Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Konrad Nitzschke, Tamte dni


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Konrad Nitzschke ps. „Konar”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.




3 września 1944 r., z lasów majątku Książ Wielki koło Miechowa, wyruszył w marsz na pomoc walczącej Warszawie Samodzielny Baon Partyzancki „SKAŁA” Krakowskiego „Kedywu”. Był to ostatni już oddział akowski podejmujący tego rodzaju próbę, która wielu oddziałom przed nim na ogół się nie powiodła. I tu, jak się okaże, szansa była znikoma, tym bardziej, że ze względu na przygotowaną przez Niemców i umocnioną wzdłuż Nidy i Pilicy nową linię obrony, wybrano trasę okrężną, zakładającą obejście tych rzek nieomal u ich źródeł.

Entuzjazm młodych partyzantów walczących o wolność Ojczyzny był tak wielki, że nie pozwalał na zimne kalkulacje. Realia jednak dały o sobie znać i krakowski Baon zdołał, w stałej walce i styczności z Niemcami i ich obserwatorami, dotrzeć zaledwie do lasów złotopotockich w Częstochowskiem. Na okres marszu Baonu przypadło bowiem rozpoczęcie przez Niemców, zakrojonej na szeroką skalę, operacji przeciwpartyzanckich. Dla ich przeprowadzenia wydzielono - obok znajdujących się w składzie do tego celu przeznaczonej armii - trzech dywizji pacyfikacyjnych (213 i 318 Sicherungsdivision i l dywizji RONA) - specjalnie przeszkolone do walki z partyzantami jednostki Waffen SS, oddziały żandarmerii oraz pododdziały brygady kawalerii, składającej się z Kałmuków i Kozaków. I właśnie jako pierwszy w tych operacjach, w dniu 11 września w lasach koło Złotego Potoku obok stacji kolejowej o tej nazwie wówczas, a obecnie o nazwie Julianka, otoczony został Baon „SKAŁA”. Udało się jednak Baonowi po kilkugodzinnej, morderczej walce wymknąć się z okrążenia ze stratą 12 zabitych i 5 rannych żołnierzy (ewakuowanych przez kolegów). Straty zadane Niemcom wyniosły 68 zabitych i około 120 rannych. Sytuacja krakowskiego Baonu była jednak po bitwie groźniejsza aniżeli przed nią. Pozbawiony niemal wszystkiego, a przede wszystkim amunicji, stał się łatwym do połknięcia kąskiem dla penetrujących okolice 6000 Niemców. Stan Baonu wynosił około 400 na ogół kiepsko uzbrojonych żołnierzy. Odskok od pola bitwy zmęczonych partyzantów był też niedaleki. W prostej linii kilka kilometrów, do aktualnego rezerwatu Wielki Las koło wsi Zalesice i Wiercica. Tam napotkany częstochowski oddział partyzancki (Jerzego Kurpińskiego - „Ponurego”, d-cy 4 kompanii II/27 PP AK) podzielił się z nami kolacją i ofiarował 2000 szt. amunicji karabinowej, po czym odmaszerował w bezpieczniejsze strony. Powtórzenie walki w dniu następnym, mogłoby sprowadzić się tylko do oddania salwy honorowej nad wspólną mogiłą Baonu „SKAŁA”, bo jedynie na to pozwoliła by posiadana ilość amunicji. Niemcy jednak, nie przypuszczając, że partyzanci zalegli tak blisko wczorajszego pobojowiska, ruszyli dalej na północ i w odległości dwudziestu kilometrów starli się pod Ewiną z liczniejszą od „SKAŁY” i bardzo dobrze uzbrojoną 3 Brygadą Armii Ludowej im. gen. Bema. Straty tej brygady były podobne. Wyniosły 12 zabitych i 11 rannych przy zadaniu Niemcom strat w zabitych i rannych sięgających 300 żołnierzy. Morale polskich partyzantów wyraźnie górowało nad przeczuwającymi ostateczną klęskę lecz bardzo groźnymi jeszcze swą przewagą, hitlerowcami.

Baon „SKAŁA”, przed świtem 12 września, wrócił w pobliże pola bitwy i we wsi Podlesie częściowo się zdemobilizował, przekazując ponadto do oddziału partyzanckiego por. Eugeniusza Smarzyńskiego” - „Malinowskiego” d-cy 4 kompanii II/74 PP AK - 30 ochotników. Wśród nich byłem i ja. I tak z odległego Krakowa znalazłem się w partyzantce kieleckiej. Baon „SKAŁA” w bardzo uszczuplonym składzie powrócił w okolice Krakowa.


****

28 października 1944r. - o brzasku - zbliżaliśmy się do rejonu wsi Kossów i Budki Pączów. Oczy kleiły się, a nogi zaczynały się plątać. Posuwaliśmy się wąską, leśną drogą pełną wykrotów, wystających korzeni i innych pułapek trudnych do ominięcia w noc ciemną, a nieprzenikniony mrok potęgował bardziej jeszcze otulający drogę wysokopienny las. Czy można usnąć w marszu. Okazało się niejednokrotnie, że można, jeśli znużenie osiąga kres ludzkiej wytrzymałości, a innego wyjścia nie ma. Bywały to zwykle krótkie chwile przemożnego snu, z których wyjście przybierało niekiedy humorystyczne formy. „Śpioch” w pewnym momencie osuwał się na przykład na kolana, a idący za nim walili się jeden na drugiego jak rozpędzone pojazdy w karambolu drogowym. Powstawało zamieszanie, szczególnie trudne do opanowania, jeżeli noc była ciemna choć oko wykol. Powodowało to jednak rozbudzenie zaspanych, kolumna prędzej czy później porządkowała się i ruszała dalej. „Zorganizowani” tworzyli w marszu zespoły odsypiające w marszu zaległości, które w gorących dniach bojów niebezpiecznie narastały i stosowali różne sposoby. Na przykład dwaj skrajni podtrzymywali za ręce śpiącego w środku, kolejno się zmieniając lub też przy posuwaniu się gęsiego po leśnych ścieżkach - każdy trzymał swojego poprzednika za pas. Zapobiegało to również zgubieniu oddziału. Żaden ze sposobów nie był jednak doskonały i stosowano je bez gwarancji. Wreszcie kres drogi został osiągnięty i jeśli wprost z marszu nie wypadło iść na czujkę lub placówkę ubezpieczającą, można było po większej części zawinąć się w koc i lec do snu pod pierwszym lepszym drzewem. Zdarzali się też rozmowni, którzy ni stąd, ni zowąd natchnieni jakąś myślą próbowali nawiązać rozmowę, choć w takich chwilach spotykali się zwykle z niezbyt przyjemną dla nich odprawą. Przede wszystkim pożądano snu za wszelką cenę.

Znużony jak inni, acz nieco ożywiony wyszukiwaniem odpowiedniego wolnego miejsca do snu w ustępujących z wolna ciemnościach, usłyszałem jak jeden z „inteligentów” opowiadał kolegom, że równe 400 lat temu lasy te otrzymał Mikołaj Rej z Nagłowić w darze od starosty chęcińskiego Hieronima Szafrańca.

Mikołaj Rej... ojciec piśmiennictwa polskiego..., „Krótka rozprawa między trzema osobami, panem, wójtem a plebanem".., „Zwierciadło"..., „Żywot człowieka poczciwego"... Kołatały mi się w głowie strzępy wiadomości szkolnych. Uczepiło się natrętne pytanie czy żywot partyzancki to żywot poczciwy? Nie obeszło się bez wątpliwości. Wczoraj, tak, właśnie wczoraj pod Krzepinem i Zagórczem.

W lasach krzepińskich, w których staliśmy od 3 dni, zostaliśmy wczesnym rankiem dość nieoczekiwanie zaatakowani przez Niemców. Obłożyli nas ogniem broni maszynowej, moździerzy i granatników. Walili dość celnie, uszkodzili nam ckm, wybuchy granatów obsypywały nas ziemią, jednakże trafionych partyzantów w zasięgu mojego wzroku i słuchu nie było. Nie było też widać Niemców i zastanawiające było ich dobre wstrzelanie się w nasze stanowiska. Wreszcie ktoś krzyknął:

-Są!

Rzeczywiście ukazało się wśród gęstego w tym miejscu poszycia kilka sylwetek żołnierzy nieprzyjaciela. Oszołomienie naszych szeregów wywołane strzałami z niewidocznych stanowisk wroga zniknęło jak ręką odjął. Kompanie II batalionu ochłonąwszy z zaskoczenia, rozpoczęły ostre przeciwdziałanie. Odrzuciwszy Niemców skierowaliśmy się w miejsce walki I batalionu, orientując się na dochodzące do nas odgłosy walki. Inż. leśnik Mieczysław Tarchalski - „Marcin”, kpt., dowódca I /74 PP AK także odrzucił już gros sił npla w kierunku Bebelna i wspólnie weszliśmy w fazę likwidowania rozproszonych ogniw oporu Niemców. Kto z nich mógł chyłkiem umykał z lasu, niektórzy kryli się w gęstym poszyciu. Walka wygasła po południu. Po jej zakończeniu okazało się, że - jedna z kilku biorących udział w akcji przeciwpartyzanckiej - kompania wehrmachtu, dowodzona przez oficera SS i posiłkowana przez włoszczowskich żandarmów, SS i SD-manów, zapuściła się niebacznie w głąb zgrupowania 74 PP AK. Otoczeni przez nas poddali się. Stracili cały sprzęt, broń, zabitych w boju i rozstrzelanych (żandarmów, SD i SS-manów w tym dwóch oficerów SS). Odmaszerowali do Włoszczowy rozebrani do granic przyzwoitości. Była to przecież dla nas jedna z nie za częstych okazji uzupełnienia nie tylko broni i amunicji, ale także zaopatrzenia w odzież i obuwie przed zimą, która zbliżała się szybko.

Jak podaje w swych wspomnieniach „Marcin” (WTK nr 44 z 1967 r.) wzięto do niewoli pod Krzepinem 99 Niemców. Wśród nich dwóch oficerów SS, SD-manów oraz „szupowców”. Zdobyto jeden moździerz 81-mm, 12 erkaemów, 36 MP-i, kilkadziesiąt kb, broń krótką, 2 wozy amunicji, 16 koni osiodłanych z pełnym ekwipunkiem, oporządzenie. Niemców zginęło w boju 18, rozstrzelanych zostało 11 a 9 zabili sami Niemcy pod Włoszczową, gdy - puszczeni przez nas wolno - wracali tam nocą. Wzięto ich za groźnych partyzantów. Udało się zbiec przed rozstrzelaniem „Krwawemu Julkowi”, znanej w okolicy bestii w żandarmskim mundurze. Nazywał się Julian Erdmann, pochodził z rodziny kolonistów niemieckich ze wsi Władysławów koło Zwolenia, mówił dobrze po polsku, służył w polskim wojsku, co czyniło go tym bardziej niebezpiecznym. Dopisywało mu szczęście. Mimo licznych zamachów na niego i innych groźnych sytuacji przeżył wojnę. Pochwycony przez władze polskie został po wojnie osądzony jako zbrodniarz wojenny, mający na sumieniu około 300 istnień ludzkich zamordowanych osobiście i stracony.

Już po zmroku ruszyliśmy długą kolumną na Krasów. Marsz ubezpieczał w straży przedniej zwiad konny, który także miał za zadanie zaawizować w Krasowie nasze przybycie w celu przygotowania jakiegoś posiłku. Nie było to łatwe bo chodziło o 1000 ludzi i wiele koni, gdyż dołączył do nas także baon kpt. Eugeniusza Kaszyńskiego - „Nurta” (cichociemnego) z 2 PP Leg. AK, stacjonujący w Bałkowie.

Ciemny bardzo tej nocy nieboskłon rozświetlały od czasu do czasu różnobarwne rakiety. Wiedzieliśmy, że to niemieckie i że wróg czai się niedaleko by dopaść nas za dnia. Nie wiedzieliśmy natomiast, że nasze dowództwo znalazło przy pojmanym oficerze SS rozkaz operacyjny do prowadzonej przeciw nam akcji (kryptonim „Hubertuseinsatz"), z którego wynikało, że zgromadzono znaczne siły ściągając je z Radomia, Kielc i Krakowa. Przewidywano także użycie lotnictwa i broni pancernej, co w dalszych dniach walki miało miejsce. W zdobytych dokumentach niemieckich znajdował się także kod znaków rakietowych pozwalający na odczytywanie sygnałów świetlnych a także wprowadzanie Niemców w błąd przez wystrzeliwanie sygnałów mylących.

W Krasowie, w jednej z chat, potężna micha zalewajki okraszonej nawet słoniną i pajda pysznego, wiejskiego chleba była pierwszym posiłkiem w tym dniu, mimo iż zbliżała się już północ. Tak smacznej zalewajki nie jadłem już nigdy potem; chyba głód był tą niezwykłą przyprawą, spotęgowaną jeszcze matczyną serdecznością gospodyni.

Nie pamiętam kiedy urwał się tok rozmyślań spowodowanych odezwaniem się kolegi, nie pamiętam też momentu pogrążenia się w głęboki sen, który niepostrzeżenie przeniósł mnie przez granicę między świadomością i podświadomością, nasyconą niekiedy majakami, jakże bliskimi głęboko przeżytej rzeczywistości, która dopiero co minęła.

Po zapadnięciu zmroku nastąpił odskok. Odchodziliśmy, mimo powodzenia na wszystkich odcinkach, z pasma lasów nadnidziańskich na północ, oddalając się pod naporem Niemców, których w okolicy stale przybywało, od przewidzianych planem „Burzy” podstaw wyjściowych do zaatakowania przez 74 PP AK tyłów niemieckich na węźle drogowym w Nagłówkach (Nagłowice - Oksa - Włoszczowa - Częstochowa, Nagłowice - Szczekociny - Zawiercie - Śląsk). Ofensywa Armii Czerwonej po utrwaleniu się przyczółków sandomiersko-baranowskiego i warecko-magnuszewskiego była spodziewana lada dzień. Spodziewali się tego i Niemcy i dlatego ogromnym wysiłkiem - biorąc pod uwagę trzeszczący niedaleko front - starali się oczyścić zaplecze przyfrontowe z dokuczliwych partyzantów. W jednym tylko dniu walk w rejonie Kossowa Niemcy stracili w zabitych i rannych około 90 żołnierzy przy jednym lekko rannym w II batalionie 74 PP AK. Pułk odniósł kolejny sukces.

W korespondencji z Andrzejem Ropelewskim, pułkownik dyplomowany dr Jan Rzepecki - „Prezes”, były wysoki oficer Komendy Głównej AK, wyraził następującą ;opinię (cytuję za adresatem): „Kto ma za sobą wojnę, ten wie, że jej istotą jest długotrwały i mało efektowny, ale uporczywy wysiłek fizyczny i nerwowy, prywacja (wyrzeczenia), głód, brud itp., a nie efektowne zrywy, rzadkie, ale wymagające jeszcze dodatkowego wysiłku woli i ducha poświęceń. Tylko romantycy w wieku od 10 do 80 lat uważają wojnę za jakąś serię Somosierr”.

Tu trzeba by dodać, że istnienie partyzanckich oddziałów leśnych i ich walka mimo największych z ich strony wysiłków i wyrzeczeń, nie mogłyby dojść do skutku, gdyby nie stanęła do walki, ramię w ramię z partyzantami, wieś polska. Wysiłek wsi był ogromny. Zanim jeszcze zalążki organizacji wyzwoleńczych dotarły na wieś ludność zebrała samorzutnie wiele broni, amunicji i częściowo oporządzenia z pobojowisk Września, nie bacząc, że zagrożone było to karą śmierci. Broń ta pozwoliła później na uzbrojenie pierwszych oddziałów i w rękach partyzantów ulegała pomnożeniu o broń odbieraną rozbrajanym Niemcom. Oddziały partyzanckie z roku na rok rosły w siłę, dozbrajane z czasem zrzutami lotniczymi. Gdy walki partyzanckie rozgorzały już na dobre, oparcie ich o pomoc wsi przybrało nowe formy. Wieś dawała przewodników i niekiedy podwody, prowadziła szeroką akcję obserwacji ruchów jednostek niemieckich, informacji i ostrzegania. Rzemieślnicy wiejscy świadczyli na rzecz partyzantów cały szereg usług krawieckich, szewskich, kowalskich, rusznikarskich i innych. W chatach chłopskich piece chlebowe pełniły funkcje piekarni partyzanckich, izby zastępowały sale szpitalne, a nawet operacyjne. Wielu młodych ludzi uratowano w ten sposób od niechybnej śmierci. Wieś w szczególnych okolicznościach żywiła całe oddziały, choć sama nękana kontyngentami, nadmiarem żywności nie dysponowała. Partyzanci oczywiście z tej bezpośredniej formy pozyskiwania żywności od ludności korzystali rzadko, mimo, że świadczona była z całą, jakże przypominającą matczyną, serdecznością. Zaopatrzenie w żywność oddziałów odbywało się w sposób zorganizowany przez służbę kwatermistrzowską. Uzupełniały tę formę rekwizycje żywności przygotowywanej w zasadzie dla okupanta. O możliwości przejęcia tych partii, podając zgromadzone ilości i termin odbioru ich przez Niemców, informowali polscy pracownicy liegenschaftów, młynów, mleczarni, punktów wymiany jaj na cukier, sklepów i magazynów. Zwykle dzięki temu partyzanci byli pierwsi, a Niemcom pozostawały pokwitowania, wystawione przez partyzantów dla usprawiedliwienia polskiego personelu. Wielokrotnie wizytowane w ten sposób przez chłopców z lasu, były między innymi, młyn w Nagłowicach i piekarnia w Oksie, mimo że miejscowości te posiadały posterunki niemieckie chroniące węzeł drogowy i położone w jego widłach lotnisko polowe. Na ogół operacje te były przeprowadzane w sposób pozwalający unikać potyczek z Niemcami. Ich zasadniczy cel był przecież zupełnie inny. Zdarzyła się jednak akcja, która dzięki mołojeckiej fantazji jej wykonawców miała przebieg bardziej urozmaicony. Chodziło o odbiór przygotowanych w Oksie, w aptece w rynku, lekarstw i materiałów opatrunkowych dla sanitariatu 74 PP AK. Partyzanci obozowali niedaleko w lasach majątku Lipno. Początkowo planowano pojechać po leki furką w przebraniu chłopskim. Wyznaczeni do tego celu sierżant Konrad Kotulski - „Włodek” i kapral Romuald Jędrych - „Jacek” przebierankę jednak uznali za dyshonor. Zdołali przekonać „Marcina”, że najsprawniej zlecenie wykonają w nocy konno. Zgodę otrzymali. Dobrali jeszcze dwu żołnierzy znających dobrze okolicę: Mieczysława Pytlarza - „Rolanda” i N. N. - „Panterę”, po czym wyruszyli. W lesie pod Oksą przywiązali konie, poszli do brata „Jacka” mieszkającego na skraju osady, a ten przeprowadził ich ogrodami do apteki, skąd sprawnie odebrali worki z lekami. I nie zdarzyło by się nic nadzwyczajnego, gdyby nie nocny stróż. Napotkawszy ich obładowanych workami przestrzegł, że na drugim narożu rynku za apteką jest niemiecki posterunek drogowy i postraszył, że Niemcy mogą ich pochwycić. Podziałało to na naszych asów partyzanckich jak ostroga na rumaka pełnej krwi. Przytrzymali przy sobie stróża, żeby nie było żadnych niespodzianek, zdeponowali leki u brata „Jacka” i kazali się prowadzić do Niemców, zorientowawszy się uprzednio, że jest ich około dziesięciu, i że w nocy wystawiają wartownika. Podeszli niepostrzeżenie ogrodami pod sam posterunek i stwierdzili, że wartownik w najlepsze śpi. Został w okamgnieniu rozbrojony. „Jacek" i „Pantera” wdarli się do środka niemieckiej kwatery w pobliże stojaków z bronią. Oświetleni latarką Niemcy zbaranieli, jeden przytomniejszy próbował chwycić broń ze stojaka, ale potężny cios kolbą zadany mu przez „Panterę" odrzucił go w przeciwległy kąt izby. W tym czasie prysnęły okna wybite z zewnątrz przez „Włodka”, i „Rołanda” i dały się słyszeć gromkie rozkazy sierżanta do rzekomych oddziałów otaczających posterunek. Zabranie broni ze stojaków i leżącej przy niej amunicji było już tylko formalnością. Struchlałych Niemców zamknięto na klucz, okna zakryto okiennicami, które podparto drągami przedtem ostrzegając, że Oksę zajęli partyzanci, i że do rana dla własnego bezpieczeństwa Niemcy nie powinni podejmować prób opuszczenia swego pomieszczenia. Oprócz tak bardzo potrzebnych leków do obozu dotarła broń i amunicja: rkm, 3 pm, 8 kb, pociski karabinowe i pistoletowe, granaty. Nowa drużyna mogła wyruszyć w pole. Ochotników po wsiach i miasteczkach w okolicy nie brakowało.

W chatach, gajówkach, leśniczówkach, młynach, dworkach i dworach, na plebaniach partyzanci spotykali się z iście staropolską gościnnością.

Liczne z nich stanowiły konspiracyjne punkty kontaktowe tzw. skrzynki.

Gdy to było konieczne można było w wioskach znaleźć kwatery, oddać bieliznę i odzież do prania lub połatania, przeżyć złudzenie domu rodzinnego, który dla niejednego był bardzo odległy lub w ogóle go już nie było. Można było zaznać matczynej troski, która dawniej spowszedniała, tu budziła uczucie niezmiernej za nią tęsknoty.

Atmosfera serdeczności towarzyszyła nam zarówno w chatach biedniaków, gdzie sionka rozdzielała część mieszkalną od obory, jak i w ziemiańskich dworkach i dworach. Chwile te niestety bywały na ogół bardzo krótkie. Z perspektywy czasu wydaje się, że ludzie wówczas byli w Polsce inni, jakby lepsi i ofiarniejsi niż dziś, a napewno bardziej skonsolidowani. Były to jednak czasy wyjątkowe wyzwalające też wyjątkowe zachowanie.

Śpiewało się, że w partyzantce nie jest źle bo i nie było. Było tylko inaczej, niepowtarzalnie inaczej i na roztkliwianie się nie było ani czasu ani chęci.

Więź, stała i serdeczna więź z ludnością, która na każdym kroku dawała o sobie znać, napawała nas siłą i otuchą, jaką daje świadomość, że się posiada licznych i niezawodnych przyjaciół. Znajdowało to szczególny wyraz na ogniskach z udziałem okolicznej młodzieży, głównie dziewcząt, a także i ludzi starszych. Czas umilały występy, recytacje wierszy, prezentowane zarówno przez partyzantów jak i ich gości, wspólne śpiewy. Rodziły się sympatie i przyjaźnie osobiste. Można było z lasu napisać do domu, posługując się np. kartą pocztową (Postkarte). Dla zachowania konspiracji, w celu ochronienia rodziny przed skojarzeniem jej z partyzantem, dostarczano do lasu worki pocztowe, bezpośrednio do których partyzanci wrzucali przesyłki, po czym worki przekazywane były, podobnie jak ze skrzynki pocztowej, na pocztę do ekspedycji. Kartki i worki dostarczali partyzantom zaprzysiężeni konspiratorzy-pocztowcy. W każdym bądź razie do adresatów w Krakowie kartki dochodziły. W odwrotnym kierunku oczywiście nie odpisywano, adresu zwrotnego nie było.


****

Legendarny już w tamtych stronach (były powiat włoszczowski i przyległe) „Marcin”, znany dowódca partyzancki, poświęcił w swoich wspomnieniach wiele uwagi także uporczywie toczonej walce na polu oświaty. Okupant, pragnący wychować dzieci i młodzież polską na przyszłych „untermenschów” ograniczył do minimum program oświatowy Polaków. Oprócz szkół powszechnych dopuszczono tylko nieliczne szkoły zawodowe na poziomie mniej więcej, dzisiejszych szkół zasadniczych, z ograniczeniem niemal do zera przedmiotów pozazawodowych. Polscy nauczyciele z narażeniem życia wzbogacali urzędowe programy, szczególnie o przedmioty zakazane, jak historia i geografia, lub ograniczane, jak język polski matematyka i inne. Izby chłopskie, pokoje dworskie przyjęły jeszcze jedną dodatkową funkcję: sal lekcyjnych, pomieszczeń dla kompletów kształcenia w zakresie szkoły średniej, pracowni i bibliotek szkolnych.

Ośrodkiem szkolnictwa średniego stał się dwór w Słupi, wsi leżącej nieopodal Nagłowic, w południowo-zachodniej części byłego powiatu jędrzejowskiego, na uboczu od głównego traktu Jędrzejów - Nagłowice - Szczekociny - Zawiercie - Śląsk, uczęszczanego przez Niemców z dużym nasileniem. Za swych młodych lat Mikołaj Rej był z pewnością częstym gościem okolic Słupi. Wywodziła się stamtąd jego żona, Zofia Kościeniówna. Ojciec jej, Jan Koścień Jastrzębczyk, pisał się z Wywli i Sędziszowa.

Ośrodek w Słupi obejmował swym zasięgiem byłe powiaty: włoszczowski, jędrzejowski, miechowski i olkuski. W powiatach tych funkcjonowało wiele punktów filialnych, tzw. tajnych kompletów. Możliwe także było eksternistyczne zdawanie egzaminów, stąd też rozwijały się różne formy samokształcenia: zbiorowego i indywidualnego. Zdarzali się i partyzanci z podręcznikiem w plecaku, traktowani przez kolegów raczej z przymrużeniem oka. Nie wiedziano na ogół o zorganizowanych formach szkolnictwa konspiracyjnego. Konspiracja w konspiracji - zjawisko bardzo częste. Należało wiedzieć tylko tyle ile było niezbędne, reszta była milczeniem.

Ośrodek w Słupi rozpoczął swą działalność w listopadzie 1939 r., jako tajne gimnazjum i liceum. Mogło to nastąpić dzięki licznemu gronu nauczycieli szkół średnich, którzy znaleźli się wśród dużej grupy osób, jaka znalazła schronienie w obszernym dworze za zgodą Mariana Rudzińskiego - „Lucjana”, współwłaściciela i administratora majątku.

Dyrektorem szkoły został mgr Roman Czarnecki, ps. „Wrzos”. Uzyskał on zatwierdzenie i pomoc dla swej placówki od konspiracyjnych władz szkolnych w Krakowie w osobach naczelnika Wydziału Oświaty dr. Gałeckiego i przewodniczącego Komisji Szkół Średnich dr. Juliana Wagi. Dr Julian Waga był przed wojną dyrektorem IV Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Henryka Sienkiewicza w Krakowie, mojej starej poczciwej budy mieszczącej się przy ulicy Krupniczej 2, po wojnie po krótkiej działalności, zlikwidowanej i zamienionej na internat. Czyż można się dziwić wzruszeniu, jakie mnie ogarnęło, gdy wiele już lat po wojnie, czytając wspomnienia „Marcina”, dowiedziałem się, że z pracowni naszego gimnazjum przekazano do Słupi 2 mikroskopy, preparaty do nauki biologii i chemii oraz wiele innych pomocy naukowych. Gdy tajna szkoła w Słupi rozpoczynała działalność Niemcy właśnie likwidowali definitywnie polskie szkolnictwo średnie w Krakowie, pozostawiając jedynie nieliczne szkoły zawodowe.

Skromne początki tajnej szkoły średniej w Słupi w końcowym okresie jej istnienia doszły do imponujących rozmiarów. Na kompletach tajnego nauczania kierowanych ze Słupi, było w roku szkolnym 1944/45 - 891 uczniów. Wzorem przedwojennym nauka była płatna, ale działał tak szeroko rozbudowany system ulg i zwolnień, że tylko stosunkowo nieliczni i najzamożniejsi wnosili pełne czesne. Szkoła działała zatem sumptem społecznym. Regulaminowe całkowite zwolnienia od opłat obejmowały: dzieci zmarłych lub przebywających w obozach, dzieci żołnierzy, dzieci nauczycieli, dzieci bezrolnych lub małorolnych. W oparciu o tak, skonstruowany regulamin z bezpłatnej nauki korzystało około 70% uczniów.

Ambicje oświatowe regionu poszły jeszcze dalej. W roku 1943 utworzono w Słupi filię Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dyrektor mgr Roman Czarnecki porozumiał się z rektorem konspiracyjnego UJ prof. dr Lehr -Spławińskim i dziekanem prof. dr Zawirskim, którzy wydali zezwolenie na przystąpienie do zorganizowania filii. Podaję za „Marcinem”: w listopadzie 1943 roku odbyła się tam inauguracja roku akademickiego, na której władze UJ reprezentował dziekan Zawirski. On też przeprowadził immatrykulację studentów i ogłosił wykład inauguracyjny.

Uroczystość była ubezpieczona przez oddziały Armii Krajowej. Utworzone zostały wydziały: lekarski, filozoficzny, polonistyki, rolnictwa, ekonomii i prawa. Na studia zapisało się 46 osób.

Na konsultacje przyjeżdżali z Krakowa pracownicy nauki. Po wyzwoleniu wszystkim studentom zaliczono zdane egzaminy, kollokwia i prace seminaryjne.

Żywe więc byty kontakty regionu z Krakowem jak za czasów Mikołaja Reja, głęboko w przeszłość sięgają tradycje oświatowe tej ziemi.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi