Byli to często oficerowie – jak mogłem się domyśleć - a jednego z nich zapamiętałem do dziś z nazwiska. Był to rtm., czy major Zygmunt Szydek, na codzień nazywany panem Zygmuntem. Częstym gościem też był w sklepie u szefa ks. Józef Zator-Przytocki, jak niedawno się dowiedziałem, zastępcę dziekana Obszaru Południe AK i dziekan Okręgu AK Kraków. Wspólnikiem, zdaje się, mojego szefa był Austriak, Herman Matzner, członek NSDAP, ale tylko w przedsiębiorstwie transportowym, które prowadził za pieniądze szefa na swoje nazwisko. Wykonywać miał podobno spedycje, które niemieckiej służbie bezpieczeństwa nie przypadłyby do gustu.

Już po wojnie dowiedziałem się, że w mieszkaniu prywatnym mojego szefa (śp. Franciszka Ponickiego), przy ul. Madalińskiego 7, w Dębnikach, w którym często bywałem z różnymi zleceniami, odbywały się, w czasie okupacji, konspiracyjne spotkania na wysokim szczeblu.

Równolegle zatem biegły prace konspiracyjne pokolenia pamiętającego I wojnę światową i młodzieży, choć bezpośrednio o tym, w poszczególnych grupach, rzekomo nie wiedziano, wzajemnie jednak starano się sobie pomagać przynajmniej doprowadzoną do wysokiej perfekcji dyskrecją.

Oprócz Jurka (pchor. „Jeża”) i instruktorów naszych zapamiętałem pchor. „Tura” (NN), pchor. „Piacha” i pchor. „Tatara” (ci dwaj ostatni to bracia: Wiesiek i Rysiek Wańkowscy). „Tatar” poległ pod Złotym Potokiem, spoczywa w kwaterze partyzanckiej na Cmentarzu Rakowickim. „Jeż” i „Piach” wyjechali w 1945 r. na Zachód, mieli tam zdaje się ojców, o „Turze” i innych, nie zapamiętanych nawet z pseudonimów, nic nie wiem. Z żołnierzy-kolegów z okresu szkolenia „Lach”, „Wilk” vel „Ryś” (Władysław Frankowski), „Orlot” (Wieńczysław Kogut) i ja znaleźliśmy się później w Baonie „Skała” obok wymienionych wyżej podchorążych, z wyjątkiem „Tura”. Reszty nie pamiętam.

Musztrę luźną oraz topograficzne ćwiczenia terenowe, posługiwania się lornetką wojskową z podziałką do ustalania odległości celów itp. odbywaliśmy oczywiście w terenie.

Miejsca naszych ćwiczeń to wzgórza wokół Krakowa i znajdujące się na niektórych z nich stare forty poaustriackie. Były to Skały Twardowskiego na Zakrzówku, wzgórza koło Pychowic, Bodzowa, Kostrza aż po okolice Tyńca, Krzemionki i okolice Swoszowic, Sikornik pod Kopcem Kościuszki, Las Wolski i tereny przyleśne, Bielany, Kryspinów, okolice Skały Kmity i Doliny Mnikowskiej, Prądnika Czerwonego i Węgrzców oraz inne, tym podobne tereny.

W roku 1944 zaczęło się robić na tych „poligonach” już ciasno, siedzieliśmy, np., jednego dnia w przyfortyfikacyjnym zagłębieniu terenowym wokół pchor. „Tura”, który omawiał z nami przeprowadzone dopiero co ćwiczenia, gdy po dość gromkiej komendzie wypadło na nas kilku chłopców. Zaskoczeni, zatrzymali się a dowódca (tak to wyglądało) rzucił krótkie pytanie pod naszym adresem: PPR czy AK . Pchor. „Tur” wzruszył ramionami i odpowiedział pytaniem: a co to takiego? Odeszli zawiedzeni i nie przekonani o naszej niewiedzy. Innym razem, na zalesionych wzgórzach koło Tyńca (aktualnie rezerwat skołczanka), napotkaliśmy w podobny mniej więcej sposób ćwiczącą drużynę dziewczęcą. Powrót do miasta był może sprzeczny z zasadami konspiracji, ale bardzo, tym razem, przyjemny.

Szkoła zakończyła się gdzieś w czerwcu 1944 r. w piękną, słoneczną niedzielę ściągnięto w rejon Koła Tynieckiego (za wsią Kostrze) całą chyba kompanię. Część jej pozorowała, przygotowaną na wale Wiślanym, obronę, reszta natomiast miała za zadanie, idąc marszem ubezpieczeniowym z kierunku Kostrza, zająć podstawę wyjściową a następnie ruszyć do ataku. Ćwiczenia przebiegały sprawnie i bez zakłóceń ze strony Niemców, niemniej rozkaz rozejścia się małym, grupkami do domów wydano zaraz po ich zakończeniu, bo byliśmy, niestety, tylko nie uzbrojoną „cywil-bandą” a garnizon „stolicy” GG znajdował się pod bokiem. We wsiach nadwiślańskich poruszenie było jednak znaczne. Od tego, mniej więcej, czasu kontakty zaczęły się jakoś rwać, wyznaczone spotkania nie dochodziły do skutku, mówiono o wsypach.

Wkrótce duża grupa naszej kadry, w tym „Lach”, „Jeż”, „Piach”, „Tatar”, „Orlot”, odeszła do lasu. W ostatniej dekadzie lipca pojawił się w Krakowie „Lach”, pełen entuzjazmu, był to bowiem okres świetności „Rzeczypospolitej Kazimierzowskiej”. Zapowiedział, że przyjdzie po resztę chłopców w dniu 6 sierpnia rano. Wyznaczył miejsce spotkania (gdzieś między Prądnikiem Czerwonym a Batowicami; mieliśmy pojechać do Goszczy, gdzie grupowała się 3 kompania, ale o tym dowiedziałem się znacznie później) i kazał się przygotować. Dzień ten jednak, to znana „czarna niedziela” krakowska. Na miejsce spotkania musiałem przejść przez całe miasto, od Zakrzówka po Prądnik Czerwony. Ostrzegany przez przechodniów jak i sam uważając na to, co się wokół dzieje, musiałem kluczyć i na spotkanie się spóźniłem. Dzień ten i noc spędziłem w zbożu, na polach pod Batowicami a rano, w poniedziałek, wróciłem do miasta. Było jak wymarłe. Przewóz na Wiśle nie działał, na murawie koło Skałki leżał trup mężczyzny. Zdecydowałem się przejść przez most Piłsudskiego. Żandarmi legitymowali ludzi, lecz idąc śmiało (pełen wewnętrznego strachu) nie zostałem zatrzymany. W domu zdębieli, opowiadali dantejskie sceny. Zabrano do obozu w Płaszowie dalekiego powinowatego, Kazimierza Mroczkowskiego, choć miał bardzo „mocne papiery”, bo pracował w Arbeitsamcie. Łapanki zresztą powtarzały się i w poniedziałek, większość dnia przesiedziałem z kuzynami w zbożu nad Wilgą. We wtorek rano nieco się uspokoiło. Postanowiłem na własną rękę dostać się do partyzantki. Mniej więcej orientowałem się, w którym kierunku się udać. Dołączył do mnie mój kuzyn (January Klaja, ps. „Grunwald”).

Do Kocmyrzowa dojechaliśmy pociągiem a nieistniejącego obecnie przystanku Wieczysta. Dalej poszliśmy pieszo. Już mijaliśmy wieś Biórków Wielki idąc polami powyżej toru wąskotorówki, gdy rozległy się strzały z pistoletu maszynowego. W pierwszym odruchu padliśmy w bruzdy kartofli, następnie, ostrożnie się wychylając, ujrzeliśmy obok olbrzymiej stodoły dworskiej grupujących się, uzbrojonych młodych ludzi. Na pół cywilne ubrania i orły na furażerkach zorientowały nas, że jesteśmy u celu. Po chwili też staliśmy już przed obliczem, kpt. „Powolnego” (Ryszard Nuszkiewicz); krótka indagacja i okazało się, że w tym oddziale nikogo z naszych chyba nie zastaliśmy. Na pytanie kapitana, czy nikt nas nie zatrzymał, odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że nikt. Lekka chmura pokryła na moment oblicze „Powolnego”, szybko jednak zdecydował o naszym przyjęciu. Spotkaliśmy w oddziale niektórych współpasażerów z pociągu; chłopa, który jechał z rurą do piecyka, a w niej - jak się okazało – ukrytym karabinem oraz 2 „policjantów ukraińskich”, przed którymi w pociągu staraliśmy się ukryć, i kilku innych.

Elegancko - jak przed wojną - umundurowany podchorąży („Kmicic” - Krzysztof Śliwiński), urzędujący we dworze, zarejestrował nasze pseudonimy i odkomenderowano nas do kuchni, niestety, nie tylko na posiłek po przebytej podróży, ale i na swoistą kwarantannę. W oddziale byliśmy nieznani.

Szefem kuchni był człowiek, na pozór niezmiernie uczynny, sama przychylność i lojalność. Oficerowie musieli zwracać mu uwagę, że do „pustej głowy” nie salutuje się. Ledwie bowiem któryś ukazał się w kuchni a nasz kucharz - kapral, prężył się na baczność, stukał obcasami i przytykał dwa palce do łysawej nie nakrytej głowy. Krając mięso utyskiwał, że nasze rodziny w Krakowie głodują, a my tu mamy taką wyżerkę. Skarżył się też nam, że oficerowie, w szczególności kpt. „Powolny”, nie chcą korzystać ze smacznych dań mięsnych przygotowanych przez niego specjalnie dla nich i zwracają je. Myśmy tego oficerom wcale za złe nie mieli, po, rzeczywiście dość głodnym bytowaniu w Krakowie smażone z cebulką wątróbki itp. dania mięsna, zjedzone w zastępstwie, smakowały nam niezwykle. Piszę o tym, bo okazało się niedługo, że ten tak bardzo „serdeczny” człowiek był „wtyczką niemiecką” i gdzieś po drodze na północ (prawie, że starym szlakiem kościuszkowskim) został, wraz ze swoim wspólnikiem, zlikwidowany.

Potem były Sadki, spotkanie a kolegami z Krakowa, rozmowa z majorem „Skałą” (Jan Pańczakiewicz). Major rozmawiał ze wszystkimi żołnierzami 2 kompanii (bo nią dowodził kpt. „Powolny”), wypytując ich o sprawy osobiste, rodzinne, z zachowaniem oczywiście wymogów konspiracji. Asystowali przy rozmowie dowódca kompanii kpt. „Powolny” i wszyscy oficerowie - dowódcy plutonów, zameldowałem majorowi prośbę o przeniesienie do 3 kompanii, motywując spotkaniem tam kolegów z konspiracji w Krakowie. Podobnie postąpił mój kuzyn „Grunwald”. Major zgodził się i przy wieczornym apelu odczytano rozkaz o naszym przeniesieniu. Nazajutrz zameldowaliśmy się porucznikowi „Wierzbie” (Maksymilian Klinicki), który ze swoją kompanią kwaterował także w Sadkach.

Z pewnością sprawdzeni byliśmy już wcześniej, ale dopiero teraz spadło z nas wewnętrzne odium ludzi nieznanych, a zatem prawdopodobnie podejrzanych.

Z Sadek zapamiętałem jeszcze, jak major „Skała” przed frontem całego batalionu wyjaśniał, dlaczego ograniczamy się do zwalczania jednostek policyjnych okupanta, nie atakując wojska. Zaproponował również grupie żołnierzy radzieckich, zbiegłych do nas z niewoli, ułatwienie przejścia do oddziału Iwana-Iwanowicza lub oddziałów AL-u. Zostali jednak z nami, jeden (Antipow) nawet aż po kwaterę partyzancką na Cmentarzu Rakowickim.

Z Sadek kwatery nasze przeniesione zostały do lasu, pod wsią Moczydło. W niewiele dni po ostrzelaniu i przechwyceniu sprzętu niemieckiego patrolu topograficznego przez naszą placówkę, ubezpieczającą od strony Moczydła, na obóz nasz ruszyła obława.

Akurat, tego dnia, pełniłem służbę na placówce od strony Moczydła. Dowódcą placówki był ppor. „Żmija” (Zbigniew Gawlik). Niemców ujrzałem jak szli gęsiego, równolegle do liziery lasu, w hełmach, bez bluz, u koszul podwinięte rękawy, w rękach broń gotowa do strzału. Wyraźnie okrążali las w niedalekiej od niego odległości. Ostrzelani przez nas skryli się za fałdami terenu. Tymczasem wkrótce z prawej strony, już chyba z części lasu leżącej poza drogą biegnącą z Moczydła, dały się słyszeć strzały i wrzaski? „Hände hoch, polnische Banditen”. Dojście z tamtej strony zaryglowano zaraz skutecznie lkm-em, ustawionym na wąskiej dukcie. Nadeszły posiłki i rozkazy wycofania się. Schodziliśmy z placówki trzymając się blisko liziery lasu i obserwując bacznie przedpole. Sprawdziłem broń, stary karabin piechoty (Maulicher 1895). Z posiadanych dwóch łódek wystrzelone były 3 naboje. Pozostało 7, a o uzupełnieniu tego rodzaju amunicji nie można było marzyć. Następne strzały postanowiłem oddawać już tylko w ostateczności. Przy leśniczówce znalazłem się obok d-cy kompanii, por. „Wierzby”. Ruszyliśmy przez pole dużą grupą osłaniając wycofujące się tabory. Droga odskoku wiodła przez obszerne zagłębienie w pofałdowanym, miechowskim terenie i prowadziła na Zaryszyn i dalej w kierunku widniejących na wzgórzu lasów sancygniowskieh. Utkwiło mi w pamięci, że jakiś oficer, zdaje się por. „Spo¬kojny” (Henryk Januszkiewicz), chciał koniecznie powierzyć komuś konia wierzchowego jasnej maści. Kawalerzystów w naszej grupie jednak nie było, z oferty nie skorzystaliśmy.

Po krótkiej odsapce, już w lesie, ruszyliśmy dalej i niedługo, przechodząc koło nadpalonych dworskich zabudowań gospodarczych, napotkaliśmy żołnierzy zgrupowania „Tysiąc”. Jakaś ich szarża jechała motorem z przyczepą. Ewenement w naszych warunkach raczej rzadki.

W nocy odbył się pogrzeb kilku poległych, głównie z patrolu por. „Jerzego” (Mieczysław Lasota), który także wówczas poległ. Mieliśmy też rannych.

Z lasów sancygniowskich wyruszyliśmy, w ostatnich dniach sierpnia lub na początku września, w rejonie Książa Wielkiego i Kozłowa przeszliśmy kolejno szosę warszawską i linię kolejową. Maszerowaliśmy, z postojami, w kierunku lasów złotopotockieh, gdzie stanęliśmy 11 września o brzasku. Znużenie długim marszem spowodowało, że kto mógł zasypiał w pobliżu opuszczonego przez jakiś oddział obozowiska. Zbudziły nas strzały. Niosły się one coraz gwałtowniej z różnych stron lasu. Kompania, jedna po drugiej, wchodziła w bój. Zaciekły, jak nigdy dotąd. Nacierający Niemcy i Własowcy wprost miażdżeni byli huraganowymi ogniem. Późniejsze wieści, jakie krążyły po najbliższej okolicy, gdzie dane mi było długo jeszcze pozostawać, znacznie dłużej niż większości żołnierzy „Skały”, mówiły o kilkudziesięciu zabitych i setce, z górą, rannych po stronie npla. Nie obyło się też bez ofiar z naszej strony, były jednak one wielokrotnie niższe.

Zdecydowany i niezmiernie ostry odpór dany hitlerowcom spowodował, że jeszcze w pełni dnia nastąpił, nie niepokojony zbytnio, odskok naszych oddziałów po odkrytych w zasadzie polach, skłaniających się spadkiem terenu ku linii kolejowej Częstochowa-Kielce i po leżących poza tą linią rozległych, zupełnie płaskich i otwartych łęgach.

Wychodząc z lasu napotkałem nosze z rannym, o pseudonimie „Żaba”. Tu nasza służba sanitarna, w której przeważały dziewczęta, i która miała pełne ręce roboty, zdołała go ewakuować. Miał, zdaje się, przestrzelone obie nogi. Skrzyknęliśmy się w czwórkę: ja, „Grunwald” oraz dwóch, bliżej nie znanych kolegów i zabraliśmy ze sobą „Żabę” (Kazimierz Zapiór) na noszach. Mijali nas pojedynczy żołnierze oraz mniejsze i większe ich grupki, przeszła duża grupa, idąca-rojem wokół kpt-a „Powolnego”. Zaczęliśmy pozostawać w tyle, nosze ciążyły coraz bardziej, odcinkami trzeba było posuwać się w skłonie lub na kolanach na skutek ostrzału przez npla. Nędzne krzewy na miedzach dawały słabą osłonę. Cudem chyba trafił się na polu jakiś chłop z wozem drabiniastym. Jemu to powierzyliśmy „Żabę”, przykazując należytą opiekę. Zaciął konie batem i zaraz odjechał (po wojnie dowiedziałem się przy jakiejś okazji od kolegów zorientowanych w sprawie, że rzeczywiście „Żaba” taką opiekę otrzymał i wylizał się z ran). Uwolniwszy się od obciążenia, biegiem kopnęliśmy się w kierunku, gdzie zniknęli ostatni nasi żołnierze, przeskoczyliśmy tor i znaleźliśmy się w małym, przylegającym do nasypu, lasku.

Tam dostrzegliśmy naszych. Chciałem dość głośno wyrazić radość z tego powodu, gdy nieznany mi bliżej żołnierz położył rękę na moich ustach i ściągnął mnie, nic nie mówiąc, do pozycji padnij. W tym momencie usłyszałem sapanie lokomotywy jadącego pociągu i zrozumiałem dlaczego wojsko nasze znieruchomiało, ukryte za krzewami i milczy tak uparcie. Ze strony pociągu mogło grozić nowe niebezpieczeństwo. Po upływie dłuższej chwili od odjazdu pociągu opuściliśmy lasek i przez otwarte błonie ruszyliśmy w poszukiwaniu zbawczego lasu, który był domem i twierdzą partyzantów.

Na drodze naszej leżała długa wieś-ulicówka. Jej mieszkańcy wynosili przed chaty naczynia z napojami i kawałki chleba, szliśmy bardzo spiesznym marszem, zatrzymywać się nie było wolno, tego zresztą nikt nie próbował, naczynia z wodą czy mlekiem, wzięte przed jedną zagrodą, wypijane było w marszu i zostawiane o kilka zagród dalej.

Za wsią przeszliśmy jakąś drogę, dość szeroką, i zaraz zanurzyliśmy się w duży las. Noc nie należała do najweselszych. Nie znaliśmy rozmiarów strat. Poznany, jeszcze bodajże w Racławicach (tych kościuszkowskich), kolega „Byk” (Zbigniew Cholewka) rozpaczał po stracie brata „Buta” (Zygmunt Cholewka). Nikt jednak z najbliższego otoczenia nic o „Bucie” powiedzieć nie umiał, więc pocieszaliśmy Zbyszka, że brat wycofał się z pewnością, inną trasą i na drugi dzień znajdzie się. Rzeczywiście się znalazł, przesiedzieli z sierżantem-szefem całą noc w krzakach, odcięci od swoich przez npla, a rankiem, gdy już można było kryjówkę opuścić, dołączyli do oddziału. Radość Zbyszka bliska była szaleństwa. Niestety, takim zdarzeniom towarzyszyły również zdarzenia w swym tragizmie nieodwracalne. Niektórzy polegli w boju, inni ranni, pozostawali na niepewny los w melinach terenowych, o innych jeszcze słuch zaginął. Mówiono później w okolicy o krakowskich partyzantach pojmanych przez wroga i w bestialski sposób straconych.

Już po ostatniej bitwie w rejonie Moczydło-Sadki-Zaryszyn i, po daremnych oczekiwaniach na zrzuty z uzupełnieniem (walczyła przecież Warszawa i tam przede wszystkim szły zrzuty) wystąpiły w Baonie silne tendencje redukcyjne. Bitwa złotopotocka nastroje te znacznie wzmogła i dostarczyła nowych argumentów zwolennikom operowania mniejszym oddziałem, bardziej zwrotnym, o dużej stosunkowo sile ognia na 1 żołnierza i nie rzucającym się tak w oczy w terenie. Wielu z nas, młodszych (stażem) żołnierzy Baonu, wcale nie miało jednak dość wojaczki, i nie uśmiechał się nam powrót do domu. To też na propozycję por. „Malinowskiego”, d-cy kompanii z odtworzeniowego 74 pp AK (przed wojną z siedzibą w Lublińcu, podówczas w lasach włoszczowskich) sypnęło się wielu z naszych do tego oddziału. Przeszli - jak pamiętam - ppor. „Poradoń” (Henryk Kościelski), sanitariuszka „Żmijka” (Anita Rąpała), plut. „Wrona” (NN), pchor. „Żbik”, „Sroka” (NN), „Wilk” vel „Ryś”, Jasiek „Piorun” (NN) – wesołek przedni, kochający się bardzo bracia „But” i „Byk”, „Berlińczyk” (Władysław Sala), „Bystry” (Tadeusz Bystrzycki), mój kuzyn „Grunwald” i ja. Wszystkich nie pamiętam, ale było tego na cały pluton prawie.

W każdym bądź razie znacznie większa ich ilość niż wymienieni przeze mnie weszła w skład plutonu utworzonego pod dowództwem ppor. „Poradonia”, w kompanii por. „Malinowskiego”. Por. „Malinowski” – Eugeniusz Smaszyński - był dowódcą 4 kompanii II batalionu 74 pp AK z 7 DPAK (Częstochowskiej). W plutonie tym znalazła się też grupa chłopców z Częstochowy.

Pododdziały pułku, zgrupowane w 2 batalionach (III batalion przebywał w garnizonach tworząc tzw. „terenówkę”), były stosunkowo nieźle uzbrojone: na drużynę przypadał zwykle 1 rkm, 1 pm i odpowiednia liczba kb lub kbk z bagnetami, granaty, znaczne ilości amunicji, a bywało i lepiej. Podać jednak należy, że znaczna część broni i amunicji pochodziła z września 1939 r., przeleżała w ziemi czy też innych mało przydatnych schowkach i w związku z tym niewypały i zacięcia nie należały do rzadkości, przy każdej też okazji dokonywano przezbrojeń w lepszą broń niemiecką, zdobywaną w ramach mniejszych i większych akcji. W ten sposób zbrojmistrz zawsze posiadał jakieś rezerwy broni, oczywiście tej najgorszej.

Wielu żołnierzy z pododdziałów 74 pp AK brało udział w koncentracji i marszu Korpusu Kieleckiego AK na odsiecz Warszawie, niedawno wrócili znad dolnej Pilicy do swych baz wyjściowych, stąd był to okres odpoczynku i uzupełnień. Nie było jednak zupełnie spokojnie. Stale zmienialiśmy mp klucząc między niemieckimi jednostkami wojska i policji. Nie zawsze to się udawało i pod koniec września II batalion kpt-a „Przeboja”, w skład którego wchodziła kompania „Malinowskiego”, stoczył zwycięski bój pod Komornikami. Ciężkie, acz zwycięskie boje stoczyła też, w lasach Radkowa, Krzepina i Zakrzowa, 2 DPleg AK. W tym mniej więcej czasie były jakieś zrzuty w okolicy i przybył, w celu zwizytowania naszych oddziałów, skoczek ppłk „Kruk” (Przemysław Nakonieeznikoff, „Kruk II”, późniejszy ostatni Komendant Okręgu AK Kraków).

Przygotowaliśmy się na tę wizytę dość starannie, jednakże przybył nieoczekiwanie. Wstawił, jak to się mówiło, solidny „opeer” plut. „Wronie”, który - przedwojenny podoficer nadterminowy czy zawodowy - ćwicząc pluton uskuteczniał w lesie koszarowe wrzaski. Ppłk „Kruk” dokonując później przeglądu poszczególnych kompanii przechodził bardzo blisko wyprężonych w szeregu żołnierzy i każdemu uważnie patrzył w oczy. Wydawało mi się, że jedno oko miał szklane. Przemawiając do nas zalecił czujność i ostrożności nadmienił, że w najbliższej okolicy znajdują się dość znaczne siły npla.

Trzy tygodnie października upłynęły nam na marszach, ćwiczeniach, kąpielach w przepływających przez las i teren obozów rzeczkach. Szczególnie jedna z tych kąpieli zapadła głęboko w pamięć niejednemu jej uczestnikowi. Rzeczka była przyjemna, dno piaszczyste, woda kryształowa i nie daleko do niej, bo płynęła przez sam środek obozu. Najgłębiej było przy drewnianym mostku, więc tam skupiła się duża grupa pluskających się nagusów, niektórzy uprali, przy okazji, bieliznę i rozłożyli ją na brzegu jak sygnały dla lotnika, bo brzeg stanowiła bezleśna murawa, pozbawiona w tym miejscu nawet krzewów. W pewnym momencie usłyszeliśmy skrzypienie kół i na mostek wjechała bryczka wioząca cywilną parę nie znanych nam ludzi: kobietę i mężczyznę. Jak na komendę wszyscy zwrócili się w kierunku przejeżdżających, choć woda nie sięgała nawet do kolan. Pani odwróciła głowę, a pan, wstrząsając lejcami, zaciął konie batem. Wkrótce zarządzono alarm, chociaż od strony placówek i czujek niczego alarmującego słychać nie było. Biegliśmy na złamanie karku, po drodze się dopinając, niektórzy pod ubraniem mieli ledwie podsuszoną bieliznę, inni mokre gacie czy koszule nieśli w rękach. Szybko zrobiono zbiórkę kompanii i rozpoczęły się ćwiczenia „sprawdzające”. Prowadził je d-ca 2 kompanii CKM, por. „Łoś” (Marian Maliński), a nadzorował ów „cywil” z bryczki, w którym rozpoznaliśmy d-cę batalionu, kpt. „Przeboja” (Franciszka Pieniaka). W nieskończoność tłukliśmy, między innymi, raz po raz: „padnij”, „powstań”, „czołgaj się” i „lotnik, kryj się”. Po jakichś 2-3 godzinach kpt. „Przebój” przyjął wreszcie raport o zakończeniu ćwiczeń oraz „defiladę” kompanii. Pobierał ją w asyście d-cy naszej kompanii por. „Malinowskiego” innych oficerów oraz wspomnianej pani; tym razem głowy nie odwracała.

Odbywały się też uroczyste ogniska z udziałem zaproszonych gości związanych z konspiracją, z bogatego repertuaru tych imprez kulturalnych pozostała mi jedynie w pamięci przepiękna recytacja wiersza Tuwima „Lokomotywa”, w wykonaniu naszego krakowskiego kolegi „Wilka”. Bardzo podniosłą uroczystością była msza polowa, odprawiona któregoś dnia (może to była niedziela) w scenerii leśnej, dla całego batalionu czy może nawet pułku. Często też wychodziły patrole rozpoznawcze, żywnościowe, patrole do zwalczania rekwizycji dokonywanych rzekomo na rzecz partyzantów, i inne.

Sam brałem np. udział w patrolu, którego zadaniem była ochrona, przemieszczanej na furce taborowej, radiostacji zrzutowej i innego sprzętu. Muszę przyznać, że był to okres niezbyt syty, jak na nasze dwudziestoletnie apetyty i dobre, leśne powietrze, żelazna porcja,w postaci kilograma smacznej, suchej kiełbasy i bochenka pszennego chleba na każdego, zniknęła już o pierwszych godzinach marszu. Wyszliśmy w noc i do chwili przekazania radiostacji we właściwe miejsce nie wolno było nam się z nikim stykać z własnej inicjatywy. Sprzęt był drogocenny, rozkazy bardzo ostre i jednoznaczne, po zdaniu radiostacji okazało się, już nad ranem i już w lesie, w którym zalegliśmy na odpoczynek, że do jedzenia nikt nic nie ma. Lasy były jednak grzybne a zbieraczy, pod ten czas pełen niebezpieczeństw, chyba niewielu. Jednakże maślaki „z rożna” smakowały podle, nie było do nich nawet soli. Nazbieraliśmy dość szybko i dość dużo borowików, które okazały się wkrótce świetną walutą. W jednej z zamożniejszych chat pobliskiej wsi ugotowano nam za to gorącej strawy, dodając do smaku kilka naszych grzybków. Pod wieczór, już blisko obozu, tamtejsi krajanie z patrolu poprowadzili nas do dworu, najprawdopodobniej w Seceminie, ale nie jestem pewien. Kiszki porządnie marsza już grały, a wiadomo było, że kucharz obozowy, dla spóźnionych na kolację gości, snu nie przerwie.

Na grzeczne pukanie do dworskich drzwi otworzyła nam jakaś niewiasta i zobaczywszy kto zacz, oznajmiła: dopiero co stąd wyszli inni. Nie wiem dlaczego przypomniało mi się jak dzieckiem chodziłem z szopką. Może dlatego, że w ten sam sposób usiłowano pozbywać się natrętów. Inicjator tej akcji nie dał jednak za wygraną.

- Chodźta wiara do chłopów, tam nas nakarmią, puśta się pańskiej klamki - powiedział, i zaczęliśmy się rzeczywiście od drzwi zabierać. Ruszyło to panią, szeroko otworzyła , przytrzymywane dotychczas, drzwi i zaprosiła do wnętrza. W małym saloniku, wokół dość długiego stołu, rozsiadło się kilkunastu chłopaków, którym daleko było do elegancji i pod czujnym okiem bardzo wysokiego panicza zaczęły znikać w szybkim tempie bochenki chleba, gomółki sera i zawartość dzbanków z gorącą kawą zbożową z mlekiem, pięknie podziękowawszy i przeprosiwszy za najście pomaszerowaliśmy ochoczo w kierunku obozu. Dowódca martwił się tylko, czy się nie poskarżą.

Spotykaliśmy często w czasie marszów i na mp różne oddziały partyzanckie, w tym również partyzantów radzieckich. Wymieniano wzajemne informacje, głównie na temat rozlokowania i ruchów npla.

Wśród małego okresu naszej służby w 74 pp AK na szczególną uwagę zasługuje udział w jednej z największych bitew partyzanckich na Kielecczyźnie, w dniach 27-31.10.1944 r. Bitwę tę stoczyło zgrupowanie 3 batalionów AK: I i II/74 pp AK i 1/2 ppleg. AK. Tym ostatnim dowodził cichociemny, Zygmunt Eugeniusz Kaszyński „Nurt”, niegdyś zastępca, a potem następca słynnego „Ponurego” - Jana Piwnika, jednego z pierwszych skoczków. Żołnierz w tym batalionie był równie doskonale wyszkolony i twardy jak jego kolejni dowódcy. Najstarszym oficerem funkcją i stopniem był w tym zgrupowaniu z-ca Komendanta Okręgu „Jodła” pułkownik „Kruk II” - Przemysław Nakoniecznikoff-Klukowski, późniejszy ostatni Komendant Okręgu Krakowskiego Armii Krajowej.

Po drugim dniu wspomnianej bitwy odjechał on w nocy, w eskorcie zwiadu konnego 74 pp AK, do majątku p. Sikorskich w Raszkowie (28/29.10.1944 r.), by stamtąd, ze stacji Sędziszów, pojechać pociągiem do Krakowa na stanowisko Komendanta Okręgu opróżnione przez aresztowanego niedawno przedtem pułkownika „Gardę” - Edwarda Godlewskiego (byłego d-cę 14 pułku Ułanów Jazłowieckieh, słynnego udziałem w bitwie nad Bzurą i szarżą pod Wólką Węglową 19.09.1939 r.).

Pod koniec października zrobiło się bardzo „gorąco”. W lasach krzepińskich zostaliśmy, pewnego dnia, dość nieoczekiwanie zaatakowani przez Niemców. Obłożyli nas ogniem broni maszynowej, moździerzy i granatników, walili dość celnie, uszkodzili nam ckm, wybuchy granatów obsypywały nas ziemią, jednakże trafionych partyzantów, w zasięgu mojego wzroku i słuchu, nie było. Wnet ochłonąwszy z zeskoczenia kompania II baonu rozpoczęły ostre przeciwdziałanie. Odrzuciwszy Niemców skierowaliśmy się w miejsce walki I baonu, orientując się na dochodzące do nas odgłosy walki. „Marcin” także odrzucił już znaczne siły npla w kierunku Bebelna i wspólnie weszliśmy w fazę likwidowania rozproszonych ognisk oporu Niemców. Kto z nich mógł umykał z lasu, niektórzy kryli się w gęstym poszyciu. Wielu wyłapano. Walka trwała około 8 godzin, a po jej zakończeniu okazało się, że jedna, z kilku biorących udział w obławie, kompania Wehrmachtu, dowodzona przez oficera SS i posiłkowana przez włoszczowskich i innych żandarmów, zapuściła się niebacznie w głąb zgrupowania 74 pp AK. Otoczeni - poddali się. Stracili cały sprzęt, broń, zabitych w boju i rozstrzelanych (żandarmów i SS-manów). Odmaszerowali do Włoszczowy rozebrani do granic przyzwoitości.

Jak podaje w swych wspomnieniach „Marcin”, wzięto do niewoli pod Krzepinem 99 Niemców, wśród nich dwóch oficerów 35, także „szupowców” oraz SS- i SD-manów. Zdobyto jeden moździerz 81 mm, 12 erkaemów, 36 MP-i, kilkadziesiąt kb, 2 wozy amunicji, 16 koni osiodłanych z pełnym ekwipunkiem, oporządzenie. Niemców zginęło w boju 18, rozstrzelanych zostało 11, a 9 zabili sami Niemcy pod Włoszczową, gdy - puszczeni przez nas wolno - wracali tam nocą. Wzięto ich za groźnych partyzantów.

Według „Marcina” udało się zbiec, przed rozstrzelaniem, „Krwawemu Julkowi”, znanej w okolicy bestii w żandarmskim mundurze. Nazywał się Julius Schubert i pełnił funkcję Rotwachtmeister'a żandarmerii w Żarkach. Nie na długo jednak, bowiem 9 listopada 1944 r. udana zasadzka oddziału GL PPS, „Twardego”, przygotowana w lesie między Ostrężnikiem a Złotym Potokiem, pozbawiła życia Schuberta i 7 jego kamratów gdy wracali z jednej ze swoich zbójeckich wypraw. 11 listopada, tego roku, rozkazem Naczelnego Wodza PSZ na Zachodzie, „Twardy” (Stanisław Wencel – junior), za tę akcję otrzymał Krzyż Srebrny Orderu Wojennego „Virtuti Militari”, a wielu jego żołnierzy Krzyże Walecznych.

Ponieważ jednak „Marcin” nie wymienia nazwiska żandarma, o przezwisku „Krwawy Julek”, można wnosić, szczególnie w oparciu o lekturę książki Wojciecha Borzobohatego „Jodła” (PAX, W-wa 1984), że chodziło tu o Juliana Erdmanna. O pomyłkę dość łatwo, gdyż zarówno Żarki jak i Włoszczowa wchodziły w skład Inspektoratu AK Częstochowa, pierwsze jako siedziba placówki AK w Obwodzie Częstochowskim, a druga jako siedziba Komendy Obwodu Włoszczowskiego AK. O Erdmannie W. Borzobohaty pisze (op.cit. str.230): „Na czele krwawo zapisanych morderców hitlerowskich w powiecie włoszczowskim stał żandarm Julian Erdmann, zwany „Krwawym Julkiem”. Miał on na swoim osobistym koncie ponad 300 własnoręcznie zamordowanych ludzi. Po wyzwoleniu został osadzony i stracony”.

„Twardego” miałem zaszczyt i niekłamaną przyjemność zobaczyć i rozmawiać z nim, gdy spotkaliśmy go w czasie przemarszu jego oddziału przez teren obozowiska kompanii „Malinowskiego”, pod koniec września lub w październiku 1944 r. Był to mężczyzna szczupły, niezbyt wysoki, z dobrze utrzymaną ciemną bródką i takimiż wąsami. Mimo zarostu wyglądał młodo, miał bardzo spokojny i ujmujący uśmiech, można by nazwać go nawet dyskretnym. Ubrany był w dobrze dopasowany mundur polski, pas z koalicyjką, na głowie pancerniacki beret z orzełkiem i proporczykiem biało-czerwonym oraz dystynkcją podporucznika. Nosił buty „oficerki”. Na rękawie miał emblemat z jodełkami. Podobnie, z wyjątkiem koalicyjki i niekiedy innych butów, umundurowani byli jego żołnierze, nieliczni zresztą; możliwe, że przechodzili kilkoma kolumienkami. W ich uzbrojeniu zdecydowanie przeważały pistolety maszynowe różnych typów.

Wracając do bitwy stoczonej w dniu 27.10.1944 r. warto jeszcze przytoczyć, dosłownie, wyjątek jednego ważkiego wspomnienia:

Wspomina „Marcin” – Mieczysław Tarchalski, d-ca I batalionu 74 pp AK: „.... Kiedy przybyliśmy z „Roztoką” (Adam Szajna - d-ca 74 pp AK, uwaga moja) do dowództwa dywizji i zdali „Krukowi II” dokładny raport o przebiegu walki, poparty pokaźną kolumną jeńców - jednooki pułkownik powiedział: gdybym nie widział tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzył, że nasz marnie jeszcze uzbrojony i niedostatecznie przeszkolony żołnierz może zwyciężać w otwartej walce doskonale wyszkolonego i uzbrojonego w najnowsze środki bojowe żołnierza niemieckiego. Wprawdzie jestem w Polsce dopiero od niespełna dwóch miesięcy, niemniej jestem świadkiem już drugiego Waszego zwycięstwa. Bo podobną chwilę dumy i radości przeżyłem dwa tygodnie temu w batalionie „Nurta”. Dziękuję za męstwo i brawurę wszystkim oficerom i żołnierzom; polecił umieścić te słowa w najbliższym dziennym rozkazie. Następnie pułkownik zainteresował się naszymi stratami.. Mieliśmy 2 zabitych i 5 rannych w moim baonie i jednego w baonie „Przeboja”, na koniec zapytał o Niemców. Gdy zdaliśmy dokładny raport kazał rozstrzelać SS-manów i tych żandarmów, którzy na to sobie zasłużyli. Resztę polecił zwolnić .... „ (WTK nr 44 z 1967 r.).

Na drugi dzień - już po nocnym odskoku - wstaliśmy, bo kuchnia przygotowała właśnie gorącą zupę. Nie było to więc rano, prawie sięgałem łyżką do parującej miski, zupa była bardzo gorąca, gdy od strony naszych placówek zaniosło się terkotem nerwowych serii km-ów. Padły szybkie rozkazy i funkcyjni zaczęli wytrącać z rąk na ziemię miski z zupą niezdecydowanym podkomendnym. Rąbnąłem swoją miską o ziemię nie zabierając jej nawet, jakby w przeczuciu, że był to już ostatni i to nie zjedzony posiłek z partyzanckiej kuchni polowej. Kompania, po przełamaniu krótkiego wahania: karabin czy łyżka - żołnierz był bardzo głodny - sformowała się błyskawicznie. Ruszyliśmy szeroką tyralierą w kierunku strzałów. Padła komenda; bagnet na broń ! Dla mnie oznaczała ona przygotowanie posiadanego rkm (Browning wzór 28) do strzelania „z pasa”. Gromkie „hurra”, zwielokrotnione echem, poderwało kompanię do biegu. Nie dogoniliśmy jednak Niemców. Czy wyczuli wściekły nastrój głodnej kompanii, czy też przerazili się naszej, wyolbrzymionej echem liczebności, nie wiem. Zbiegli do wsi, z której przyszli, a dowódca powstrzymał nasz atak na lizierze lasu. Do wieczora trwała wymiana ognia między nami a próbującymi kilkakrotnie jeszcze podejścia do lasu Niemcami. Pod wieczór, gdy na przedpolu zaczęło już szerzej a w lesie, kilka kroków od liziery, było już dość ciemno wstrzelali się w stanowisko naszego rkm-u. W momencie gdy „Grunwald” podawał mi z lewej strony kolejny magazynek seria zapalających pocisków zaryła się w suchą ściółkę tuż pod naszymi wyciągniętymi do siebie rękami, „Grunwald” cofnął instynktownie rękę z magazynkiem a ja na to krzyknąłem: Runek rzucaj! Łapiąc magazynek w powietrzu szybko go wprowadziłem do km-u, oddałem dłuższą serię w kierunku widzianych przed chwilą błysków z przeciwnej strony i zawołałem: zmiana stanowiska! O parę kroków dalej, za grubym pniakiem i gęstym krzewem jałowca poczuliśmy się bezpieczniej, gdy następna seria wznieciła w pobliżu pierwszego drugie „ognisko”.

Po zapadnięciu zmroku nastąpił odskok. Nocą jeszcze wyznaczono nam kwaterę :w jednej ze stodół wsi Wymysłów. Natrafiliśmy tam, na klepisku, kupkę kapusty. Nie wiem, co pomyślał gospodarz, gdy obejrzał klepisko po naszym obejściu, ale kapusty ubyło bardzo wiele. Zjedliśmy ją na surowo.

Koło południa chyba zaczęło się znów. Tym razem atak poszedł na baon „Nurta”. Słyszeliśmy odgłosy walki, do akcji ze strony npla weszła nawet broń pancerna i samoloty. Wyznaczono nam stanowiska na lizierze lasu za Wymysłowem, na wzgórzu. Widzieliśmy, z odległości przekraczającej skuteczny ogień nawet ciężkiej broni maszynowej, tyraliery Niemców idące na „Nurta”. Wytrzymał, ubezpieczony przez nas przed okrążeniem. Znów nocą przeskok przez tory kolejowe i szosą wiodącą do Kielc. Ściągnięto nas z placówki bardzo późno, biegiem musieliśmy doganiać odchodzące oddziały. Przed przejściem torów i drogi trwał krótki postój. Chyba zwiadowcy badali możliwość przejścia. Wojsko waliło się z nóg i zasypiało natychmiast. Gdy przyszedł moment przeskoku, to i nocny kopniak czy inna terapia wstrząsowa miały swoją dobrą stronę, by żołnierza obudzić i wyprowadzić z matni.

Niedługo drogi nasze z „Nurtem” rozeszły się. On miał na swej drodze jeszcze jedną krwawą bitwę pod Chotowem, my pod Brześciem.

A oto urywek-podsumowanie wspomnieli sześcioosobowej grupy żołnierzy batalionu „Nurta”. (WTK. Nr 14 z 1965 r.):

„.... Zwycięskie bitwy batalionów „Nurta”, „Marcina” i „Przeboja” w dniach 27 do 31 października 1944 r. partyzanci nazwali „Małą Wojną”.

Pod Krzepinem, Kwiliną, Lipnem, Chotowem, Brześciem i Lasocinem Niemcy ponieśli duże straty w ludziach i sprzęcie. Na podstawie informacji zebranych przez miejscowy wywiad AK, relacji ludności, która obserwowała zwożenie zabitych Niemców można powiedzieć, ze stracili oni około 460 żołnierzy, nie licząc rannych.”


Po tym nastąpiła demobilizacja, przedzieraliśmy się znów małą krakowską grupką na wyznaczone nam meliny w przeciwnym krańcu (południowym) powiatu włoszczowskiego. Ludność nie szczędziła nam serdecznej pomocy, dziewczęta oglądały ciekawie, choć chyba pięknie podówczas nie wyglądaliśmy.

Nocą, w pierwszych dniach listopada, przybyliśmy do wsi Irządze. Zakwaterowano nas w stodole jednej z chat przysiółka lezącego w bok od właściwych Irządzy, gdzieś już pod Zawadą. Na drugi dzień przeżyliśmy swoiste „pożegnanie z bronią”. Przedstawiciel miejscowej terenówki, chyba kierownik tamtejszej szkoły, przybył z upoważnieniem zabrania naszej broni długiej na przechowanie. Zdaliśmy. Rozlokowano nas teraz wygodniej. Pojedynczo lub po dwóch, ja z „Grunwaldem” trafiłem, na kwaterę do rodziny Kucharczyków. Chociaż odwiedzaliśmy się wzajemnie, nazwisk innych gospodarzy nie zapamiętałem. Kwatery z wyżywieniem mieliśmy opłacone przez kwatermistrzostwo, dostaliśmy na wyposażenie dodatkowe koce, buty z zapasów kompanijnych i trochę pieniędzy, ale ile tego nie pamiętam. Koce częściowo przeszyliśmy na kurtki, wszystkie sorty mundurowe zamieniliśmy na cywilne. Drogę ewakuacyjną, w razie potrzeby, mieliśmy wyznaczoną w kierunku Zawady i leżącego za nią lasu. U naszych gospodarzy szybko przeniesiono nas z noclegu w stodole do kuchni, bo było już zimno.

Jak powiedziałem, odwiedzaliśmy się wzajemnie a powodzenie u dziewcząt mieliśmy niebywałe. Czas płynął wesoło. Matka naszego gospodarza, kobieta ułomna, zdaje się częściowo sparaliżowana, była nam bardzo przychylna. Gdy czasem - nie za często - zabimbrowaliśmy trochę, wskazywała nam na gliniany garnek w kredensie, w którym zawsze znaleźć można było bądź to maślankę, bądź też kwaśne mleko. Świetne to były odtrutki i gasiły pragnienie jak nic.

Mimo dużej przychylności ogółu ludności trafiały się również wypadki określania nas mianem „pańskiego wojska”, jakoś nie bardzo rozumiałem, o co tu chodzi. Ja, były subiekt z Krakowa, o pochodzeniu robotniczo-chłopskim - jak byśmy to dzisiaj określili - oraz moi koledzy, o pochodzeniu w swej masie najwyżej inteligenckim, nie mieliśmy w sobie nic z pańskości. Poza młodzieńczym patriotyzmem, swoiście może wyrażanym, nie było w nas chęci do jakiegokolwiek różnicowania Polaków. Mnie przynajmniej nie uczono tego na żadnym etapie konspiracyjno-partyzanckiej działalności. Gwoli prawdy podkreślić muszę, że to pejoratywnie rozumiane określenie nie miało wpływu na osobiste traktowanie nas. Było bardzo dobre.

Pod koniec listopada zaczęła nam jednak ta sielska bezczynność ciążyć. Postanowiłem udać się na rekonesans do Krakowa, w celu zbadania możliwości nawiązania kontaktów w naszym starym środowisku. „Byk” wyraził chęć towarzyszenia mi. Zameldowaliśmy o naszym zamiarze, nie czyniono nam przeszkód.

Rozpoczęliśmy więc przygotowania. Nie trwały one długo. Brak nam było tylko dokumentów osobistych, bo te zakopaliśmy jeszcze w lasach złotopotockich. Zaświadczenie moje z gminy Irządze, na nazwisko Wincentego Konarskiego, ubiegającego się o duplikat kenkarty, rzekomo zgubionej, nie przedstawiało większej wartości, szczególnie po znaczniejszym oddaleniu się od tamtych okolic. Wszystko jednak podówczas było jednym wielkim ryzykiem, zatem nie uznaliśmy tego za dostateczny powód do rezygnacji z naszych planów.

Wyruszyliśmy w podroż kierując się polnymi drogami na Wilków i Pradła. W Pradłach zgłosiliśmy się do wskazanej nam przez mojego gospodarza, p. Kucharczyka, nauczycielki (nazwiska nie pamiętam), która nakarmiła nas i wyprawiła w dalszą drogę. Szliśmy teraz błotnistymi drogami, śnieg zaczął bowiem mocno topnieć, w kierunku na Wierbkę i Kąpiele. W Kąpielach zanocowaliśmy u sołtysa, znów powołując się na p. Kucharczyka. Na drugi dzień rano udaliśmy się do Wolbromia i tam wsiedliśmy na stacji do pociągu wiozącego ludzi na okopy, Staraliśmy się trafić tak, by na stacji znaleźć się tuż przed odjazdem pociągu okopowego i nie przebywać na tym strzeżonym przecież przez Niemców obiekcie zbyt długo. Trochę przedobrzyliśmy. Ja zdążyłem wsiąść do pociągu równocześnie z sygnałem odjazdu - biegliśmy jot od dłuższej chwili - ale Zbyszek dobiegał, gdy pociąg już ruszył. Gdy wyciągnąłem do niego rękę, by pomóc mu wskoczyć, od budynku stacji podbiegł młody, smukły SS-man i wyrzuciwszy z siebie pełny repertuar przekleństw używanych w odniesieniu do Polaków chwycił Zbyszka z tyłu. Ja zmartwiałem, on jednak wspomógł tylko moje wysiłki wywindowania Zbyszka do towarowego wagonu. Na pożegnanie pogroził pięścią, my jednak z głęboką ulgą roześmieliśmy się do siebie, od ucha do ucha. Wagon był pełny, szumiało w nim jak w ulu, w miarę jednak dostrzegania nas przez rozgadanych i nie od dziś zaprzyjaźnionych ze sobą współpasażerów, cichło wokół nas. poczułem się trochę nieswojo, a i Zbyszkowi mina zrzedła. Nadrabiając jednak tupetem rozmawialiśmy ze sobą swobodnie, klnąc Niemców, że zmienili nam miejsce pracy i zmusili do jeżdżenia na okopy. Powoli przestaliśmy być przedmiotem zainteresowania i wszystko wróciło do normy. Pojechaliśmy do Charsznicy i tu urwaliśmy się z grupy, do której nas przyłączono i pomaszerowaliśmy pieszo do Miechowa.

W Miechowie, w tym dniu, odbywał się jarmark, jechały zatem chłopskie furmanki, szli dużymi grupami mieszkańcy okolicznych wiosek, tak że wsiąkliśmy w tłum i czuliśmy się dobrze. Między Charsznicą a Miechowem naliczyliśmy kilka linii okopów i rowów przeciwczołgowych, przy których kręciło się dość dużo wojska, żandarmerii i innych, umundurowanych przedstawicieli formacji hitlerowskich. W Miechowie postanowiliśmy poczekać na wieczorny pociąg okopowy. Dopóki trwał targ kręciliśmy się wśród ludzi, potem siedzieliśmy jakiś czas w kościele Bożogrobców. Zmarzliśmy solidnie. Na stacji już patrol żandarmerii omiótł nas ręcznym reflektorem, poczekalnia była nie oświetlona. Nie podpadliśmy jednak. Wkrótce podstawiono pociąg i wsiedliśmy w przepełnione do granic możliwości wagony. W pociągu nasłuchaliśmy się krew w żyłach mrożących opowieści, prym wiodły paskarki. Trzeba przyznać, że rzeczywiście chwilami robiło mi się nieprzyjemnie. Gnębiło mnie, jak wydostaniemy się z krakowskiego dworca, skoro tam rzeczywiście jest taka obstawa, jak w opowiadaniu paskarek. Jeden rzut oka jednak po opuszczeniu pociągu przekonał nas, że nie jest tak źle. Pijani bahnschutze i żandarmi w rozchełstanych płaszczach dali się łatwo wyminąć - nie mieliśmy bagaży - i znaleźliśmy się przed dworcem.

Niebiesko świecące okna zaciemnionej „jedynki”, która jakby na nas czekała, zdopingowały nas do biegu. Rozpędzeni wpadliśmy w ciemnościach, gdzieś w pośrodku placu Kolejowego, na jakiegoś osobnika. Zarys munduru sprężył nas wewnętrznie, lecz grzeczne „Verzeichen Sie” i pokorny niemal skłon po spadłą czapkę mundurową uspokoił nas natychmiast i pobiegliśmy dalej. W pustym prawie tramwaju Zbyszek poprosił o „dwa z przesiadką”. Konduktorka obrzuciła nas uważnie roześmianym oczami i spytała: „a skąd to kawalerowie wracają?” i dodała ciszej: „dawno was tu pewnie nie było, nie ma już biletów z przesiadką”. Odpowiedzieliśmy z przesadnie spokojnymi, niewinnymi minami, a w jej oczach (nawet ładnych) pojawiły się wesołe błyski zrozumienia. Cieszyło nas, mimo to, że odcinek naszego przejazdu „jedynką” jest tak krótki i zaraz wysiądziemy, na początku Floriańskiej, przy Rynku Głównym. Pod kościołem Mariackim złapaliśmy zaraz „trójkę”, niedługo minęliśmy teren zlikwidowanego już getta i wyskoczyliśmy w pełnym biegu we wskazanym przez Zbyszka miejscu na ulicy Lwowskiej. Jeszcze parę kroków i znaleźliśmy się w mieszkaniu Zbyszka, przy ul. Traugutta 9. Mama jego oniemiała z radości. Przed udaniem się na spoczynek, musieliśmy się jeszcze dokładnie wykąpać i spalić odzież, w której wróciliśmy. Nazbyt wierne bowiem towarzyszki doli żołnierskiej, wszy, aż tu z nami przywędrowały.

Na drugi dzień byłem już we własnym domu, na Zakrzówku. Wszystkich zastałem w dobrym zdrowiu, nawet Mroczkowski został przez Arbeitsamt wyreklamowany z obozu w Płaszowie. Piszę o nim, bo wówczas właśnie przyszedł mi do głowy pewien plan, związany ze sprowadzeniem pozostałych kolegów na święta do Krakowa. Wykonawcą tego planu miał być właśnie on. Pracował nadal w Arbeitsameie. Zaproponowałem mu, by pojechał do Irządzów i przywiózł wszystkich chętnych do powrotu partyzantów jako rzekomych robotników wytypowanych do wyjazdu na roboty do Niemiec. Tak dobrze się składało, że Mroczkowski dobrze był znany „Grunwaldowi” jako jego szwagier, i w ten sposób mógł porozumieć się z zainteresowanymi, nie wzbudzając nieufności. Pracował ponadto jakiś czas w Stützpunkcie Arbeitsamtu w Pilicy i znał dość dobrze tamte strony. Jego również tam znano w zakresie do naszych planów przydatnym. Trzeba przyznać, że zadania tego podjął się chętnie, zresztą sojuszniczkami moimi były matka i siostra „Grunwalda” a żona Mroczkowskiego.

Spisał się na medal, wystawił odpowiednią dokumentację podróżną Arbeitsamtu i chłopcy wrócili do domu - jeśli się zważy ówczesne warunki - niemal komfortowo. Były podwody, nocleg na stacyjnym posterunku żandarmerii w Wolbromiu, następnie w Wolbromiu i w Tunelu żandarmi zabezpieczyli dla nich oddzielny przedział, i tak dojechali otoczeni „czułą opieką” rozpadającej się III Rzeszy do Krakowa.

Po wyjściu z dworca w Krakowie mistyfikacja się skończyła i każdy, na własną rękę już, pomaszerował do domu. Wrócili wówczas na pewno: „But”, „Grunwald”, „Wilk” i Jasiek „Piorun”. Co do innych nie jestem pewien czy skorzystali z tej okazji, odnoszę jednak podświadomie wrażenie, że wszystkich nie wymieniłem.

Ja wkrótce otrzymałem nową kartę rozpoznawczą z legalizacji za pośrednictwem mego brata, pchor. „Szacha”. Wróciłem też do pracy w sklepie, przy ul. Długiej 22, gdzie przyjęto mnie jak gdyby nigdy nic. Między sobą spotykaliśmy się kilkakrotnie, wiedzieliśmy, że nasz przecież Baon „Skała” walczy nadal gdzieś w Krakowskiem i bardzo pragnęliśmy się do niego dostać. Czyniliśmy w tym kierunku starania, szybciej jednak przyszło wyzwolenie.

Witaliśmy wkrótce serdecznie „Lacha”, „Jeża”, „Piacha” i innych, którzy zaraz po wkroczeniu wojsk radzieckich zjawili się również w Krakowie.

Z naszej krakowskiej grupy szkoleniowej szczególnie wyróżnił się, wśród tych którzy przeżyli, „Lach”. Komisja Likwidacyjna AK zweryfikowała go na wniosek mjr „Skały”, w stopniu podporucznika. „Jeż” i „Piach” niedługo wyjechali na Zachód.

Nadspodziewanie szybkie wkroczenie wojsk radzieckich do Krakowa przyniosło także osobistą wolność mojemu bratu, pchor. „Szachowi”, który aresztowany został 31 grudnia 1944r. Wypadek ten podziałał bardzo przygnębiająco na całą rodzinę; po hitlerowskich oprawcach można było spodziewać się wszystkiego najgorszego do ostatnich chwil okupacji.

W owych mroźnych (Wisła skuta była lodem), styczniowych dniach 1945 roku wiele więc było powodów do radości.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi