Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Nasze życie od 1949 roku


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Józef i Wanda Fiszerowie, Nasze korzenie i my. Saga rodzinna


Spis treści

Okres lat 1949 do 1961

Lata 1949 do 1961 to kolejny okres naszego życia, w którym założyliśmy własną rodzinę, Wanda ukończyła studia i urodzili się nasi synowie, Staszek (1951), Piotrek (1952), Paweł (1959). W tym okresie kontynuowałem moją inżynierską działalność zawodową, a Wanda pracowała jako farmaceutka, wiążąc ją z wychowaniem dzieci. Przez 12 lat mieszkaliśmy wspólnie z moimi rodzicami, co nie wątpliwie sprawiało wiele różnych problemów w codziennym życiu na styku dwu rodzin, starszej i dynamicznie rozwijającej się młodej rodziny. Z perspektywy wielu lat widzę, że był to niewątpliwie trudny okres tak dla moich rodziców, jak i też Wandy, nie mówiąc o mnie, który stałem między przysłowiowym “młotem a kowadłem”.


Ślub i wesele

Ceremonia ślubna odbyła się w kościele Świętego Szczepana w dniu 30 lipca 1949 roku, a świadkami byli Hanka, siostra Wandy i Romek Ciesielski. Ślubu udzielił nam ksiądz Dorda, Jezuita, przyjaciel moich rodziców. Romek w lipcu brał udział w spływie kajakowym na Pomorzu Zachodnim, i byłem pewny, że przyjedzie na naszą uroczystość, ale wchodząc do kościoła nie zauważyłem jego wysokiej sylwetki, i w czasie mszy św. stale zerkałem do tyłu, by w końcu scenicznym szeptem powiedzieć do Wandy, (ponoć) z głębokim westchnieniem “jest Romek!”. Przyczyną spóźnienia się Romka było opóźnienia pociągu, którym jechał na nasz ślub. Wanda stale opowiada, że jak ją zobaczył ksiądz udzielający nam ślubu, to w tekście przysięgi małżeńskiej pominął ślubowanie przez nią posłuszeństwa, mimo, że ja się o to, podobno przed ślubem upominałem. Spór o to posłuszeństwo toczy się w naszym małżeństwie od blisko 53 lat i nic nie wskazuje, że zostanie kiedyś rozstrzygnięty.

Wesele odbyło się w domu Wandy w ścisłym gronie najbliższej rodziny i przyjaciół. Dostaliśmy wiele listów i telegramów z życzeniami, odczytywanych przez mojego ojca, który w pewnej chwili, trzymając w ręce telegram od Jadzi Fiszerowej, zawahał się i z pewnym ociąganiem odczytał tekst telegramu: “Serdeczne życzenia Błogosławieństwa Bożego i kochanek życzą Jadzia z Ewunią”. Jadzia była wtedy na wakacjach nad morzem i wysłała długi tekst telegramu, który poczta skróciła i do adresata dotarł telegram o treści przeczytanej przez mojego ojca. Ten tekst telegramu i pomyłki poczty stanowi zawsze przedmiot opowiadań o historii naszego małżeństwa.

Tak, jak postanowiliśmy w czasie naszej wakacyjnej wędrówki latem 1948 roku, po ślubie wyjechaliśmy nad morze, po drodze zatrzymując się w Bydgoszczy, zwiedzaliśmy Gdańsk i Gdynię i następnie po krótkim zatrzymaniu w tych miastach pojechaliśmy do Krokowej, rybackiej wsi nad morzem, do której dochodziła wówczas lokalna linia kolejowa. W Gdańsku przypadkowo natknęliśmy się siedząc w kawiarni na Profesora Kocwę, z powodu którego musieliśmy przesunąć termin naszego ślubu o cały tydzień, bo tak on wyznaczył termin egzaminu Wandy, że kolidował z terminem ślubu, a do tego egzamin ten ciągnął się przez kilka kolejnych dni, co zupełnie wytrącało Wandę z równowagi. To przypadkowe spotkanie zupełnie nie przypadło do gustu Wandzie i ja się temu zupełnie nie dziwiłem. W Gdyni spotkaliśmy się też przelotnie z Jadzią i Ewą i mogliśmy podziękować jej z uśmiechem za treść otrzymanych życzeń. Jadzia była niepocieszona z powodu pomyłki naszej poczty, chociaż my to traktowaliśmy jako specyficzny żart, z którym spotkaliśmy się na progu naszego małżeństwa.

W Krokowej zamieszkaliśmy w domu rybaka licząc na co najmniej dwutygodniowy pobyt, ale zaraz pierwszej nocy dostałem ciężkiego ataku astmy. Prawie od ośmiu lat nie miałem ataków, przeżyłem okupację i pobyt w partyzantce, w ogóle zapomniałem o tej dolegliwości z okresu mojego dzieciństwa. Przyczyną prawdopodobnie było specyficzne zanieczyszczenie pomieszczenia w którym spaliśmy, chociaż było ono czyste, ale musiało ono wyzwolić uczulenie, o czym mnie przekonał Profesor Obtułowicz, specjalista alergolog leczący mnie z pozytywnym skutkiem przez kilka następnych lat. Z uwagi na te moje dolegliwości opuściliśmy domek rybaka i pojechaliśmy na Mazury i tam spędziliśmy następne dwa tygodnie nad Jeziorem Szeląg. Do Krakowa wróciliśmy przez Warszawę odwiedzając Czesława i Hankę Wegnerów. Poznałem wtedy Czesława, męża Hanki z którym się zaprzyjaźniłem i spędziłem kilka, mile wspominanych urlopów narciarskich w kolejnych powojennych latach. Na dworcu w Krakowie oczekiwał na nas mój ojciec i Wandę wprowadziłem do naszego mieszkania na Włóczków, ale nie przeniosłem przez próg, o co do dzisiaj ma Ona pretensję. Na urządzenie naszego pokoju musieliśmy czekać jeszcze przez pół roku, do czasu ukończenia mebli ze specjalnego drewna wykonywanych przez ojca Wandy z jego przedwojennych zapasów.


Pierwsze lata naszego małżeństwa

Pierwszy rok naszego małżeństwa upłynął na przygotowywaniu się Wandy do dyplomu, a mnie na pracy początkowo w Centralnym Biurze Projektów Architektoniczno Budowlanych, gdzie opracowałem mój pierwszy zrealizowany projekt wodociągu dla Zakładów Wapienniczych w Czatkowicach, czynny do chwili obecnej. Nadal pracowałem równolegle w Katedrze Budownictwa Wodnego II, ale już jako starszy asystent. Następne wakacje postanowiliśmy spędzić na wędrówce rowerami poprzez Dolny Śląsk, do czego się przygotowywaliśmy już od wiosny 1950 roku, ustalając trasę, kompletując mapy, o co w tym czasie dla tamtych obszarów nie było zbyt łatwo. Kupiłem nowy rower marki Diamant, produkcji wschodnioniemieckiej. Wybierając się na Dolny Śląsk w rejon Doliny Kłodzkiej i Jeleniej Góry, trzeba było uzyskać specjalne zezwolenie władz administracyjnych na poruszanie się w strefie nadgranicznej. Uzyskałem też pismo Profesora Rosłońskiego stwierdzające, że mój wyjazd na Dolny Śląsk ma na celu zapoznanie się z budownictwem wodnym w dorzeczu Odry, co ułatwiło mi uzyskanie wspomnianego zezwolenia władz administracyjnych na poruszanie się w strefie nadgranicznej. Przejechaliśmy na rowerach w czasie tej wyprawy od Głuchołaz, poprzez Nysę, Otmuchów, uzdrowiska Doliny Kłodzkiej, Wałbrzych i Szczawno. Do Jeleniej Góry. Naturalnie byliśmy w Karpaczu i na Śnieżce oraz w Świeradowie. W Polanicy i Kudowej próbowałem po kolei wszystkich wód leczniczych z wiadomym skutkiem wywołującym konieczność korzystania z przydrożnych zakrzewień czy też zalesień, z czego specjalnie cieszyła się Wanda, gdyż mogła odpoczywać przy podchodzeniu pod górę z rowerem obciążonym plecakiem i rozkoszować się smakiem zbieranych malin. W czasie tej wycieczki mogliśmy sobie pozwolić na mieszkanie w hotelach, choć z otrzymaniem pokoju występowały czasem specyficzne trudności nie związane z brakiem wolnych miejsc w hotelu. W roku 1950 byłem pacjentem Profesora Obtułowicza z uwagi na moją alergię. Profesorowi zwierzyłem się z mojego zmartwienia związanego z postępującym procesem utraty włosów na głowie. Profesor zalecił, abym ostrzygł się “do gołej pały”, to proces łysienia zostanie zahamowany. Mając przed sobą miesięczny okres urlopu, spełniłem zalecenie profesora. W czasie wędrówki jeździłem na rowerze w krótkich białych szortach, które po pewnym czasie dziwnie zszarzały i wyglądały bardzo nieefektownie, co przy ogolonej głowie i nieogolonym zaroście nadawało mi w tamtych czasach podejrzany wygląd. Na moje pytanie w recepcji hotelików o wolny pokój spotykałem się z obcesowym pytaniem: “A dokumenty to wy macie?” i dopiero po ujrzeniu mojej legitymacji z Politechniki stwierdzano już uprzejmym głosem, że są wolne miejsca w hotelu. Po takim kilkukrotnym doświadczeniu pozostawałem z rowerami przed hotelem, a o możliwość zakwaterowania pytała się Wanda, która nie spotkała się z żadnymi podejrzeniami. W lasach Doliny Kłodzkiej był urodzaj grzybów, prawdziwków, jednego popołudnia nazbieraliśmy “pełną wiatrówkę” dorodnych kapeluszy, bo korzeni nie zbieraliśmy. Wyjaśniam określenie "pełna wiatrówka", bo nie mając żadnego naczynia czy koszyka na grzyby, początkowo zbieraliśmy je do czapki, a po jej zapełnieniu ściągnąłem wiatrówkę, zawiązałem rękawy i zaczęliśmy ją napełniać grzybami, które dosłownie pchały się nam w ręce. Kwaterowaliśmy wtedy w jednym gospodarstwie, zasiedlonym przez rodzinę rolnika z podkrakowskich Zielonek, a więc można powiedzieć krajana. Naturalnie zebrane grzyby należało skonsumować po ich uduszeniu i zrobieniu sosu, do którego potrzebowaliśmy śmietany i dosłownie łyżkę mąki. Gospodarz nam użyczył tej troszki śmietany i łyżki mąki, ale niezależnie od należności za nocleg zażądał również zapłaty za te “produkty żywnościowe”. Wiadomo, krajan spod Krakowa. Wtedy przypomnieliśmy sobie gościnność repatriantów z Wileńszczyzny, którzy nas gościli w poprzednim roku w czasie wędrówki po Jeziorach Mazurskich.

Wakacje letnie w 1951 roku spędziliśmy już bardzo statecznie mieszkając w pensjonacie w Krynicy, Wanda była w poważnym stanie ze Staszkiem, który urodził się w końcu września. Upały letnie dawały jej szkołę, ale mimo wszystko starała się w miarę możliwości chodzić na dłuższe spacery, byliśmy nawet na Jaworzynie Krynickiej. W Krynicy po tamtejszym sławnym deptaku chodził z młodą żoną pchając wózek ze swoim synkiem Antoni Fertner, artysta teatralny, znany ze swoich komicznych kreacji, który w tym czasie był panem grubo po siedemdziesiątce. Na deptaku można było też spotkać Ludwika Solskiego zbliżającego się do stu lat i opowiadano wówczas, że prawdopodobnie Fertnerowi w jego działalności "dzieciotwórczej" pomógł Ludwik Solski. W Krynicy była w tym czasie Jagoda, przyjaciółka Wandy z liceum, wraz ze swoim mężem Marianem. W czasie jednego naszego spotkania z nimi stwierdziliśmy, że nasza czwórka łącznie razem ma mniej lat niż Ludwik Solski.

A dzisiaj, co moglibyśmy stwierdzić?

Wrzesień 1951 roku był wypełniony oczekiwaniem na szczęśliwe rozwiązanie i powiększenie rodziny. Zawiozłem taksówką Wandę do szpitala Narutowicza, a ona cały czas się martwiła, posądzając mnie o najgorsze, że jeśli ją nie przyjmą do szpitala, to karzę jej wracać na piechotę do domu. Jednak ją przyjęli i urodziła Staszka 24 września. Urodzenie się Staszka zmusiło nas do przemeblowania po raz pierwszy naszego pokoju z powodu wstawienia dziecinnego łóżeczka.


Lata rozwoju naszej rodziny

Kolejne lata rozwoju naszej rodziny przedstawię ze szczególnym uwzględnieniem okresów wakacyjnych. W 1952 roku o wyborze miejsca naszych wakacji zadecydował przyznany Wandzie urlop w czerwcu i jej stan, była ona w poważnym stanie z Piotrkiem, oczekując rozwiązania w listopadzie. Zdecydowaliśmy się na wynajęcie mieszkania w Osielcu z uwagi na dobre połączenie kolejowe z Krakowem. Mieszkanie wynajęliśmy wspólnie z Hanką, siostrą Wandy. Czerwiec w tym roku był deszczowy i zimny. Przed nami stanął problem opieki nad dziesięciomiesięcznym Staszkiem w okresie lipca i sierpnia. Wanda zapewniła tę opiekę w porozumieniu z Hanką i babcią Jaźwiecką, które przyjechały do Osielca ze swoimi dziećmi. Babcia z Jędrkiem, wówczas dziewięcioletnim wujem i Hanka z czteroletnią Anią i dwuletnią Elżbietą. Obiady gotowała dla całej gromady nasza gosposia z Krakowa, która jak się zorientowała o stanie Wandy, zrezygnowała z pracy w naszej rodzinie. Pomocną w czasie tych wakacji była również kuzynka Wandy, Baśka Podczerwińska. W czasie spacerów nosiłem Staszka na specjalnie skonstruowanym, według porad z ówczesnej “Przyjaciólki”, nosidełku, na którym dziecko zasypiało, a jego główka kiwała się w rytmie moich kroków i towarzysząca nam Ania stwierdzała z dużą powagą “zdechło dziecko, zdechło”.

Z końcem lipca przyjechał z Warszawy Czesław, mąż Hanki i chcieliśmy odwiedzić naszych letników w Osielcu. Z Krakowa do Zakopanego kursowała “lukstorpeda”, motorowy wagon, zatrzymująca się tylko na węzłowych stacjach, do których nie zaliczał się Osielec. Następny pociąg osobowy odjeżdżał około 11-tej, a Czesław chciał jeszcze wieczorem wracać do Warszawy, postanowiłem załatwić zatrzymanie tej lukstorpedy w Osielcu. Poszedłem więc do maszynisty i wręczając mu do ręki dowód wdzięczności uzgodniłem z nim, że przed semaforem w Osielcu zwolni, a my z Czesławem wyskoczymy. Mój plan się powiódł, chociaż naruszyłem kilka przepisów prawnych i skorumpowałem pracownika PKP. Od tego czasu minęło przeszło 50 lat, a więc na pewno nastąpiło przedawnienie czynów karalnych.

Lata pięćdziesiąte to najtrudniejszy okres naszego życia, szczególnie dla Wandy, która łączyła pracę zawodową z wychowaniem dzieci i prowadzeniem własnego gospodarstwa domowego, przy jednoczesnym wspólnym mieszkaniem z moimi rodzicami. Urodzenie Piotrka zbiegło się w czasie z remontem i przebudową domu przy ulicy Włóczków, o czym wspominam w innym miejscu.. W listopadzie 1952 roku mieszkała z nami Jadzia Fiszerowa, która wyjeżdżając wieczorem na dwudniową delegację służbową do Warszawy, prosiła Wandę, aby ona poczekała z urodzeniem dziecka na jej powrót, co jej Wanda solennie przyrzekła. Ale na nic się zdały przyrzeczenia, bo Piotrkowi spieszno było na ten świat. Zmęczony po trudach całodziennej pracy zasnąłem kamiennym snem, z którego zostałem brutalnie wyrwany przez Wandę, nie orientując się w pierwszej chwili o co jej chodzi, i dopiero po stwierdzeniu przez nią, że jak się nie pospieszę, to będę musiał sam odebrać dziecko, nabrałem "przyspieszenia". Wanda stwierdziła, że pierwszy raz w życiu widziała mnie tak się spiesznie ubierającego. Kierowcę taksówki Wanda też ostrzegała, aby się on też spieszył i uważał na wybojach, bo grozi mu działanie jako akuszera. Zima 1952 na 1953 była bardzo ciężka dla Wandy, z uwagi na konieczność spacerów z dwoma wózkami, po niedospanych nocach z powodu bardzo głośnego domagania się jedzenia przez stale głodnego Piotrka. W maju 1953 roku zostałem skierowany przez Profesora Obtułowicza na leczenie sanatoryjne mojej astmy do Szczawnicy. W tym czasie Biuro Projektów Budownictwa Komunalnego w Krakowie, w którym pracowaliśmy wraz z ojcem rozpoczęło wykonywanie projektów kanalizacji i oczyszczalni ścieków dla Szczawnicy i dlatego ten pobyt w sanatorium wykorzystałem dla zbierania materiałów z terenu uzdrowiska, nawiązując bliższą znajomość z panem Pawłem Malikiem Przewodniczącym Komisji Zdrojowej w Szczawnicy. Dzięki tej znajomości wyszukałem miejsce na kolejne wakacje 1953, na Krasie po przeciwnym brzegu Dunajca w samotnie położonym gospodarstwie na skraju Pienińskiego Parku Narodowego. Wybór miejsca na pobyt z małymi dziećmi w pełni zaakceptowała Wanda, wprawdzie w tym domu nie było instalacji elektrycznej, ale był wodociąg, co z uwagi na znaczną ilość pieluch stale potrzebnych dla Staszka i Piotrka, Wanda uznała jako zasadniczy plus tej naszej wakacyjnej siedziby. Na Kras jeździliśmy przez szereg lat, nasi trzej synowie, bo i Paweł od pierwszych miesięcy swojego życia, spędzali tam wakacje i w ich świadomości, jak niejednokrotnie później stwierdzali, nie było piękniejszego miejsca, “jak na Krasie”.

Kras miał swoje uroki, do których należało zaliczyć możliwość kąpieli w czystej wodzie Dunajca, cisza i spokój, bliskość lasu, no i niezwykła życzliwość i gościnność gospodarzy, tak starych Salamonów jaki młodych Maciasiów, którzy mieli czterech synów i dwie córki. Z rodziną Maciasiów zaprzyjaźniła się nasza rodzina i nasi synowie, mimo upływu wielu lat utrzymują bliską znajomość, zwłaszcza nasz Staszek z Jaśkiem Maciasiem. Na Kras można było dostać się ze Szczawnicy, przewozem łodzią pana Madeji “pod Kotońką”, lub drogą okrężną tzw. “pod Zawiasami” z Krościenka. W czasie wezbrań Dunajca Kras był praktycznie niedostępny, bo przewóz łodzią był nieczynny, a droga “pod Zawiasami” zalana. Drogą “pod Zawiasami” jeździliśmy z Wandą rowerami do Krościenka, przywożąc zaopatrzenie, szczególnie pieczywo.

W czasie wakacji 1955 roku, kiedy się nam zdawało, że mamy już “duże dzieci”, postanowiliśmy zrobić im przyjemność i spłynąć łodziami flisackimi ze Szczawnicy do Krościenka i później wrócić na piechotę do domu na Krasie. Staszek miał wtedy cztery lata, a Piotrek niepełne trzy lata. W Krościenku dostali po bułce i rozpoczęliśmy marsz do domu. Po niedługiej chwili Piotrek nie mógł iść, więc wziąłem go na barana, a Staszek dreptając za mną z patykiem w ręce mówił “Tato, to mnie bolą nogi, a nie Piotrka”, a ja nie dałem się przekonać, i tak z wielkim trudem dobrnęliśmy do domu z “dużymi dziećmi”.

W kolejnym 1956 roku w naszej rodzinie bardzo wiele się zdarzyło. W nagrodę za moją pracę w Biurze Projektów otrzymałem skierowanie na dwutygodniowy pobyt w pracowni terenowej w Poroninie, dokąd pojechałem w maju z Wandą. W czasie pobytu w pracowni terenowej obowiązywał dowolny czas pracy, co umożliwiało w ciągu dnia spacery czy też krótkie wycieczki. Przebywał tam też starszy, jak nam się wówczas zdawało, bo pięćdziesięcioletni inżynier Michalik z Warszawy, z którym chcieliśmy zrobić małą wycieczkę w Tatry i przejść z Doliny Kościeliskiej poprzez Kominy Tylkowe do Doliny Chochołowskiej. Trasa wycieczki wydawała się bardzo łatwa, ale nie w maju, kiedy na Kominach Tylkowych natrafiliśmy na głęboki śniegi, w który zapadaliśmy się bez mała “po pas”. Musieliśmy zawrócić z połowy drogi. Skutki tej nieszczęsnej wycieczki szczególnie dotknęły Wandę, która zachorowała na zapalenie stawów, co wyeliminowało możliwość wakacji na Krasie z kąpielą w Dunajcu.

Na miejsce wakacji letnich wybraliśmy Porąbkę i wynajęliśmy pokój w domu piekarza Walusiaka, zapewniało nam to codziennie świeże pieczywo, co w owym czasie miało duże znaczenie. Do Porąbki pojechaliśmy ciężarówką wypożyczoną z kolumny transportowej Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, na co uzyskałem zgodę jako półetatowy pracownik Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego. Z nami do Porąbki jechała również rodzina Władka Gostyńskiego, to jest jego żona Renata i córka Marta, o rok młodsza od Piotra. Mieszkali oni w leśniczówce i czasem odwiedzaliśmy się, aby nasze dzieci miały towarzystwo. W czasie jednej z tych wizyt zobaczyliśmy, jak Piotrek szarpie się przy furtce z Martą, bijąc ją kawałkiem śruby po głowie. Na naszą zdecydowaną dezaprobatę tego postępowania i pouczenia, że nie wolno bić dziewczynki, on z powagą stwierdził, “ja jej nie biję, ja jej tylko dodaję rozumu”. Za chwilkę usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk Piotrka, to z kolei Marta za to dodawanie rozumu wbiła mu swoje zęby w jego tłustą pupę. Jak mi wiadomo spotkali się oni po wielu latach w liceum, ale nie dochodziłem czy dokładnie przypominali sobie wzajemne działania z lat ich dzieciństwa. Dzieci cieszyły się na te wakacje i na wycieczki, które im Wanda obiecywała, mimo zaczynającej się choroby. Właśnie z myślą o tych wycieczkach uszyła im małe plecaczki, w które uzbrojeni wyruszyliśmy z Porąbki na Hrobaczą Łąkę z zamiarem noclegu w schronisku górskim. W południe zrobiliśmy odpoczynek, w czasie którego Piotrek, w przeciwieństwie do Staszka, przespał się i dalszą drogę wyruszył wypoczęty. Staszek podchodząc pod górę przed schroniskiem był tak zmęczony, że obiema rękami podnosił swoje nogi. Po przyjściu do schroniska Piotrek był bardzo ożywiony i nie chciał nawet zdjąć plecaka. A nam się zdawało, że mamy już “duże dzieci”. Do Porąbki przyjechała też Ewunia chcąc pomóc Wandzie, była ona po maturze i przez cały wrzesień opiekowała się dziećmi, kiedy Wanda musiała pójść do szpitala. Znajomi pytali chłopców co się dzieje z waszą mamą, której obecnie nie spotykamy. Chłopcy odpowiadali – “Tata mamę tak uszlachcił, że poszła do szpitala”. Były to słowa mojej matki, która miała do mnie pretensje za tę wycieczkę w Tatry na Kominy Tylkowe.

W 1956 roku w czasie tak zwanej “odwilży październikowej”, uzyskałem możliwość wyjazdu szkoleniowego najpierw do Czechosłowacji dla zapoznania się z rozwiązaniami oczyszczalni ścieków i następnie z końcem września do Szwajcarii na kurs – seminarium w Politechnice w Zurychu na temat nowoczesnych rozwiązań konstrukcyjnych i technologicznych w ochronie wód przed zanieczyszczeniem. W czasie trzytygodniowego pobytu u naszych południowych sąsiadów, z zaoszczędzonej diety kupiłem Wandzie wspaniałe białe buty, których ona nie mogła włożyć na swoje tak spuchnięte nogi, co ją wielce zmartwiło i z powodu czego bardzo bolała. Do Szwajcarii, na mój pierwszy wyjazd za "żelazną kurtynę" wyjechałem w grupie luminarzy naszej techniki sanitarnej. W grupie tej byli Profesorowie Ignacy Piotrowski, Aleksander Szniolis, Adam Chojnacki, Stanisław Kołaczkowski, Eugeniusz Zaczyński, Marian Stagenberg, a z nie utytułowanych przedstawicieli świata technicznego inż. Jan Krysiński no i ja, najmłodszy, bo liczący niewiele ponad trzydzieści lat, projektant z Biura Projektów w Krakowie. Dołączenie do tak szanownego grona zawdzięczam głównie dyrektorowi Zandfosowi z Centralnego Zarządu Biur Projektów w Warszawie, jako nagrodę za wykonane i zrealizowane projekty wodociągów w miastach małopolskich. Znajomi Wandy przebywającej w tym czasie w szpitalu dziwili się, że ona nie protestowała na wiadomość o mojej decyzji wyjazdu, prosząc tylko o przywiezienie oryginalnej szwajcarskiej, bayerowskiej aspiryny, którą jej aplikowali w ogromnej ilości. Do pobytu i wrażeń ze Szwajcarii jeszcze powrócę. Z tego opisu i przeżyć w 1956 roku widać wyraźnie, jaki to był ciężki i trudny rok dla Wandy i dla mnie.

Wakacje letnie 1957 roku spędzaliśmy w Jeleśni, w uroczym domu pani Moeserowej z rodziną profesora Władysława Bielańskiego i doktora Kownackiego. Było tam dużo dzieci w wieku od 5 do 12 lat, a więc nasi chłopcy Staszek i Piotrek mieli towarzystwo kąpiąc się w Koszarawie i wieczorem towarzysząc przy pieczeniu ziemniaków w ognisku, w czasie którego całe starsze towarzystwo, złożone z dawnych harcerzy śpiewało piosenki harcerskie i żołnierskie, znajdujące się wówczas na "państwowym indeksie". Było to w pewnym stopniu wychowanie patriotyczne, bo rodzice uczyli dzieci, tego, czego nie mogły one usłyszeć w szkole. Przywieźliśmy z Wandą nasze rowery i pierwszy dwukołowy rower Staszka, aby móc zwiedzać najbliższą okolicę. Pamiętam, jak Staszek po jednej z tych wycieczek przy deszczowej pogodzie, patrząc z zazdrością na Piotrka, którego wiozłem na siodełku przyczepionym do ramy, powiedział, że trzeba na głowę upaść, aby dziecku kazać jechać rowerem na tak długą wycieczkę, a trasa 6-kilometrowej długości była w naszym rozumieniu, krótka. Byliśmy wciąż młodymi rodzicami, którzy chcieli chodzić lub jeździć na wycieczki z własnymi dziećmi. Jeden z moich znajomych, starszy ode mnie, któremu to opowiadałem, powiedział do mnie, że oni z żoną to przeżyli, bo najpierw dla dzieci wycieczki były zbyt uciążliwe, później przez krótki okres dzieci były kompanami w ich wycieczkach, a później rodzice nie mogli dorównać dzieciom i ich towarzyszom, bo byli za słabi do tempa ich marszu. Tę prawdę zrozumiałem po wielu następnych latach i własnym doświadczeniu. W okolicznych lasach w 1957 roku obrodziły szczególnie opieńki, tak że całe towarzystwo je zbierało i wieczorem w kuchni czyściło zebrane grzyby, przygotowując je na obiad w dniu następnym. Wzbudzało to przerażenie pani Moeserowej, która mieszkając od wielu lat w Jeleśni jako żona leśniczego, uznawała tylko prawdziwki, a opieńki za grzyby trujące. Obawy naszej gospodyni starała się rozproszyć Wanda, stwierdzając, że nie powinna się obawiać o podejrzenie o otrucie jej gości, bo wśród nich jest dwu lekarzy, doktor Kownacki i jego żona, Haneczka Komorowska i w końcu Władek Bielański jest weterynarzem, więc zawsze ktoś będzie mógł wystawić akt zgonu. Pani Moeserowa uspokoiła się dopiero, jak po kilku dniach spożywania "trujących" w jej mniemaniu grzybów, nie trzeba było wystawiać aktu zgonu. Chcieliśmy naszym chłopcom zapewnić dwu-miesięczny pobyt na wakacjach poza Krakowem, wymagało to znalezienia opieki dla nich, bo w ówczesnych warunkach uzyskanie nawet bezpłatnego urlopu przez Wandę nie wchodziło w rachubę, dyrektor Zarządu Aptek w Krakowie na prośby Wandy o ten urlop, lub przejście na pół etatu zwykł odpowiadać: koleżance się zbyt dobrze powodzi i nie trafiało do jego świadomości, że chodzi tu o dobro dzieci. Na drugi miesiąc wakacji do Jeleśni zdecydowała się przyjechać Isia, znajoma mojej rodziny z okresu przedwojennych wakacji w Białce Tatrzańskiej, która była również zaprzyjaźniona z Haneczką Komorowską. Piotrek bardzo odczuwał brak Wandy i miał obiecane, że do Krakowa wróci jak będzie deszczowa pogoda, dlatego przy wieczornym pacierzu modlił się – “Boziu proszę daj deszcz”.

Na wiosnę 1958 roku, po wielu dyskusjach z ojcem Wandy, postanowiłem kupić motocykl z przyczepką. Ukończyłem kurs prawa jazdy i poważnie zacząłem myśleć o kupnie motocykla, ale Wanda zadała mi pytanie, “jak ty sobie wyobrażasz, jak my się pomieścimy?”. Odpowiedziałem całkiem normalnie, ty na siodełku i dwu chłopców w łódce. A na to ona stwierdziła, a gdzie to trzecie. I w ten sposób dowiedziałem się, że będziemy mieli trzecie dziecko, co wpłynęło na zmianę moich zainteresowań motoryzacyjnych. W tamtych czasach nowy samochód mógł kupić tylko "bonza" partyjny, a zwykły śmiertelnik mógł tyko kupić stary zjedzony zębem czasu samochód pamiętający czasy sprzed drugiej wojny światowej. Zacząłem śledzić ogłoszenia prasowe, aby wybrać samochód. Znalazłem ogłoszenie Mercedes do sprzedania, wiadomość nr telefonu. Umówiłem się ze sprzedającym, który przyjechał na ulicę Włóczków i właściciel przyszedł do nas do mieszkania pozostawiając zaparkowany samochód przed domem, przy nie wyłączonym silniku, co mnie bardzo zdziwiło. Postanowiłem skorzystać z próbnej jazdy przy udziale ojca Wandy, jako eksperta. Moje zdziwienie wzrosło, kiedy zauważyłem dwu kompanów sprzedającego siedzących w samochodzie, i poważnie zacząłem się martwić o swoje bezpieczeństwo w czasie tej próbnej jazdy. Przy ruszaniu z miejsca silnik zgasł i wtedy zrozumiałem, po co byli potrzebni sprzedającemu siedzący w samochodzie jego kompani. Oni bowiem byli wykorzystani jako rozrusznik, bo dopiero na “pych” silnik zapalił. Staszek i Piotrek oglądający z okna tą scenę zaczęli wołać “Tato nie kupuj tego trupa”. Podjechałem tym autem do domu ojca Wandy i wraz nim pojechaliśmy w kierunku Pasternika, samochód z trudem wyjechał na wzniesienie, a ojciec Wandy pytał z całą powagą, czy może lepiej pokonałby samochód wzniesienie na tylnym biegu. Stwierdziłem, że moi chłopcy, bez próbnej jazdy słusznie zdyskwalifikowali tego Mercedesa. Kolejny samochód do kupienia wynalazł ojciec Wandy, przez swojego znajomego z okresu służby w Legionach. Oferowany do sprzedaży Opel P-4, zdaniem sprzedającego był po remoncie i na chodzie. Zaletą jego była możliwość otwierania dachu. Samochód posiadał hamulce mechaniczne, nie posiadał zamknięć, można było wyjmować lewarek skrzyni biegów, koło zapasowe było przykręcane do kufra umieszczonego przy tylnej ścianie karoserii, jednym słowem, był to model nowoczesnego samochodu z lat 1930. Zakup tego auta umożliwiła mi pożyczka udzielona przez ojca Wandy, przy mojej obietnicy pożyczania ojcu tego wspaniałego modelu na jego wyprawy na ryby. Jak się później dowiedziałem sprzedający po uzyskaniu ode mnie zapłaty pojechał na pielgrzymkę do Częstochowy, a ja szczęśliwy nowo upieczony kierowca zostałem z tym cudem techniki, z którego zaczęły "wyłazić na jaw" wszystkie jego usterki. Śruby mocujące koła można było przykręcić palcami, tak były zniszczone gwinty. Jadąc tym Oplem na szkoleniową jazdę z moim kolegą, jako instruktorem, na drodze w kierunku Bochni, nagle zauważyłem toczące przed samochodem koło, i w pierwszej chwili pomyślałem, że jakiemuś durniowi urwało się koło, ale w następnym momencie przekonałem się, że to toczące koło urwało się z mojej lewej tylnej osi i musiałem pozostawić samochód w najbliższej chałupie, by go potem ściągnąć do Krakowa. Samochodem tym odwoziłem moich rodziców do Gliwic na Święta Wielkanocne 1959 roku i wtedy moja bratowa, żona Bogusia zobaczywszy ten samochód, nie chcąc mnie martwić stwierdziła, ładny to on nie jest, ale żeby on jeździł. Zwykle musiałem w ciągu tygodnia naprawiać samochód przy pomocy znajomego mechanika z wodociągów krakowskich, aby w niedzielę nim pojechać, nie mając jednak nigdy pewności, że tym wozem wrócę. Wanda mimo, że była w poważnym stanie rozpoczęła naukę jazdy na tym naszym skarbie, i redukując biegi z 3 na 2 włączyła wsteczny bieg, co jednak nie spowodowało żadnego zniszczenia w skrzyni biegów, a w nowoczesnych samochodach na pewno byłoby przyczyną poważniejszej awarii, ale wywołało popłoch u kierowców jadących za nami. Po dwu latach posiadania Opla, który już przy szybkości 50 km na godzinę, powodował gotowanie wody w chłodnicy, z wielką ulgą go sprzedałem. Przeprowadzone późniejsze zestawienie kosztu użytkowania samochodu wykazały, że przekraczały one kilkakrotnie koszt przejazdu taksówkami, gdybym z nich korzystał zamiast własnego samochodu.

Pragnieniem moim było, aby termin urodzenia Pawła zbiegł się z moimi urodzinami przypadającymi na 24 lutego, ale Paweł urodził się 25 lutego 1959 roku około czwartej nad ranem. Wanda opowiada, czemu nie chcę zaprzeczać, że telefonując ze szpitala do mnie wieczorem w dniu moich urodzin z życzeniami urodzinowymi podobno miałem ją "poganiać", aby się pospieszyła z urodzeniem Pawła w tym dniu.. Pojawienie się Pawła na Włóczków spowodowało dalsze zmiany w rozkładzie mebli w naszym mieszkaniu i warunkach życia naszej rodziny, przybył jej nowy członek, z czego cieszył się Piotrek, bo przestał być najmłodszym. W końcu lat pięćdziesiątych zaopatrzenie, mięso cielęce pochodzące z nielegalnego uboju., dostarczały gospodynie wiejskie. W następnym dniu po pójściu Wandy prosto z apteki do szpitala, zostałem rano zawiadomiony o urodzeniu przez Wandę Pawła i tego samego ranka gospodyni przyniosła zamówioną cielęcinę, którą miała się Wanda podzielić ze swoją matką z uwagi na potrzeby ojca Wandy stale chorującego na żołądek. Mama Wandy zatelefonowała do nas z zapytaniem o tą cielęcinę, a moja matka poinformowała ją o urodzeniu Pawła, z kolei babcia Jaźwiecka zapytała się ile waży, myśląc o nowonarodzonym wnuku, a babcia Fiszerowa odpowiedziała, że 7 kilogramów, na co tamta babcia z przerażeniem westchnęła, “biedna Wanda” bo ona z kolei myślała o dyszku cielęcym i dopiero po chwili wyjaśniło się powstałe nieporozumienie na temat początkowej wagi Pawła. Tą rozmowę opisał Staszek w liście przesłanym Wandzie do szpitala.


Moja działalność zawodowa po 1949 roku

Dyplom magistra inżyniera budownictwa wodnego otrzymałem w 1949, ale już w 1943 roku w czasie okupacji rozpocząłem pracę zawodową pracując jako technik w przedsiębiorstwie budowlanym. W czasie studiów, równolegle z pracą dydaktyczną od 1947na stanowisku młodszego asystenta w Katedrze Budownictwa Wodnego, byłem zatrudniony jako kierownik budowy zbiornika wodociągowego w Świątnikach Górnych. Po uzyskaniu dyplomu magistra inżyniera byłem nadal zatrudniony na Politechnice Krakowskiej i rozpocząłem pracę w biurach projektów. Od roku 1951, kiedy formalnie zacząłem pracować na Uczelni, utrzymywałem nadal ścisły kontakt z prof. Rosłońskim, moim pierwszym opiekunem naukowym, a następnie z prof. doktorem inż. Marianem Czerwińskim, przyszłym promotorem mojej pracy doktorskiej.

Pierwszym moim zrealizowanym projektem wykonanym w ramach Centralnego Biura Projektów Architektoniczno-Budowlanych był projekt wodociągu dla Czatkowickich Zakładów Wapienniczych. W skład tego projektu wchodziło ujęcie źródła, budynek pompowni, sieć wodociągowa i żelbetowy zbiornik zapasowy. Byłem dumny z tego projektu do czasu montażu pomp w budynku pompowni, kiedy przez zaprojektowane otwory drzwiowe nie mogły być wprowadzone do wewnątrz pompy i trzeba było demontować części ścian. Z moich osiągnięć zawodowych, konstrukcyjnych z lat 1949-59 wymienić pragnę wykonanie wg mojego projektu w roku 1952 żelbetowego trzykomorowego zbiornika wodociągowego o pojemności 5000 m3, przykrytego kopułą o grubości w kluczu 8 cm, który został zrealizowany w Górce Narodowej przez Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Krakowie w 1951 roku. Zespół projektantów urządzeń wodociągowo-kanalizacyjnych został przeniesiony z dniem 1 stycznia 1951 roku z Biura Projektów Architektoniczno-Budowlanych, do nowo utworzonego Biura Projektów Budownictwa Komunalnego i w tym biurze wykonałem kilka projektów wodociągów i kanalizacji dla kopalni rud nieżelaznych w rejonie Częstochowy i Gór Świętokrzyskich, zaprojektowałem też żelbetowy most drogowy w Prażalni Rud w Sabinowie koło Częstochowy. Budowa tych urządzeń została zrealizowana w kolejnych latach 1953 do 1955.

Według moich projektów wykonano nowe wodociągi w Łańcucie, Jarosławiu, Rzeszowie, Mielcu. Byłem też autorem projektu rozbudowy ujęć sztucznej wody gruntowej w Poznaniu i powiększenia wydajności urządzeń uzdatniania wody o 50 000m3/dobę. Przy realizacji tych inwestycji prowadziłem również nadzory autorskie. Współpracowałem z moim Ojcem jako współautor koncepcji rozbudowy kanalizacji dla miasta Krakowa, która stanowiła podstawę budowy nowych kolektorów kanalizacyjnych realizowanych w latach 1953 do 1965. Moim osiągnięciem zawodowym jest też projekt przebudowy wszystkich przelewów burzowych na kolektorach głównych w Krakowie w związku ze zrealizowanym spiętrzeniem wody Wisły stopniem w Dąbiu. W latach 1953 do 1958 byłem konsultantem Miejskiej Pracowni Urbanistycznej w zakresie koncepcji odwodnienia miasta. Prze trzy lata od 1955 roku byłem półetatowym pracownikiem Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego jako rzeczoznawca ds. gospodarki wodnej. W latach1956 i 1957 prowadziłem wykłady zlecone z zakresu techniki sanitarnej na studiach wieczorowych Wydziału Inżynierii Wodnej Politechniki Krakowskiej. Moja aktywność była podyktowana nie tyle zamiłowaniem do pracy", ale potrzebami finansowymi związanymi z utrzymaniem rodziny. Oprócz zajęć, które wymieniłem, przyjmowałem zlecenia na wykonanie opinii i koreferatów, które jeszcze wieczorami, jak dzieci poszły spać, dyktowałem Wandzie, bo miałem bardzo nieczytelne i trudne do odczytania przez maszynistkę pismo. Wanda mi bardzo pomagała, chociaż była bardzo zmęczona pracą w aptece i opieką dwu, a następnie trzech synów.


W rozdziale Lata rozwoju naszej rodziny wspominałem o pobycie w 1956 w Szwajcarii, gdzie po raz pierwszy w życiu uczestniczyłem w sympozjum naukowym na temat oczyszczania ścieków w zakresie projektowania, budowy i eksploatacji urządzeń. Zebrane tam materiały po powrocie do Kraju opracowałem i ogłosiłem w czasie specjalnie zorganizowanego seminarium w Krakowie dla polskich projektantów. Do czynnego udziału w tym seminarium przekonałem również kilku członków naszej polskiej grupy, która uczestniczyła w sympozjum szwajcarskim, co uważam za duże moje osiągnięcie, biorąc pod uwagę różnicę mojej pozycji w porównaniu do wieku i stanowisk członków naszej ekipy. Materiały ze Szwajcarii były również podstawą kilku artykułów ogłoszonych w naszym branżowym czasopiśmie “Gaz, Woda, Technika Sanitarna”.

W 1958 roku Profesor Marian Czerwiński przekonał mnie do otwarcia przewodu doktorskiego w Wyższej Szkole Rolniczej i jednocześnie zapewnił mi stypendium doktorskie, aby odciążyć mnie od dodatkowych prac, które wykonywałem dla pokrycia kosztów utrzymania rodziny. Tematem mojej rozprawy doktorskiej było zagadnienie zaopatrzenia w wodę mieszkańców wsi w województwie krakowskim. Realizowana przeze mnie praca doktorska zwróciła uwagę na konieczność powiązania problematyki rozwiązań technicznych z warunkami przyrodniczymi poszczególnych regionów przy odpowiednim zabezpieczeniu i wykorzystaniu zasobów wodnych. Ten kierunek działalności reprezentowałem sprawując od 1959 roku funkcję kierownika Wydziału Gospodarki Wodnej w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie. Podkreślić należy, że w ówczesnym okresie czasu zakres mojej działalności w dziedzinie administracji wodnej obejmował dorzecza karpackich dopływów Wisły od Soły do Dunajca, jak również dorzecza Białej Przemszy; i z tej racji pełniłem funkcję zastępcy Przewodniczącego Wojewódzkiego Komitetu Przeciwpowodziowego.

W okresie kierowania Wydziałem Gospodarki Wodnej przygotowałem opracowanie Generalnego Planu Gospodarki Wodnej Dorzecza Górnej Wisły oraz jego wykonanie. Zainteresowania naukowe w okresie lat 1958-68 ukierunkowane były na zagadnienia związane z wykorzystaniem wód w regionach wodno-gospodarczych ze szczególnym uwzględnieniem zaopatrzenia w wodę ludności i przemysłu. W okresach następnych, po powołaniu w roku 1969 na stanowisko docenta na Politechnice Krakowskiej, zagadnienie regionalnego zaopatrzenia w wodę pozostało poszerzone przeze mnie studiami nt. migracji substancji toksycznych i uciążliwych w środowisku. Ta problematyka była rozwijana w licznych publikacjach i opracowaniach nie publikowanych, realizowanych w ramach Programu Rządowego PR – 7. Za prace w tej dziedzinie w grupie prof. Juliana Aleksandrowicza zostałem wyróżniony nagrodą Prezydenta M. Krakowa w roku 1976.

Dominującym nurtem moich zainteresowań naukowych, szczególnie po nominacji na stanowisko docenta, był głównie region Krakowski w zakresie analizy stanu jakości wód w powiązaniu z działaniami dla ochrony wód przed zanieczyszczeniem. W moich pracach publikowanych w materiałach konferencyjnych w latach 1965 do 1990 dokumentowałem, że na skutek zanieczyszczeń powodowanych zrzutem ścieków i wód dołowych z regionu katowickiego w okresie lat 1972–1983 wzrosło szczególnie zasolenie wód Wisły, a duża jego zmienność wskazywała na zrzutowy charakter zanieczyszczeń. Szczególnie wyrazisty przyrost chlorków w Wiśle powyżej Krakowa nastąpił na przełomie lat 1982/83 i wynosił ok. 200%, co udokumentowałem badaniami prowadzonymi z Romanem Łopuszańskim z okresu lipiec 1982 – lipiec 1983 roku., Badania te doprowadziły do “katastroficznej” prognozy zasolenia Wisły do 2000 r. nie tylko w rejonie Krakowa, ale aż po Warszawę. W wyniku tej prognozy zespół autorski, w którym uczestniczyłem przedstawił sugestie “geologicznego” sposobu ograniczenia zasolenia Wisły – redukującego objętość wód zasolonych o 12,3%, zaś ładunek jonów chlorkowych aż o 57,2% – poprzez wtłaczanie tych wód do podziemnych zbiorników w złożu piaskowców cenomańskich. Ta “katastroficzna” prognoza nie sprawdziła się, bo na skutek zmian politycznych i gospodarczych w Polsce zmniejszyło się wydobycie węgla i to wpłynęło pośrednio na zahamowanie procesu zasolenia Wisły, ale nie wyeliminowało tego zagrożenia.

W kolejnych pracach badawczych zająłem się wpływem zanieczyszczeń wymywanych z powietrza atmosferycznego jako źródła zagrożenia zanieczyszczeniami wód powierzchniowych, koncentrując się na obszarach w otoczeniu Kombinatu Metalurgicznego Huty wówczas im. Lenina i w dorzeczu Raby powyżej zbiornika w Dobczycach, podstawowego źródła zaopatrzenia w wodę Krakowa.


Wspomnienia z okresu kierowania gospodarką wodną w Województwie Krakowskim

A. Organizacja administracji gospodarki wodnej

Zmiany ustrojowe w Polsce po II wojnie światowej, podobnie jak w wielu innych dziedzinach, tak również i w administracji państwowej spowodowały powstanie nowych form organizacji i zarządzania przy jednoczesnym centralnym systemie planowania. W miejsce Urzędów Wojewódzkich i Powiatowych powstały Wojewódzkie, Powiatowe i Miejskie Rady Narodowe jako organy administracji terenowej. Powstała Dyrekcja Dróg Wodnych (nazwa tej instytucji zmieniała się w ciągu lat kilkakrotnie), jako administratora rzek tzw. żeglownych i spławnych oraz potoków górskich, pozostałe rzeki były administrowane przez Zarządy Melioracji w Wydziałach Rolnictwa w poszczególnych Prezydiach Rad Narodowych. Sprawy zaopatrzenia ludności w wodę i kanalizacji znalazły się w gestii Wydziałów Gospodarki Komunalnej. W zakresie ochrony przeciwpowodziowej działały Komitety Przeciwpowodziowe na szczeblu województwa, powiatu i gminy. Przewodniczącym Komitetu Ppow był z urzędu Przewodniczący Prezydium Rady Narodowej danego szczebla. Komitety działały w dwu sekcjach: technicznej i społecznej. Zadaniem sekcji technicznej było prowadzenie akcji w czasie powodzi na podstawie wcześniej przygotowanych operatów i przy wykorzystaniu materiałów oraz sprzętu zgromadzonego w specjalnie zorganizowanych magazynach. W skład sekcji technicznej wchodzili: dyrektor Dyrekcji Dróg Wodnych, dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Melioracji, jako odpowiedzialny za utrzymanie wałów przeciwpowodziowych, przedstawiciele wojska, milicji, straży pożarnej. W skład sekcji społecznej, której zadaniem było organizowanie zabezpieczenia sanitarnego ludności w czasie powodzi i pomoc poszkodowanym, wchodzili przedstawiciele służby zdrowia, wydziału opieki społecznej i Polskiego Czerwonego Krzyża.

Uchwałą Prezydium Rządu Nr 913/52 z dnia 10.X.1952 r. powołano przy Polskiej Akademii Nauk, Komitet Gospodarki Wodnej, złożony z kilkudziesięciu fachowców z różnych dyscyplin naukowych i różnych dziedzin gospodarki, zlecając mu opracowanie perspektywicznego i kompleksowego planu gospodarki wodnej ujętego tak, aby mógł służyć jako podstawa dla szczegółowych planów gospodarczych krótkookresowych w działalności resortów i instytucji, zajmujących się sprawami gospodarki wodnej naszego kraju. Przygotowanie materiałów do planu przeprowadzono w zespołach roboczych: hydrologicznym, powodziowym, geologicznym, do spraw rozbudowy osiedli, przemysłowym, do spraw zanieczyszczeń, rolniczo-leśnym, rybackim, energetycznym, żeglugowo-taborowym, morskim.

Materiały zebrane i przeanalizowane przez zespoły robocze dozwoliły na postawienie dezyderatów, które stanowiły podstawę do opracowania "Zarysu planu perspektywicznego gospodarki wodnej w Polsce". W dezyderatach tych prof. W. Balcerski w roku 1956, przewidywał utrzymanie przyrostu naturalnego na przeciętnym poziomie około 1,6%, i przy tym założeniu zakładał wzrost ludności Polski w 1975 r. do około 38 mln mieszkańców. Zahamowane po wojnie przedwojenne przeludnienie wsi polskiej zostało spowodowane przez znaczny odpływ sił roboczych do przemysłu, wobec czego liczyć się należało, że od roku 1960 zaludnienie wsi pozostanie na poziomie około 17 mln mieszkańców, a reszta przyrostu naturalnego ludności wiejskich lokować się będzie w miastach. Odciążenie istniejących aglomeracji przemysłowych wymagało rozlokowania osiedli i przemysłu w sposób bardziej równomierny na całym obszarze Polski, uznając oprócz istnienia odpowiedniego zaplecza rolniczego, względów komunikacyjnych i możliwości zaopatrzenia energetycznego, priorytet wpływu możliwości zaopatrzenia w wodę na lokalizację osiedli i przemysłu. Zakładano, że szczególnie silny rozwój osiedli i przemysłu nastąpi wzdłuż dwóch mniej więcej prostopadłych do siebie osi, wychodzących z Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego i skierowanych – jedna na wschód, mniej więcej wzdłuż górnej Wisły do Sandomierza, zaś druga na północ przez rejon Częstochowy oraz Łodzi do Wisły. Możliwość zaopatrzenia przemysłu i osiedli w wodę przewidywano przede wszystkim z wód powierzchniowych, wody podziemne uznano jako rezerwę na okres późniejszy oraz na pokrycie ewentualnych niedokładności planu.

Wzrost ilości ścieków odprowadzanych do wód płynących nakazywał jak najbardziej intensywną rozbudowę urządzeń oczyszczających oraz wskazywał na przejęcie w planie rezerw zbiornikowych dla zasilenia przepływów w rzekach w okresie letnich niżówek, przy których występuje największa koncentracja ścieków. Z uwagi na szybki wzrost zaludnienia Polski zalecano zwrócenie bacznej uwagi na rozwój rolnictwa i hodowli, aby zapewnić samowystarczalność żywnościową Polski w podstawowych produktach na możliwie najdłuższy okres czasu. Wiązało się to z założeniem intensyfikacji użytków rolnych jako bazy paszowej dla bydła i podstawy produkcji mięsnej i mlecznej. Zwiększone wykorzystanie użytków zielonych wymagać będzie, jak stwierdzano, poboru bardzo znacznych ilości wody, nawodnień, co pociągnie za sobą konieczność gromadzenia dużych rezerw na okresy wegetacyjne i ich przerzutów w czasie i w przestrzeni. Dezyderaty zalecały przyjęcie w planie wykorzystywania do nawodnień ścieków miejskich i przemysłowych z uwagi na ich wielką wartość nawozową. Prace Komitetu i rysujące się zagrożenie wód legły u podstaw zmian organizacyjnych w zakresie gospodarki wodnej w Kraju. W pierwszym okresie powołano w Ministerstwie Gospodarki Komunalnej Państwową Inspekcję Ochrony Wód i odpowiednio w wojewódzkich organach gospodarki komunalnej, Wojewódzkich Inspektorów Ochrony Wód.

W Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego utworzony został Departament Koordynacji Gospodarki Wodnej i w Wojewódzkich Komisjach Planowania Gospodarczego – powstały Działy Gospodarki Wodnej. Na szczeblu władz centralnych Ministerstwo Żeglugi przekształcono na Ministerstwo Żeglugi i Gospodarki Wodnej, przenosząc z Ministerstwa Komunikacji zagadnienia związane z administracją wód żeglownych, spławnych i potoków górskich. W kolejnym etapie zmian organizacji utworzony został Centralny Urząd Gospodarki Wodnej, jako naczelny organ administracyjny w zrozumieniu przepisów prawa wodnego. W strukturze władz wojewódzkich utworzono w 1958 roku Wydziały Gospodarki Wodnej włączając w zakres ich działalności Wojewódzkie Inspekcje Ochrony Wód z pionu gospodarki komunalnej, Działy Gospodarki Wodnej z Wojewódzkich Komisji Planowania Gospodarczego i referaty wodno-prawne z Wydziałów Rolnictwa Prezydiów Wojewódzkich Rad Narodowych i sekretariat Wojewódzkiego Komitetu przeciwpowodziowego z Urzędu Spraw Wewnętrznych. Prezes Centralnego Urzędu Gospodarki Wodnej Janusz Grochulski, z wykształcenia hydrotechnik, skupił w kierownictwie Urzędu wybitnych inżynierów teoretyków i praktyków i rozpoczął organizację organów administracji terenowych również przy założeniu kierownictw nowo utworzonych wydziałów wojewódzkich wysoko kwalifikowanymi pracownikami. Na stanowisko kierownika Wydziału powoływało Prezydium WRN po zasięgnięciu opinii resortowego ministra. Oprócz kwalifikacji fachowych kandydat na kierownika wydziału musiał być zakwalifikowany przez właściwą instancję partyjną. Z racji mojego zatrudnienia na pół etatu w Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego byłem organizatorem Wydziału Gospodarki Wodnej w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, który miał być wspólnym wydziałem dla województwa i Krakowa, który w strukturze organów administracyjnych był na prawach województwa. Kierownikiem jednak nie zostałem, bo wprawdzie miałem wszelkie kwalifikacje, ale na przeszkodzie stanęło, że byłem bezpartyjny, a do tego miałem przeszłość akowską. W roku 1958 Małopolskę nawiedziła katastrofalna powódź, głównie w dorzeczu Soły i Dunajca. W ciągu jednej nocy zostało zniszczonych około 600 mostów, było zalanych wiele miejscowości, zniszczonych zostało wiele kilometrów dróg i nastąpiło przerwanie wałów ochronnych. Przed władzami lokalnymi stanął problem odbudowy zniszczeń i opracowanie projektów dla realizacji ochrony od powodzi zagrożonych obszarów. Nowo powołany szef wydziału, mimo kwalifikacji zawodowych i przynależności do PZPR nie tylko nie zorganizował wydziału, ale również nie wykazał umiejętności w koordynacji przedsięwzięć dla likwidacji szkód powodziowych. W tym stanie rzeczy po trzech miesiącach został odwołany z kierownictwa wydziału i zwrócono się do mnie z propozycją objęcia tego stanowiska. Stanąłem przed trudnym problemem, z jednej strony odczuwałem zadowolenie, że zostałem w końcu doceniony, ale z drugiej strony obawiałem się czy potrafię spełnić stawiane przede mną zadania, których nie spełnił mój poprzednik mający poparcie instancji partyjnych, których ja nie posiadałem. Nie bez znaczenia były warunki materialne, pensja bowiem kierownika Wydziału w Prezydium WRN stanowiła około 60% moich zarobków w Biurze Projektów Budownictwa Komunalnego w Krakowie, a w tym czasie rodzina moja się powiększyła, bo w lutym 1959 roku urodził się Paweł. Zdawałem sobie sprawę, że oprócz pracy na kierowniczym stanowisku w administracji państwowej będę musiał dodatkowo pracować, aby zapewnić odpowiednie warunki utrzymania rodziny. Z tego okresu Wanda przypomina mi moje pierwsze pytanie, które Jej stawiałem jak wracałem do domu wieczorem, czy dzieci już poszły spać i czy możemy brać się do pracy przy pisaniu opinii i koreferatów, które zwykle Wandzie dyktowałem. Podjąłem decyzję o przyjęciu stanowiska Kierownika Wydziału Gospodarki Wodnej w Prezydium WRN w Krakowie i do dziś nie żałuję, że taką decyzję podjąłem, choć czekało mnie wiele kłopotów, ale zdobyłem doświadczenie, z którego do dzisiaj korzystam.


B. Moje pierwsze działania jako kierownika wojewódzkiego organu ds. gospodarki wodnej

“Szefować” gospodarce wodnej w województwie krakowskim i mieście Krakowie rozpocząłem w dniu 2 maja 1959. W wydziale i laboratorium badania wód i ścieków oprócz mnie było zatrudnionych 12 osób, a ich łączne pobory były tylko czterokrotnie wyższe od mojej pensji kierownika wydziału i z tym słabo wynagradzanym personelem zacząłem realizować postawione przed wydziałem zadania nie mając odpowiedników na szczeblu powiatów.

Do obowiązków wydziału należało opiniowanie i uzgadnianie projektów budownictwa wodnego, melioracyjnego i wodociągów, kanalizacji wraz z oczyszczaniem ścieków, planowanie i koordynacja planów inwestycyjnych w zakresie gospodarki wodnej, wydawanie pozwoleń wodnoprawnych na szczególne korzystanie z wód, w tym zatwierdzanie świateł mostów (należy pamiętać, że w czasie powodzi w 1958 roku zostało zniszczonych 600 mostów) i prowadzenie sekretariatu Wojewódzkiego Komitetu Przeciwpowodziowego.

Oprócz bieżących zadań podjąłem inicjatywę zorganizowania specjalnej, wspólnej sesji Wojewódzkiej Rady Narodowej i Rady Miasta Krakowa poświęconej gospodarce wodnej, a w szczególności zabezpieczeniu przed powodzią. Udało mi się skupić grupę specjalistów hydrotechników, meliorantów, inżynierów sanitarnych i przy ich pomocy przygotować materiał na wspólną sesję obu Rad i opracować projekt uchwały Wojewódzkiej i Miejskiej Rady Narodowej, którą po latach można uznać jako ramową wytyczną wszystkich kolejnych planów perspektywicznych gospodarki wodnej w dorzeczu górnej Wisły. W toku przygotowania wspomnianej sesji przeżyłem chwile emocji. Działaczem partyjnym, z którym się bardzo liczyli wszyscy dostojnicy z ówczesnych władz lokalnych był Bolesław Drobner, który jako współpracownik Ignacego Daszyńskiego, posła do Sejmu austriackiego, pamiętał o inicjatywie posłów polskich w tym sejmie w sprawie budowy kanału galicyjskiego, który miał łączyć Dunaj z Odrą i następnie Odrę poprzez górną Wisłę z Dniestrem. Wysuwał on sugestię, aby władze krakowskie podjęły inicjatywę budowy kanału zbierającego czyste wody karpackich dopływów Wisły jako źródła wody do zasilania wodociągów miast małopolskich, a w tym i Krakowa. Wodociągi Krakowskie zasilane wodą z Wisły były w latach 50-tych zagrożone ściekami z przemysłu górnośląskiego i Oświęcimia odprowadzanymi do Wisły. Zastępca Przewodniczącego Prezydium WRN mgr Skolicki, który nadzorował działanie kierowanego przeze mnie wydziału, polecił mi, aby przeprowadzić rozmowę z Bolesławem Drobnerem dla wyjaśnienia mu koncepcji działania projektowanego za czasów funkcjonowania austriackiego Kanału Galicyjskiego. Doszedłem do przekonania, że najlepiej do wyjaśnienia tej koncepcji nadaje się inż. Adam Bielański, emerytowany dyrektor Dróg Wodnych w Krakowie, przyjaciel mojego ojca. Spotkanie miało odbyć się w moim biurze w gmachu dzisiejszego urzędu wojewódzkiego przy ulicy Basztowej, gdzie oczekiwałem wraz z wcześniej przybyłym inżynierem Adamem Bielańskim przyjścia Bolesława Drobnera; który przyszedł po chwili i zauważywszy od drzwi siedzącego przy stole Pana Bielańskiego z miejsca głosem podniesionym zwrócił się do niego mówiąc: “to Pan kazał mnie wyrzucić za drzwi przez policję z tego gmachu w 1936 roku”. W tym momencie zmartwiałem, miałem doprowadzić do wyjaśnienia koncepcji kanału galicyjskiego, a tu ja się spotykam z agresją ze strony Drobnera i wydawało się, że na nic przyda się moja misja dobrej woli, aby przekonać Drobnera do działań w sprawie gospodarki wodnej regionu górnej Wisły. Nie wyprowadziło to mnie jednak z równowagi i udało mi się tak przeprowadzić to spotkanie, że obaj starsi panowie wyszli zgodnie wspominając wspólne lata z gimnazjum Św. Jacka, w którym razem zdali maturę.

Muszę powiedzieć, że to spotkanie zaliczam do najlepszych moich działań dyplomatycznych.

Katastrofalna powódź w 1958 roku, która spowodowała bardzo duże straty w powiatach górskich województwa krakowskiego w jego ówczesnych granicach, stanowiła podstawę do zainteresowania lokalnych władz sprawą ochrony przeciwpowodziowej. Wyrazem tego zainteresowania była wspólna sesja Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie i Rady Narodowej Miasta Krakowa w styczniu 1960 roku. Otwierając tę sesję Zbigniew Skolicki stwierdził:

... problemy gospodarki wodnej w naszym regionie urosły do niezwykłej hierarchicznie wagi i w wielu powiatach stają się problemami gospodarczymi nr 1 ... w naszym regionie przewijają się wszystkie zagadnienia, związane z gospodarką wodną: a więc brak wody w jednych powiatach, a jednocześnie częsty nadmiar w innych; sprawa jakości wody pitnej i zanieczyszczenia jej w wyniku olbrzymiego wzrostu naszego przemysłu, sprawy wody przemysłowej, sprawy melioracji i gospodarki komunalnej – ogółem sprawy zapór wodnych – jednym słowem: cały wielki wachlarz problemów doniosłej wagi ... gospodarka wodna w regionie krakowskim wywiera potężny swój wpływ na inne województwa w Polsce, szczególnie na województwo kieleckie i rzeszowskie. Niezależnie od tych powodów, dotyczących gospodarki wodnej, niech mi wolno będzie stwierdzić, że dzisiejsza Sesja jest pierwszą tego rodzaju w Polsce, a zarazem jest pierwszą wspólną roboczą sesją połączonych Rad Narodowych, co pragnę specjalnie podkreślić.

Zaznaczyć należy, ze sesja ta odbywała się na początku stycznia 1960 roku przed kolejną katastrofalną powodzią, która nawiedziła obszary województwa krakowskiego latem tegoż roku. W referacie programowym (przygotowanym przez Józefa Fiszera, Kierownika Wydziału Gospodarki Wodnej Prezydium WRN w Krakowie), a wygłoszonym przez Przewodniczącego Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej Józefa Nagórzańskiego, powołano się na opracowany przez Polską Akademię Nauk – Komitet Gospodarki Wodnej, plan perspektywiczny gospodarki wodnej dla Polski. W planie tym stwierdzano, że obszary górskie i podgórskie zajmują w Polsce szczególne stanowisko, jeżeli chodzi w gospodarką wodną całego kraju, a problem uporządkowania stosunków wodnych na tych obszarach jest zagadnieniem pierwszorzędnej wagi dla potrzeb gospodarki ogólnonarodowej. Objętość użyteczna zbiorników na Podkarpaciu winna wynosić 3 miliardy m3.

Łączna pojemność powodziowa istniejących zbiorników w górnym dorzeczu rzeki Wisły, Soły i Dunajca wynosiła, jak wówczas stwierdzano, 133 mln m3, przy potrzebnej rezerwie powodziowej dla redukcji fali powodziowej o prawdopodobieństwie 1%, tj. na wodę o prawdopodobieństwie 50% winna wynosić 595 mln m3. Rezerwa ta winna być rozmieszczona w zbiornikach postulowanych do realizacji w dorzeczach Małej Wisły, Soły, Skawy, Raby, Dunajca.

Wobec braku dostatecznie sprecyzowanych projektów określających ilość i lokalizację zbiorników retencyjnych, Wojewódzka i Miejska Rada Narodowa w Krakowie podjęły uchwałę treści:

§1 – Celem stworzenia warunków dalszego rozwoju gospodarczego województwa krakowskiego i miasta Krakowa Rady zobowiązują swe Prezydia do opracowania kompleksowego perspektywicznego planu gospodarki wodnej uwzględniającego potrzeby ludności, przemysłu, rolnictwa oraz wyrównania przepływów dla celów żeglugowych przy współpracy Ministerstwa Żeglugi i Gospodarki Wodnej.

§2- Celem położenia kresu niszczycielskiej działalności rzek i potoków oraz celem utworzenia retencji powodziowej umożliwiającej obniżenie wezbrań na rzece Wiśle i jej dopływach, a w szczególności celem zwiększenia rezerwy powodziowej co najmniej do wysokości 600 mln m3 w okresie do roku 1975, Rady zobowiązują swe Prezydia do wystąpienia z wnioskiem do Rady Ministrów o spowodowanie wniesienia pod obrady sejmu PRL projektu ustawy o budowie zbiorników wodnych na rzekach karpackich.

Ustawą winny być objęte przede wszystkim: zbiorniki w dorzeczu rzeki Soły i Koszarawy powyżej Żywca, zbiorniki w dorzeczu rzeki Skawy, zbiorniki w dorzeczu rzeki Dunajca, zbiorniki w dorzeczu rzeki Raby". Tekst uchwały w sprawie uporządkowania gospodarki wodnej i poprawy stosunków wodnych na terenie województwa krakowskiego i miasta Krakowa zawiera załącznik nr 2 do cytowanej uchwały.

Nie przypuszczałem przygotowując wspomnianą sesję, w czasie której przedstawiono skutki i zniszczenia powodziowe z powodu wezbrania w 1958 roku, że w nadchodzącym 1960 roku przyjdzie mi współkierować akcją przeciwpowodziową o podobnej skali, jak w czasie powodzi w 1958 roku.

Jako kierownik Wydziału Gospodarki Wodnej Prezydium WRN byłem zastępcą Przewodniczącego Wojewódzkiego Komitetu Przeciwpowodziowego i byłem odpowiedzialny za przygotowanie merytorycznych decyzji podejmowanych przez Przewodniczącego WKPP lub wydawanie ich w jego imieniu. W owym czasie nie było tych wszystkich narzędzi decyzyjnych, którymi dysponują obecnie organa kierujące akcją przeciwpowodziową, Nie dysponowałem wspomaganiem komputerowym przy podejmowaniu decyzji, również służba hydrologiczno – meteorologiczna nie dysponowała nowoczesnymi środkami łączności, a bazowała głównie na łączności telefonicznej. Pojemność rezerwy powodziowej w zbiorniku w Porąbce na Sole i w zbiornikach w Rożnowie i Czchowie na Dunajcu nie mogła w praktyce ograniczyć klęski.

Tu należy wspomnieć, że zbiornik w Rożnowie znajdował się pod administracją resortu energetyki, a nie gospodarki wodnej reprezentowanej przez Dyrekcję Dróg Wodnych w Krakowie. Kierownictwo Elektrowni Wodnej w Rożnowie spowodowało niewłaściwą gospodarką w czasie jednego z wezbrań w latach pięćdziesiątych straty powodziowe, co stanowiło podstawę decyzji Wojewódzkiego Komitetu PPOW o kierowaniu z chwilą ogłoszenia stanu alarmowego przedstawiciela sekcji technicznej Komitetu, jako zarządzającego gospodarowaniem wodą na zbiorniku. Uważałem to rozwiązanie za błędne i dlatego doprowadziłem do zmiany tej decyzji, w ten sposób, że dyrektor Zespołu Elektrowni Rożnów – Czchów stał się członkiem Sekcji Technicznej WKPpow i z tego tytułu, a nie z polecenia resortu energetyki, zarządzał gospodarką wodną na zbiorniku, zresztą na podstawie instrukcji eksploatacyjnej gospodarowania wodą na zbiornikach w okresie potencjalnego zagrożenia powodziowego.

Muszę też przyznać, że dużo się nauczyłem w zakresie gospodarowania wodą na zbiorniku w czasie powodzi od starego doświadczonego hydrotechnika inż. Chądzyńskiego, który mi obrazowo przedstawił prawidłową gospodarkę rezerwą powodziową.

Jeśli Pan,- mówił, – będzie wkładał do kieszeni miedziaki, to później nie włoży do niej tysięcy, bo będzie ona wypełniona miedziakami. W czasie powodzi nie należy wypełniać rezerwy powodziowej małymi dopływami, które mogą poniżej zbiornika dać przepływy nieszkodliwe, ale możliwie wcześnie tworzyć rezerwę dodatkową.

Tę prostą zasadę starałem się przekazać wszystkim moim następcom. W 1960 roku w stadium końcowym budowy była kopalnia siarki w Piasecznie i władze centralne kanałami wojskowymi dla ratowania kopalni poza Wojewódzkim Komitetem Przeciwpowodziowym, podjęły decyzję o celowym rozkopaniu wałów poniżej Tarnowa i tym samym spowodowanie utworzenia jak gdyby polderu na terenach powiatu Dąbrowa Tarnowska. Wcześniej Instytut Hydrologiczno-Meteorologiczny zawiadomił Wojewódzki Komitet PPOW o nadejściu trzeciej fali powodziowej na Dunajcu powyżej zbiornika w Rożnowie, przy pełnym zapełnieniu zbiornika. W tej sytuacji podjąłem decyzję o zwiększeniu odpływu ze zbiornika o 200m3/s ponad aktualny dopływ. Tymczasem prognoza się nie sprawdziła i do zbiornika nie dopłynęła sygnalizowana fala powodziowa. Stało się to podstawą do krytycznej oceny zarządzania w czasie powodzi i wysunięcia wniosku, że przerwanie wałów i zatopienie obszaru powiatu Dąbrowa Tarnowska nastąpiło w skutek wadliwej decyzji, którą podjąłem. Tu trzeba zaznaczyć, że powiększenie przepływu o 200 m3/s, przy całkowitym przepływie w przekroju Dunajca poniżej Tarnowa wynoszącym ok. 6000 m3/s, można szacować na parenaście milimetrów. Uniknąłem dochodzeń prokuratorskich, bo dysponowałem materiałem świadczącym o użyciu środków wybuchowych przez jednostkę wojskową dla obrony wałów przed zniszczeniem, oraz poparciem Przewodniczącego Prezydium WRN w Krakowie. Józef Nagórzański stwierdził w czasie powodzi zwykle nie ma tych, którzy po powodzi dysponując czasem i materiałami niedostępnymi w czasie powodzi wydają uczone decyzje.

Obserwując działania w czasie pamiętnej powodzi w 1997 roku w dorzeczu Odry i po jej przejściu muszę stwierdzić, że J. Nagórzański miał rację.

W czasie tej powodzi miałem możliwość w czasie lotów inspekcyjnych helikopterem obserwować przesuwanie się czoła fali powodziowej na Dunajcu poniżej zbiornika w Czchowie i na Sole poniżej zbiornika w Porąbce. Patrząc na to zjawisko nasunęło mi się skojarzenie z przejściem Żydów przez Morze Czerwone, które następnie zatopiło pogoń wojsk egipskich.


C. Porządkowanie gospodarki wodno-ściekowej w dorzeczu górnej Wisły

Powstanie Centralnego Urzędu Gospodarki Wodnej spowodowało zwiększenie aktywności działań hydrotechników w zakresie aktualizacji przepisów prawnych w nawiązaniu do ówczesnych warunków polityczno-gospodarczych. Została uchwalona w roku 1962 nowa ustawa "prawo wodne", zastępująca ustawę obowiązującą do 1922 roku. Zwrócono uwagę na zagrożenie jakości wód powierzchniowych przez wprowadzane do nich nie oczyszczanych lub nie w pełni oczyszczanych ścieków przemysłowych i bytowo-gospodarczych. Klęski powodziowe z lat 1958 i 1960 zapoczątkowały prace planistyczne i projektowe dla rozwiązania problemów ochrony przed powodzią zagrożonych obszarów dolin rzecznych.

Zostały opracowane przez Centralny Urząd Gospodarki Wodnej Ogólnokrajowy Perspektywiczny Plan Rozwoju Gospodarki Wodnej i na zlecenie Wydziału Gospodarki Wodnej Prezydium WRN analogiczny plan perspektywiczny rozwoju gospodarki wodnej w województwie w latach 1961-1980. Resortowe biura projektów budownictwa wodnego opracowały prace studialne dla lokalizacji zbiorników przeciwpowodziowych w dorzeczu górnej Wisły oraz projekty zapór wodnych w Tresnej i w Czańcu na Sole i systemu zbiorników wodnych w dorzeczu górnego Dunajca. W tych wszystkich pracach uczestniczył kierowany przeze mnie wydział prowadząc działalność koordynacyjną w zakresie powiązań z innymi działami gospodarki na obszarze województwa i miasta Krakowa. Szczególnie działalność ta nasiliła się w okresie oddania do eksploatacji stopnia wodnego na Wiśle w Dąbiu i zagrożeniem Krakowa podtopieniem przez spiętrzone wody Wisły. Budowa zapory wodnej w Tresnej i w Czańcu na Sole w latach 1962 do 1968 wymagała koordynacji realizacji inwestycji w zakresie budowy systemu wodociągu, kanalizacji i oczyszczalni ścieków w Żywcu, tak z uwagi na potrzeby miasta i znajdujących się na jego terenie zakładów przemysłowych, jak i też ochrony jakości wody w powstającym zbiorniku wodnym, który miał być źródłem wody dla aglomeracji Bielska – Białej i Górnośląskiego Obszaru Przemysłowego (GOP). Obowiązek tej koordynacji ciążył na wydziale gospodarki wodnej. Do najtrudniejszych zadań, które zostało mnie powierzone przez Prezydium WRN i Rady Narodowej Miasta Krakowa była koordynacja działań w zakresie rozstrzygnięcia sporu o źródło zaopatrzenia Krakowa w wodę z Dunajca czy Raby i sprawa budowy zbiornika wodnego na Dunajcu w Czorsztynie.

Uważałem, że Kraków powinien być zaopatrywany w wodę z Dunajca ujmowaną w przekroju Łukanowic i doprowadzaną systemem magistral o długości około 70 km do miasta zasilając po drodze rejon Brzeska, Bochni i Wieliczki. Ujęcie wody z Dunajca nie było związane z budową zbiornika wodnego, a zlewnia rzeki w miejscu ujęcia była około 10 razy większa niż zlewnia rzeki Raby w przekroju Dobczyc, gdzie trzeba było budować zbiornik wyrównawczy gdy wystąpią trudności w utrzymaniu wymaganej czystości wody z uwagi na istniejące zagospodarowanie zlewni powyżej zbiornika i presję mieszkańców Krakowa dla rekreacyjnego wykorzystania zbiornika. Moje argumenty za ujęciem wody dla zasilania wodociągu dla Krakowa z Dunajca stanowiły podstawę stanowiska reprezentowanego Przez Prezydium WRN. Natomiast Prezydium Rady Narodowej Miasta Krakowa popierało koncepcję realizacji zaopatrzenia miasta z rzeki Raby. O wyborze źródła zasilania miasta zadecydowały trudności materiałowe, gdyż, jak stwierdziła Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego nie było wówczas możliwości zabezpieczenia odpowiednich ilości materiału rurowego na budowę magistral wodociągowych.

Wykorzystanie energetycznych zasobów Dunajca leżało w interesie resortu energetyki, który przygotował opracowanie studialne na temat budowy dużego zbiornika wodnego w Czorsztynie z przerzutem wody sztolnią pod masywem Gorców i budową elektrowni szczytowo-pompowej w Jazowsku w powiązaniu ze zbiornikiem tam zlokalizowanym. Proponowane rozwiązania techniczne zagrażały Pienińskiemu Parkowi Narodowemu, gdyż w wyniku energetycznego wykorzystania wody przerzucanej sztolnią do Jazowska Dunajec w Pieninach mógłby być pozbawiony wody. Przeciw takiemu wykorzystaniu wód Dunajca zaprotestowała Państwowa Rada Przyrody i z inicjatywy Profesora Walerego Goetla został opracowany wariantowy plan zagospodarowania zasobów wodnych Dunajca poprzez budowę małych zbiorników retencyjnych. Powodzie w 1958 i 1960 roku postawiły sprawę budowy zbiornika jako zadanie pierwszoplanowe dla ochrony dorzecza Dunajca od powodzi. Prezes Centralnego Urzędu Gospodarki Wodnej wykorzystując swoje ustawowe uprawnienia powołał zespół koordynacyjny dla znalezienia rozwiązań problemów kontrowersyjnych między ochroną przyrody, energetycznego wykorzystania wód, zagospodarowania przestrzennego i ochrony przeciwpowodziowej i ja z racji zajmowanego stanowiska uczestniczyłem w tych działaniach. Został opracowany projekt budowy zbiornika w Czorsztynie i zbiornika wyrównawczego w Sromowcach Górnych i przystąpiono do budowy, która miała być zakończona do 1975 roku, a faktycznie ukończono ją na przyjęcie fali powodziowej w 1997 roku. Pod koniec lat osiemdziesiątych opracowałem wraz Kasią Fiszer opinię, która stanowiła podstawę do wydania pozwolenia wodno-prawnego dla budowy tej inwestycji.

Dużo wysiłku włożyłem dla uporządkowania gospodarki wodno-ściekowej w kluczowych zakładach przemysłowych na terenie miasta i województwa. Starałem się o właściwą organizację służb gospodarki wodnej w zakładach przemysłowych, z którymi współpracowała działająca w Wydziale – Wojewódzka Inspekcja Ochrony Wód wspomagana przez Laboratorium Badania Wód i Ścieków. Szczególnie dobrze układała się współpraca z Zakładami Chemicznymi w Oświęcimiu, z kopalniami Jaworznicko Mikołowskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego, Hutą im. Lenina (obecnie Tadeusza Sędzimira), Zakładami Azotowymi w Tarnowie. Pragnę podkreślić, że udało mi się przekonać służbę wodno-ściekową zakładów, by jej pracownicy mimo, że byli pracownikami danego zakładu, przekazywali wydziałowi informacje o wszystkich nieprawidłowościach w działaniach zakładu, co umożliwiało mi skuteczną interwencję w kierownictwie zakładu lub jego jednostce nadrzędnej. Uważałem zawsze, że więcej można osiągnąć przez współpracę niż przez straszenie sankcjami prokuratorskimi.

Do moich obowiązków jako kierownika wydziału należało uczestnictwo w ćwiczeniach sztabowych na wypadek zagrożenia wojennego. W ciągu blisko 12-letniej pracy w wydziale gospodarki wodnej działałem w różnych "konfiguracjach" w zależności od aktualnie przyjętego założenia ćwiczeń tak zwanej obrony terytorialnej Kraju. Kierowałem transportem wodnym na Wiśle mając do dyspozycji dwa statki spacerowe, które na okres zagrożenia wojennego przesunąłem do zimowiska w Sierosławicach, by później wydać polecenie powrotu do Krakowa i pomocy w utrzymaniu komunikacji w mieście. Innym razem organizowałem dodatkowe zaopatrzenie w wodę poprzez budowę studni, wydawałem polecenie naprawy uszkodzonej zapory w Rożnowie, wyznaczałem obszary zagrożenia chlorem po zniszczeniu zbiorników w zakładzie przemysłowym. Swoją działalność w czasie tych ćwiczeń traktowałem podobnie jak wielu uczestniczących w nich kolegów z przymrużeniem oka. W czasie jednych kolejnych ćwiczeń postanowiłem je wykorzystać dla rozwiązania problemu, z którym nie mogłem sobie poradzić w normalnym trybie postępowania. Ćwiczenia odbywały się w Krakowskim Klubie Oficera. W czasie zagrożenia wojennego kierownictwo działań władz cywilnych obejmował I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, którym aktualnie był Domagała. W założeniach ćwiczeń przewidziano uderzenie i zniszczenia w Zakładach Azotowych w Tarnowie. W tym czasie zakłady te kupiły we Francji technologię dla wytwarzania akrynonitrylu, przy którego wytwarzaniu powstawały duże ilości cyjanków wywołujące stałe szkodliwe zatrucia wód Dunajca. Byłem naciskany przez moje resortowe władze warszawskie do energicznych działań represyjnych w stosunku do władz tych zakładów. Zgłosiłem szefowi sztabu pułkownikowi Berlingowi, że według mojego rozeznania na skutek uderzenia zostały zniszczone zbiorniki magazynujące cyjanki i fala cyjanków spływa do Dunajca i grozi zanieczyszczeniem Wisły sięgającym do Warszawy. Ilość zmagazynowanej substancji może spowodować śmierć do dwu milionów ludzi. Pułkownik B. zapytał mnie, czy potrafię obronić przedstawione zagrożenie, co ja potwierdziłem. W czasie referowania wytworzonej sytuacji Sekretarz Domagała rzucił pytanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji w czasie pokoju i czy jestem odpowiedzialny za zagrożenia wynikłe w czasie sytuacji w okresie wojny. Zwykle po takim pytaniu następowała decyzja, za zaniedbania w czasie pokoju należy odpowiedzialnego za zaistniałą sytuację postawić pod sąd wojenny i natychmiast rozstrzelać. Wszyscy ówcześni dostojnicy obecni na ćwiczeniach bali się, (choć to były tylko ćwiczenia), bo oznaczało to narażenie się na niełaskę wszechmocnego sekretarza partii. Ja natomiast ze spokojem, patrząc w oczy sekretarzowi publicznie stwierdziłem, nic nie mogłem zdziałać, bo za kierownictwem Zakładów stoi I Sekretarz Partii, z którym działanie i uruchomienie produkcji akrynitrylu mimo zagrożeń cyjankami zostało uzgodnione. Moim słowom przytaknął obecny Przewodniczący Prezydium WRN, Józef Nagórzański. Po tym moim wystąpieniu w krótkim czasie ufało mi się spowodować rozwiązanie problemu zagrożenia środowiska cyjankami. Tak więc fikcyjne zagrożenie uderzeniem wrogich sił NATO wykorzystałem dla ochrony wód.


D. Podsumowanie okresu działalności na stanowisku Kierownika Wydziału Gospodarki Wodnej w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie

Okres pracy na stanowisku kierownika wydziału w wojewódzkim organie administracji wodnej to okres stałego, intensywnego uczenia się, tak przepisów prawnych, jak i też umiejętności uzgadniania różnych sprzecznych stanowisk, przy jednoczesnym poszanowaniu zdania innych i własnej godności. Należałem do nielicznej grupy fachowców nie należących do partii i musiałem podejmować decyzje kierując się jedynie przepisami prawnymi, a nie dyrektywami partyjnymi. Udało mi się zachować przez cały czas pracy na stanowisku kierownika wydziału niezależność mimo nacisków ze strony czynników partyjnych. W roku 1963 uzyskałem stopień doktora nauk technicznych na Wydziale Melioracji Wodnych Wyższej Szkoły Rolniczej we Wrocławiu na podstawie rozprawy doktorskiej na temat zaopatrzenia w wodę ludności wiejskiej w województwie krakowskim. Pracę tę wykonałem dzięki stałemu naciskowi na moją osobę mojego Promotora Profesora Mariana Czerwińskiego. Uzyskanie stopnia doktora nauk technicznych podniosło moją pozycję w urzędzie i umożliwiło podjęcie zatrudnienia w wymiarze pół etatu w Politechnice Krakowskiej na stanowisku starszego wykładowcy i organizatora Katedry Melioracji. W 1965 nastąpiło rozszerzenie tematyki zadań wydziału po jego przekształceniu w Wydział Gospodarki Wodnej i Ochrony Powietrza. Pracę w Wydziale zakończyłem po powołaniu mnie na stanowisko docenta w Politechnice Krakowskiej w 1969 roku. Odchodząc ze stanowiska kierownika wydziału przekazałem następcy skład wydziału z 27 etatami wysoko kwalifikowanych pracowników i Laboratorium Badania Wód, Powietrza i Ścieków z 50 etatami i 5 wydziałów szczebla powiatowego, które swą działalnością obejmowały obszar wszystkich powiatów.


Moje związki z Politechniką

Okres lat 1947 do 1951 i 1955 do 1956

Moją działalność zawodową rozpocząłem po uzyskaniu tytułu technika w roku 1943 i choć minęło od tego czasu 59 lat, nadal (rok 2002) jestem czynny zawodowo. W tych 59 latach, przez 26 lat pracowałem na Uczelni na pełnym etacie, przez 15 lat byłem zatrudniony na pół etatu, a przez 4 lata prowadziłem zajęcia “na zlecenie”. W maju 1947 roku zostałem zatrudniony jako młodszy asystent w Katedrze Budownictwa Wodnego II, kierowanej przez Profesora Romualda Rosłońskiego. W katedrze tej adiunktami byli mgr inż. Stanisław Kornicki, mgr inż. Zygmunt Mikucki, mgr inż. Jan Ćmikiewicz. Do moich obowiązków należało przygotowanie materiałów rysunkowych jako pomocy do wykładów i prowadzenie działalności administracyjnej w katedrze. Z biegiem czasu zakres moich obowiązków i uprawnień wzrastał wraz z zaliczaniem przedmiotów prowadzonych przez Profesora Rosłońskiego. Po uzyskaniu dyplomu w kwietniu 1949 roku zostałem powołany na stanowisko starszego asystenta i na Politechnice pracowałem do września 1951 roku. Równolegle z pracą na Politechnice po uzyskaniu dyplomu byłem zatrudniony kolejno w Dyrekcji Dróg Wodnych W Krakowie, w Przedsiębiorstwie Robót Instalacyjnych i w Biurze Projektów Architektoniczno-Budowlanych.

W latach 1955 i 1956 prowadziłem zajęcia jako zlecone na studiach wieczorowych na Wydziale Budownictwa Wodnego, z przedmiotu Technika Sanitarna.


Okres lat 1963 do 1991

Po uzyskaniu stopnia doktora nauk technicznych w roku 1963, Rektor Politechniki Krakowskiej Prof. Bronisław Kopyciński zaproponował mi zatrudnienie początkowo na pół etatu na stanowisku starszego wykładowcy, jako organizatora Katedry Melioracji i następnie po przejściu na pełny etat, powołanie na stanowisko docenta. W myśl obowiązujących wówczas przepisów ustawowych stanowisko docenta zaliczało się do grupy samodzielnych pracowników naukowych i uprawniało do prowadzenia przewodów doktorskich i umożliwiało uzyskanie tytułu profesora nadzwyczajnego i zwyczajnego.

Z Rektorem B. Kopycińskim spotykałem się z racji mojego zatrudnienia na stanowisku Kierownika Wydziału Gospodarki Wodnej, wspólnego dla miasta Krakowa i województwa krakowskiego i prowadziłem rozmowy na temat przygotowania wysoko kwalifikowanych kadr technicznych dla planowanego rozwoju budownictwa wodnego i sanitarnego w dorzeczu górnej Wisły. Rektorowi Kopycińskiemu chodziło o wzmocnienie Wydziału Budownictwa Wodnego, który po śmierci Profesorów R. Rosłońskiego i Wł. Roniewicza, A.Plamitzera oraz M. Wrony i odejściem na emeryturę Prof. Z. Kajetanowicza nie miał szans na rozwój młodej kadry. Propozycja Rektora związana z moją osobą była bardzo “nie na rękę“ dla wielu pracowników Wydziału, prawdopodobnie obawiających się konkurencji i dlatego od początku pracy na Wydziale nie byłem darzony sympatią, poza grupą kolegów związanych z osobą Profesora Romana Ciesielskiego, mojego Przyjaciela od wielu lat.

W przeciwieństwie do Wydziału w moich kontaktach z kolejnymi Władzami Rektorskimi w ciągu całego okresu pracy w uczelni, tak przed przejściem, jak i po przejściu na emeryturę, spotykałem się z uznaniem i sympatią. Powołanie na stanowisko docenta osób z praktyką zawodową, którzy nie posiadali habilitacji wymagało zebrania opinii o dorobku naukowym kandydata od trzech lub czterech naukowców z tytułem profesora i podjęcie uchwały Rady Wydziału. Kolejna uchwała Senatu Uczelni upoważniała Rektora do wystąpienia o powołanie na stanowisko docenta. Poparcie Rektora wymusiło na niechętnej, (z wyjątkiem Profesora Romana Ciesielskiego) dla mnie Radzie Wydziału podjęcie działań przewidzianych ustawą i wystąpienie z odnośnym wnioskiem do Senatu.

Podkreślić pragnę, że całe to formalne postępowanie zakończyło się w 1967 roku i wniosek odnośnie do mojej osoby oczekiwał decyzji właściwego ministra. Wypadki marcowe w 1968 roku spowodowały wprowadzenie do ustawy o szkolnictwie wyższym zmian, których celem było, jak to oficjalna propaganda głosiła, umożliwienie młodym pracownikom uczelni ze stopniem doktora uzyskanie w trybie postępowania uproszczonego stanowisk docentów etatowych w danej uczelni. Działania te zostały podjęte po to, aby zastąpić kadrę profesorską na stanowiskach kierowniczych poprzez pracowników, ze stopniem doktora, głównie członków PZPR. Władysław Gomółka wraz ze swoją grupą doradców uważał, że usuwając profesorów niezależnie myślących i niechętnych dla władz reżimowych uniknie się w przyszłości protestów i rozruchów takich, jakie się zdarzyły w 1968 roku na wyższych uczelniach Warszawy i Krakowa. Wydawało się, że powołanie mnie na stanowisko docenta nie powinno napotykać trudności, ale nominacje były wręczane osobom proponowanych według uproszczonego postępowania zgodnie z poprawioną dla potrzeb władzy ustawą o szkolnictwie wyższym. Moja nominacja przygotowana według pierwotnej ustawy oczekiwała w Radzie Szkolnictwa Wyższego na pozytywną opinię Komitetu Wojewódzkiego PZPR, o czym dowiedziałem się od Profesora Mariana Kamieńskiego z AGH. Rzeczywiście organizacja partyjna z uczelni zaprotestowała u sekretarza Komitetu Wojewódzkiego odpowiedzialnego za politykę personalną przeciw mojej nominacji, a ten wstrzymywał się z wydaniem pozytywnej opinii tłumacząc się, “że nie chciał osłabiać Prezydium Wojewódzkiej Rady poprzez skierowanie do pracy w uczelni odpowiedzialnego za gospodarkę wodną fachowca”.

Po interwencji, o którą się zwróciłem do Przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Józefa Nagórzańskiego, nominację otrzymałem w bardzo krótkim czasie.

Podałem kulisy mojego powołania na stanowisko docenta, aby naświetlić warunki, w jakich rozpoczynałem kolejny etap mojej działalności zawodowej. Przechodziłem do pracy w uczelni, z samodzielnego stanowiska w administracji państwowej, w której zdobyłem nie tylko doświadczenie, ale również w której byłem uznanym i cenionym fachowcem, mimo zachowania niezależności jako bezpartyjny.

W 1970 roku nastąpiła reorganizacja w Uczelni i w miejsce Katedr powołano Instytuty. Na wydziale Budownictwa Wodnego powołano trzy Instytuty: Geotechniki, Budownictwa Wodnego i Inżynierii Sanitarnej. Dyrektorem tego ostatniego został Profesor Tadeusz Gabryszewski przeniesiony z Politechniki Wrocławskiej jako organizator nowego kierunku kształcenia – inżynierii sanitarnej. W skład tego kierunku wchodziła problematyka wodociągów, kanalizacji, uzdatniania wód, biologii sanitarnej i oczyszczania ścieków. Zastępcami dyrektora dla spraw badań naukowych został doc. Artur Wieczysty, a do spraw dydaktycznych zostałem ja. Dalszymi samodzielnymi pracownikami byli: docent Elżbieta Kocwa (biologia sanitarna) i doc. Jerzy Kurbiel. Profesor Tadeusz Gabryszewski był uznanym autorytetem w dziedzinie wodociągów i kanalizacji, autorem podstawowych podręczników z tej dziedziny, doskonałym organizatorem, a co najważniejsze rzeczywiście prawym i szlachetnym człowiekiem. Pracownicy naszego wydziału starali się go niechętnie nastawić do mojej osoby. Już przy rozdziale zakresu tematyki ćwiczeń projektowych pomiędzy poszczególnych asystentów, okazało się, że ze mną nikt nie chce współpracować, tak że w pierwszym okresie zmuszony byłem do prowadzenia całości wykładów i ćwiczeń osobiście i dopiero po pewnym czasie doprowadziłem do powstania zespołu, a później zakładu gospodarki wodnej w przemyśle przez dobranych i wykształconych przez siebie asystentów, a później adiunktów. Nastawienie do mnie Profesora Gabryszewskiego z biegiem lat ulegało zmianom, od początkowo rezerwy, kolejno życzliwości, sympatii do przyjaźni, szczególnie w okresie kiedy przeszedł on na emeryturę. Zawdzięczam to, jak on to nieraz wspominał, że pamiętał mnie jako młodego chłopca słuchającego odczytu mojego ojca w Krakowskim Towarzystwie Technicznym na temat starożytnych wodociągów w Rzymie. Na pewno przyczyniły się do tego również rozmowy na mój temat, które prowadzili z nim jego koledzy z czasów studiów we Lwowie, Kazimierz Dohnalik i Adam Rudnicki, z którymi ściśle współpracowałem w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych na różnych płaszczyznach zawodowych.

Pracowników naukowych, jak wynika z moich wieloletnich obserwacji życia w uczelni technicznej i instytutach naukowych, można podzielić na dwie zasadnicze grupy. Pierwsza to, naukowcy przekazujący swoją stale wzbogacającą się wiedzę innym, po to, aby i oni stale podnosili swoje kwalifikacje i nie obawiający się, że ich współpracownicy mogą ich prześcignąć. Do drugiej grupy zaliczam naukowców zazdrośnie strzegących przez siebie zdobytych umiejętności i wiadomości, korzystający z pracy innych, ale nie dopuszczający ich do pełnego własnego rozwoju, aby oni nie zajęli ich pozycji w świecie naukowym. Dopuszczają oni do publikacji artykułów i prac naukowych przez sobie podległych pracowników pod warunkiem umieszczenia ich nazwiska i to zwykle na pierwszym miejscu, jako współautora. Pracownicy zakładu czy instytutu, nie mając innego wyjścia zazwyczaj nie protestują, choć w głębi serca buntują się przeciw takiemu traktowaniu przez ich szefa. Niestety z biegiem czasu przejmują praktyki swoich pryncypałów i tak samo postępują ze swoimi współpracownikami.

Moja osobowość na uczelni kształtowana była przez wybitnych przedstawicieli grupy pierwszej, Profesorów: R.Rosłońskiego, Z.Mikuckiego, M.Czerwińskiego, T.Gabryszewskiego, A.Oberca i dlatego zdobywane wiadomości, uzyskiwane doświadczenia i kontakty zawodowe oraz naukowe starałem się, nie patrząc na własny interes przekazywać innym. Bardzo mnie bolało, gdy przekonywałem się, że tym którym bez zastrzeżeń przekazałem moje wiadomości postępowali inaczej niż ja i nie przejmowali mojego postępowania. Może jest trochę prawdy w przysłowiu, które kiedyś usłyszałem “i wróbel może się wznieść wyżej niż orzeł, jak wzleci na jego skrzydłach”.

W ramach działalności dydaktycznej podejmowałem szereg inicjatyw dla polepszenia procesu kształcenia studentów przy ścisłym powiązaniu z praktyką inżynierską. Przykładowo opiszę jedną z tych inicjatyw.

W latach siedemdziesiątych po dyskusji na Radzie Wydziału na temat indywidualnego toku studiów, byłem inicjatorem zorganizowania wśród studentów trzeciego roku studiów specjalności zaopatrzenie w wodę i oczyszczanie ścieków tzw. grupy specjalnej, która w toku dodatkowych, dobrowolnych, cotygodniowych seminariów pod moim kierunkiem, studiując literaturę fachową poszerzałaby swoje wiadomości z szeroko rozumianej techniki sanitarnej. Wyniki tych własnych studiów miały być referowane w czasie Sesji Naukowych Kół Studenckich. Do uczestnictwa w tej grupie zgłosiło się 9 studentek i 1 student. Dla grupy tej zorganizowana została dwutygodniowa praktyka wakacyjna pod kierunkiem jednego z moich pierwszych dyplomantów, dyrektora Wydziału Gospodarki Wodnej w Jeleniej Górze w Inspekcji Ochrony Wód tego wydziału, w czasie której studenci zapoznawali się z gospodarką wodno-ściekową zakładów przemysłowych. Na dalsze dwa tygodnie praktyki zapewniłem studentom możliwość poznania technologii oczyszczania ścieków i uzdatniania wody w zakładach wodociągowych rejonu Balatonu na Węgrzech. Zorganizowanie tej praktyki, której koszty zakwaterowania i wyżywienia pokrywała strona węgierska, udało mi się załatwić wykorzystując przyjacielskie kontakty, nawiązane w okresie mojej pracy w Prezydium WRN w Krakowie z zastępcą Prezesa Głównego Urzędu Gospodarki Wodnej na Węgrzech, inż. G. Illeszem. Bezpośrednio nadzorował wykonywanie zadań w czasie praktyki węgierskiej asystent z Zakładu Oczyszczania Wód i Ścieków naszego Instytutu, mgr inż. Krzysztof Bolek. Członkowie tej grupy brali dwukrotny udział w sesjach Studenckich Kół Naukowych, zdobywając punktowane miejsca wśród wielu innych startujących grup. Wszyscy członkowie wspomnianej grupy ukończyli studia w przewidywanym terminie, po wykonaniu prac dyplomowych pod moim i doc. Jerzego Kurbiela kierunkiem w większości z wynikiem bardzo dobrym, trzech obroniło prace doktorskie, a jedna dyplomantka jest docentem w Politechnice w Sztokholmie, równocześnie pracując na naszym Wydziale w Krakowie.

Z pracą z tą grupą specjalną wiążą się moje osobiste wspomnienia. Zostałem bowiem zaproszony wraz z Wandą przez wspomnianego uprzednio G. Illesza, aby w toku trwania tej praktyki studenckiej jego odwiedzić. Wyjechaliśmy więc naszym samochodem na Węgry, biorąc sobie za towarzysza wyprawy szwagra Wandy – Czesława, który w swoim czasie gościł Illesza w Warszawie. Z tej węgierskiej wyprawy utkwiły mi w pamięci dwa zdarzenia o bardzo różnym charakterze, ale dla mnie bardzo istotne. Po bardzo miłym spotkaniu z Illeszem w węgierskiej gospodzie w Budapeszcie wracaliśmy głęboką nocą do naszej kwatery nad Balatonem, gdzie mieszkaliśmy z naszą grupą studencką. Czesław był silnie zaangażowany na terenie Warszawy w działalność konspiracyjną w czasie okupacji niemieckiej. O swojej działalności w Podziemiu nie lubił opowiadać nawet najbliższym, ale tej nocy, może pod wpływem nastroju wywołanego pięknie świecącym księżycem w pełni, może pod wpływem dobrego węgierskiego wina, którym nas, (to znaczy Wandę i Czesława, bo ja jako kierowca byłem abstynentem) uraczył nasz gospodarz, Czesławowi “rozwiązał się” język. Czesław pracował w agendach Komendy Głównej AK, w dziale legalizacji, którego zadaniem było przygotowywanie “lewych” dokumentów, które powinny tak pod względem formalnym, jak i technicznym w pełni sprawiać wrażenie dokumentów oryginalnych, bo od tych falsyfikatów zależało niekiedy bezpieczeństwo i życie wielu działaczy konspiracyjnych. Musiano umieć dorabiać rodzaj papieru, kształt i formę druku, rodzaj pieczęci i wszystko to wykonać czasem w bardzo krótkich terminach. Czesław opowiadał, jak to po wojnie spotkał się z jednym z kurierów Komendy Głównej AK, któremu przygotowywał dokumenty jako specjaliście do produkcji gazu z drewna, które miały być nie do podważenia przy kontroli w czasie podróży pociągiem pospiesznym w pierwszej klasie przez obszar Rzeszy do okupowanej Francji. W tym samym przedziale co nasz kurier znajdowało się dwu wysokich rangą oficerów niemieckich, którzy w czasie rutynowej kontroli prowadzonej przez służbę bezpieczeństwa zorientowali się, że ich współtowarzysz jest specjalistą w zakresie produkcji gazu z materiału drzewnego i dlatego po zakończeniu tej kontroli, będąc z wykształcenia chemikami chcieli skrócić sobie czas podróży i rozpoczęli rozmowę na temat przemian chemicznych w technologii, w której jak wynikało z dokumentów przedstawionych kontrolującym, jest specjalistą ich cywilny współpasażer. Kurier nie dając poznać po sobie, że nie może dać żadnej odpowiedzi, uciął rozmowę stwierdzając, że zagadnienia o które go pytają współtowarzysze podróży są tajemnicą państwową i na ten temat on nie będzie dyskutował. W powojennej rozmowie stwierdził, że ten fałszywy dokument, który nosił cechy oryginalnego mógł się stać przyczyną jego śmierci. Drugie zdarzenie można określić po latach jako nieco krotochwilne. Od wielu lat mieliśmy z Wandą oddzielne sypialnie, gdyż ponoć ja bardzo głośno chrapię, co uniemożliwia Wandzie zaśnięcie. W domu wczasowym nad Balatonem umieszczono nas z Wandą w pokoju dwuosobowym. Praktyka odbywała się w drugiej połowie września i w tym czasie oprócz naszej grupy nie było innych osób w tym budynku. Zaraz pierwszej nocy obudziłem się i z przerażeniem stwierdziłem, że Wanda zabiera swoją pościel i chce wynieść się z pokoju i poszukać jakiegoś wolnego pokoju, bo przy moim chrapaniu nie może zasnąć. Musiałem użyć wielu argumentów, aby ją zatrzymać w pokoju i aby nie dawała podstaw do opowiadań studentom, jak to żona docenta uciekła od męża w nocy bo....chrapał.

W 1975 roku zostałem powołany przez Rektora Profesora B. Kordasa na stanowisko Prodziekana Wydziału Inżynierii Sanitarnej i Wodnej, którego Dziekanem od roku był Prof. Andrzej Oberc. Jak się później dowiedziałem, Profesor A. Oberc zgadzając się na przyjęcie stanowiska dziekana wystąpił z propozycją powołania mnie na jednego ze swoich zastępców, co spotkało się ze stanowczym sprzeciwem czynników partyjnych mojego rodzimego wydziału. Profesor A. Oberc był jednak człowiekiem o dużym doświadczeniu i z podjętych zamierzeń, co do słuszności których był przekonany nie rezygnował. Po drążeniu sprawy powołania mnie na stanowisko Prodziekana uzyskał w końcu zgodę Rektora na swoją propozycję i otrzymałem nominację na to proponowane stanowisko.

W 1977 roku Profesor B. Kordas, jako Rektor zaproponował mi przeniesienie z Instytutu Inżynierii Sanitarnej, kierowanym wówczas przez Profesora Artura Wieczystego, do Instytutu Inżynierii i Gospodarki i zorganizowanie, a następnie objęcie kierownictwa Zakładu Gospodarki Wodnej z zespołami: gospodarki wodno-ściekowej w zakładach przemysłowych, gospodarki wodnej w rolnictwie i systemów wodno-gospodarczych. Na mocy porozumienia pomiędzy dyrektorami obu instytutów wraz ze mną miały być przeniesione przedmioty przeze mnie wykładane dla kierunku studiów zaopatrzenie w wodę i oczyszczanie ścieków wraz z asystentami prowadzącymi ćwiczenia w ramach moich wykładów. Kierownictwo zespołu gospodarki wodnej w rolnictwie objął Docent Edward Golonek, a zespół systemów wodno-gospodarczych miał być kierowany przez doktora inż. Henryka Słotę. Tak więc w okresie sprawowania funkcji Prodziekana rozpocząłem kolejny etap w mojej działalności naukowej w uczelni, która trwa do dzisiejszego dnia, mimo że jestem od 1991 roku emerytowanym pracownikiem uczelni zatrudnionym na pół etatu.

Okres współdziałania z Profesorem Andrzejem Obercem zaliczam do jednych z najprzyjemniejszych okresów pracy w Politechnice. Mimo, że nie ma Go od przeszło dwudziestu lat wśród nas, stale mam przed oczyma Jego wysoką postać poruszającą się na dwu protezach, który mimo kalectwa prowadził czynne życie jako nauczyciel akademicki – geolog, w dyscyplinie związanej z pracami terenowymi, kierował praktykami studenckimi i jako dziekan uczestniczył we wszystkich imprezach organizowanych przez studentów. Wymagał tego samego ode mnie. Był wymagający w stosunku do swojej własnej działalności, jak i też do swoich najbliższych współpracowników i studentów, ale przy tym umiał zrozumieć i usprawiedliwić innych, nawet jeśli oni popełniali błędy. Cechowało Go specyficzne poczucie humoru. Pamiętam opowiadanie o jego wystąpieniu na temat dzisiejszej młodzieży na forum Senatu AGH, w czasie kiedy był on Prorektorem tej Uczelni. W długim przemówieniu stwierdzał:

Dzisiejsza młodzież nie uznaje wszelkich zasad, nie szanuje starszych, jest leniwa ... itd.

Słuchacze z uwagą przytakiwali mówcy, ale zmienili zdanie o referacie i jego autorze jak usłyszeli konkluzję końcową “i to stwierdził uczony grecki pięć wieków przed Chrystusem”. Opowiadał również jak to szkolono praktykanta w starostwie, co znaczą pewne pojęcia jak unikat czy duplikat lub skrót na nazwę dobrego urzędnika państwowego, w skrócie d. u. p., unikat, uczono praktykanta, to człowiek unikający kobiet. Na co ów praktykant z radością wykrzyknął, “już zrozumiałem co znaczy duplikat”.

Mimo wysokich walorów osobistych i dużej wiedzy był zwalczany w sposób bezkompromisowy przez działaczy PZPR szczebla wydziałowego, którzy jednocześnie uzyskali w tym czasie duże wpływy w kierownictwie organizacji partyjnej szczebla uczelnianego. Ten stan sprawy spowodował, że nie chcąc doprowadzać do konfrontacji w okresie wyłaniania kandydatury na stanowisko dziekana w kolejnej kadencji, zgłosił po rozmowie z Rektorem rezygnację z kandydowania, zobowiązując jednocześnie mnie, abym wyraził zgodę na współpracę z jego następcą rekomendowanym przez organizację partyjną, aby utrzymać styl działania wypracowany w czasie naszej współpracy w okresie kończącej się kadencji.

Ten trzyletni okres kolejnej kadencji był dla mnie szczególnie ciężki, bo chciałem zachować styl pracy i działania wypracowany wspólnie z Prof. A. Obercem w innym składzie władz dziekańskich, a jednocześnie dziekan, mimo mojej lojalnej postawy w stosunku do jego osoby, nie odwzajemniał, określając to bardzo delikatnie, tego nastawienia. Szczególnie ciężkim okresem było jedne półrocze, w którym tak Dziekan, jak i Prodziekan (Prof. E. Kocwa) byli nieobecni z powodu choroby i cały ciężar prowadzenia działalności dziekanatu dla studiów dziennych spadł na mnie. Pierwsze wybory dziekańskie w okresie “Solidarności”, wygrał poprzedni dziekan i ja nie wszedłem w skład władz dziekańskich na naszym Wydziale. W tym okresie ze składu osób blisko ze mną związanych umarli Profesorowie A. Oberc i B. Kordas, a w parę lat później Docenci E. Golonek i J. Sobczak. Stan kadrowy Instytutu Inżynierii i Gospodarki Wodnej w połowie lat osiemdziesiątych, szczególnie w odniesieniu do samodzielnych pracowników naukowych, był bardzo słaby, a rozpoczęte przewody doktorskie z powodu śmierći Prof. B. Kordasa, który był ich promotorem były zagrożone i wtedy zaproponowano mi objęcie stanowiska Dyrektora Instytutu. Pierwszą moją działalność skierowałem na umożliwienie ukończenia rozpoczętych przewodów i znalezienie promotorów, którzy mogliby przejąć funkcję po Prof. B. Kordasie. I tu muszę podkreślić pomoc, jakiej udzielił Instytutowi w tym zakresie Prof. A. Wieczysty. W Instytucie pracowało kilku doktorów nauk technicznych, którym w różny sposób pomagałem, aby mogli uzyskać habilitację.


Okres lat po 1991 roku

Od jesieni 1991 roku przeszedłem na emeryturę i przez dwa następne lata współpracowałem z Politechniką prowadząc zajęcia dydaktyczne jako “zajęcia zlecone”. Począwszy od 1993 roku wyraziłem zgodę na podjęcie pracy w uczelni w wymiarze pół etatu.

Ostatnie dwanaście lat mojej “emeryckiej aktywności”, obok działalności dydaktycznej, to również utrzymywanie kontaktu z praktyką inżynierską, czynny udział w kongresach, konferencjach naukowych, i organizacji seminariów naukowych, oraz publikacja artykułów w prasie technicznej. W ramach działalności społecznej czynnie współdziałałem pełniąc różne funkcje w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej oraz w Sekcji Balneotechnicznej Polskiego Zrzeszenia Inżynierów i Techników Sanitarnych.

Współpraca i kontakty z praktyką inżynierską wiązały się z moim zatrudnieniem w latach 1991 do 1993 w krakowskim "Mostostalu" jako doradcy technicznego przy budowie oczyszczalni ścieków dla Proszowic. Firma ta zamierzała rozpocząć działalność w nowym kierunku budownictwa. Mimo pozytywnych doświadczeń przy budowie wspomnianej oczyszczalni ścieków, z uwagi na powstałe warunki konkurencji na polu budownictwa sanitarnego Mostostal zrezygnował z zamierzonej działalności. Współdziałałem w latach 1991do 2000, jako współautor ekspertyz technicznych dla oceny wpływu odwodnienia na bezpieczeństwo obiektów Elektrowni Kozienice, jak i też wpływem piętrzenia Wisły w Krakowie na na stosunki wodne w gruncie. Opracowana przeze mnie w 1999 roku koncepcja i prowadzone konsultacje dla odwodnienia terenów przemysłowych w Bieżanowie na którym zlokalizowano nowoczesną fabrykę kabli umożliwiły terminowe uruchomienie produkcji w tej fabryce o powierzchni hal przykrytych dachami która wynosiła ponad 30 000 m2

Szczególną uwagę skierowałem na problematykę ochrony od powodzi Krakowa co podkreślają publikacje:

- Oddziaływanie wybranych wezbrań powodziowych na obszary zabudowane Krakowa, w Monografii Komitetu Gospodarki Wodnej PAN 1995.

- Materiały do historii powodzi w dorzeczu Górnej Wisły: na podstawie rękopisu Adama Kazimierza Bielańskiego i materiałów Jana Fiszera przygotował i uzupełnił Józef Fiszer / Adam Kazimierz Bielański. (Monografia; 217 - 1997)

- Katastrofalne zagrożenie środowiska w czasie powodzi / Józef Fiszer, Piotr Fiszer. VIII Krajowa, I Międzynarodowa konferencja naukowo-techniczna, Zakopane - Kościelisko 1998 . - Powódź a nadzwyczajne zagrożenia środowiska / Józef Fiszer, Piotr Fiszer / Gosp. Wod. - 1998, nr 10.

- Zagrożenie powodziowe w miastach zabytkowych / Józef Fiszer.: IV Konferencja Naukowo-Techniczna REW-INŻ '98, Kraków, 21-23 maja 1998.

- Zagrożenia i ochrona budynków na obszarach zalewowych, Józef Fiszer, Stefan Sarna, Gosp. Wodna 2000.

- Powódź jako impuls nadzwyczajnego szkodliwego zanieczyszczenia środowiska, Józef Fiszer, Piotr Fiszer Konferencja "Wasser in der Stadt", Wiedeń 1999.


50 lecie uzyskania dyplomu magistra inżyniera postanowiłem uczcić przez opracowanie monografii pt. "Wpływ zmian politycznych i gospodarczych na zagospodarowanie i wykorzystanie zasobów wodnych w dorzeczu górnej Wisły w XX wieku ze szczególnym uwzględnieniem miasta Krakowa”, Monografia 255, – Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki, Kraków 1999.

W tej pracy wykorzystałem niepublikowane materiały przygotowane przez mojego ojca dotyczące szeroko pojętej ochrony od powodzi miasta Krakowa w okresie pierwszej połowy XX wieku i następnie moją działalność jako projektowania systemów zaopatrzenia w wodę szeregu miast małopolskich. Kierując wydziałem gospodarki wodnej w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie byłem współ inspiratorem szeregu rozwiązań związanych z budownictwem hydrotechnicznym, co w dużym stopniu ułatwiło mi opracowanie tej monografii. Byłem też współautorem monografii Wodociąg Maczki: historia i teraźniejszość Katowice: GPW, 1998, ss. 64, w której przedstawiona została problematyka zaopatrzenia w wodę Górnego Śląska w wyniku zmian terytorialnych po pierwszej wojnie światowej.

W okresie pełnienia funkcji dyrektora Instytutu Inżynierii I Gospodarki Wodnej byłem inicjatorem przystąpienia uczelni do Izby Gospodarczej "Uzdrowiska Polskie". Od chwili powstania tej Izby reprezentowałem Politechnikę na podstawie upoważnienia kolejnych Rektorów. Tematyka uzdrowisk rozwijana była w naszym Instytucie w szeregu prac dyplomowych prowadzonych pod moim kierunkiem, jak również w Instytucie Miast i Regionów na Wydziale Architektury przez p. dr hab. inż. Węcławowicz Bilską Prof. PK. Wyrazem zainteresowania problematyką uzdrowisk są moje publikacje :

- Ocena możliwości rozwoju ruchu turystyczno-uzdrowiskowego w Polsce w latach 1930-1934 Gaz, Woda i Techn. Sanit. - 1997, Nr 6.

- Uzdrowisko jako czynnik rozwoju gospodarczego gminy na przykładzie Buska - Zdroju, Gaz, Woda i Techn. Sanit. - 1997, Nr 10

- Wybrane aspekty rozwoju uzdrowiska w zlewni rzecznej Gaz, Woda, i Techn. Sanit. – 1997, Nr 12

- Uzdrowisko a gmina uzdrowiskowa Gaz, Woda, Techn. Sanit. – 1999, Nr 10

- Wody płynące w uzdrowisku - ozdobą czy zagrożeniem, Gaz, Woda, Techn. Sanit. – 2000, Nr 1, autorzy: Józef Fiszer, Elżbieta Węcławowicz - Bilska

- Dzień dzisiejszy Pamukkale, antycznego uzdrowiska w Turcji, Gaz, Woda, Techn. Sanit. – 2002, Nr 2


Mimo przejścia na emeryturę utrzymywałem nawiązane uprzednio kontakty ze środowiskiem hydrotechników austriackich i brałem udział w kilku seminariach naukowych organizowanych w Austrii. Doprowadziłem do wyjazdu na zaproszenie strony austriackiej grupy naszych kolegów z Instytutu i jednostek współpracujących dla zapoznania się z metodami ochrony przeciwpowodziowej w Styrii, co stanowiło istotną pomoc przy opracowaniu w Instytucie prac studialnych dla gospodarki wodnej w dorzeczu górnej Wisły w okresie po powodzi w 1997 roku. Dzięki tej współpracy z hydrotechnikami austriackimi opublikowałem artykuły w naszej prasie technicznej i materiałach krajowych konferencji naukowo technicznych. :

- Ewolucja poglądów na ochronę i wykorzystanie wód w Austrii / Józef Fiszer. III Konferencja naukowa 23-25 kwietnia 1997 Wisła. - [Kraków] 1997.

- Usuwanie roślinności z koryt rzecznych obowiązek, czy naruszenie prawa? / Józef Fiszer, Piotr Jeż. III Konferencja naukowa 23-25 kwietnia 1997 Wisła. - [Kraków] 1997.

- Utrzymanie i odnowa wałów przeciwpowodziowych w Austrii / Józef Fiszer, Edward Motak. – III Konferencja naukowa 23-25 kwietnia 1997 Wisła. - [Kraków], 1997.

- Zagrożenia i ochrona budynków na obszarach zalewowych, Józef Fiszer, Stefan Sarna, Gosp. Wodna 2000.

Na zaproszenie Polskiego Związku Inżynierów i Techników Budownictwa przedstawiłem w czasie dwu cyklicznych konferencji "Inżynieryjne problemy odnowy staromiejskich zespołów zabytkowych", referaty:

- Zagrożenie powodziowe w miastach zabytkowych / Józef Fiszer. – IV Konferencja Naukowo-Techniczna REW-INŻ '98, Kraków 1998.

- Budowle i obiekty związane z zaopatrzeniem w wodę miast polskich wczoraj i dziś, V konferencja Naukowo-Techniczna Rew-Inż.2000-Kraków - 2000.

W czasie Krajowej i Międzynarodowej Konferencji Naukowo – Technicznej zorganizowanej przez Polskie Zrzeszenie Inżynierów i Techników Sanitarnych w Zakopanem w 2000 roku wygłosiłem referat pt.

- "Wpływ zmian gospodarczych w kraju w latach 1990 – 1999 na zasolenie wód górnej Wisły".

Niezależnie od moich publikacji w prasie i wydawnictwach technicznych byłem inicjatorem i redaktorem dwu zeszytów pt. "Żołnierskie pokolenie w relacjach żołnierzy AK" (1996 i 1997), w których przedstawiono losy Akowców w okresie powojennym. Jako współredaktorem Biuletynu Informacyjnego Krakowskiego Okręgu Światowego Związku Żołnierzy AK, w którym ogłosiłem kilkanaście notatek i opracowań o tematyce związanej z życiem i działaniem naszych organizacji kombatanckich.

Może nasuwać się pytanie dlaczego w tym ostatnim okresie czasu wyraźnie zaznaczam moją działalność, czego nie robiłem w odniesieniu do poprzednich okresów, w których też dużo publikowałem. Uczyniłem to z pełną świadomością, aby podkreślić, że przejście na emeryturę nie może i nie powinno oznaczać zakończenia aktywności zawodowej. Dziś patrząc się na stan kadrowy Instytutu, z którego odszedłem na emeryturę po sześciu latach sprawowania funkcji dyrektora, mogę stwierdzić, że moje działania przyniosły efekty.


Jubileusz naszego 50 letniego pożycia małżeńskiego

Uroczystość naszego “Złotego Wesela” odbyła się dwu etapowo w Urzędzie Stanu Cywilnego i w kościele. W czasie tej “cywilnej” uroczystości otrzymaliśmy Medale z okazji 50 lat pożycia małżeńskiego wraz z listami z życzeniami i gratulacjami od Prezydenta Rzeczpospolitej, Wojewody i Prezydenta Miasta Krakowa. Uroczystość kościelna odbyła się w kościele Ojców Kapucynów z udziałem zaproszonej bliższej i dalszej rodziny oraz przyjaciół i znajomych.. Rozpoczynając mszę świętą ksiądz przeczytał poniższy tekst przygotowanych przez Wandę i mnie:

O sukcesie życiowym, jakim bez wątpienia jest obecnie obchodzona 50 – ta rocznica naszego małżeństwa zadecydowało nasze wychowanie i tradycja rodzinna. Oboje pochodzimy z rodzin związanych z Krakowem. Od najmłodszych lat wpajano w nas zasady etyki katolickiej, którą kierowali się w życiu codziennym nasi Rodzice. Tak dom rodzinny, jak i szkoła uczyła prawdziwego patriotyzmu i wskazywała na konieczność pracy dla innych.

Trzech dziadków naszych rodziców było związanych pośrednio i lub bezpośrednio z Powstaniem Styczniowym i los ich rzucił do Krakowa, gdzie założyli swoje rodziny. Ojciec Wandy wraz z dwoma swoimi braćmi walczyli w Legionach. W czasie drugiej wojny światowej wszyscy młodzi Fiszerowie walczyli z Niemcami. Stanisław [ur. 1913] walczył w obronie Warszawy w 1939, a następnie w czasie ucieczki z obozu jeńców został zamordowany przez gestapo w 1943 roku, Bogusław i Jan, brali udział w wojnie obronnej we wrześniu 1939 roku, a następnie walczyli w ramach Armii Krajowej wraz z najmłodszym Józefem [ur.1925] w oddziałach partyzanckich Kedywu i Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego "Skała". Jan zginął w walce partyzanckiej w 1944 roku.

Wanda Jaźwiecka w czasie okupacji ukończyła w tajnym nauczaniu gimnazjum, co jej umożliwiło rozpoczęcie studiów wyższych już w 1946. Po wojnie Józef ukończył studia techniczne uzyskując w roku 1949 stopień magistra inżyniera budownictwa wodnego, a Wanda uzyskała dyplom magistra w wyniku ukończenia studiów na Wydziale Farmacji w roku 1950.

Zawierając związek małżeński w 1949 roku, byli dzisiejsi Jubilaci, [mimo młodego wieku], ludźmi dojrzałymi, świadomymi obowiązków jakie ich czekały. W trudnych warunkach finansowych i przy pełnym zaangażowaniu w pracy zawodowej wychowali trzech synów, Stanisława magistra chemii, Piotra magistra inż. leśnika, Pawła magistra inż. budownictwa wodnego i lądowego. Dziś cieszą się posiadaniem 7-mioro wnucząt. (obecnie w od 2001 roku liczba wnuków po urodzeniu Jasia wzrosła do 8). Józef Fiszer uzyskał w 1963 roku stopień doktora nauk technicznych, a w 1969 roku został powołany na stanowisko docenta w Politechnice Krakowskiej i mimo przejścia w 1991 na emeryturę dalej jest czynny zawodowo.

Uczestnicząc w dziękczynnej Mszy Świętej, Jubilaci dziękują Najwyższemu za udane, mimo wielu kłopotów i trudów, 50 lat wspólnego życia i proszą o wieczny odpoczynek dla swoich Rodziców, którzy wychowując ich wskazali właściwe drogi postępowania w życiu.

Proszą też o Błogosławieństwo Boże dla swoich synów i ich rodzin.

Uroczystość ta zakończyła się obiadem dla najbliższej rodziny w restauracji w “Hotelu pod Różą”, w czasie którego nasi synowie i wnukowie wspominając swoje kontakty z nami przekazali nam serdeczne życzenia na naszej dalszej drodze.


Wspomnienia z naszych wędrówek wakacyjnych

W naszym dorosłym życiu wiele miłych wspomnień łączy się z okresem wędrówek wakacyjnych, które różnie przebiegały w poszczególnych okresach czasu, tak odnośnie sposobu przemieszczania, obszaru, który zwiedzaliśmy, jak i warunków kwaterowania i żywienia. W czasach studenckich wędrowaliśmy na "własnych nogach" z plecakami na grzbiecie, później korzystaliśmy z rowerów i kwaterowaliśmy w stodołach na sianie lub w schroniskach, po to, aby w kolejnych okresach wakacyjnych wędrować samochodem i spać w namiotach. Początkowo wędrowaliśmy z dziećmi, później zmniejszała się liczba naszych współtowarzyszy wędrówek, bo starsi chłopcy mieli inne osobiste plany wakacyjne, więc dla towarzystwa Pawła zapraszaliśmy jednego z jego kolegów. W końcu jako bezdzietne małżeństwo zaczęliśmy korzystać z biur podróży, z samolotu i mieszkać w hotelach.

Pierwszą naszą wędrówką wakacyjną za granicę był wyjazd wartburgiem w 1962 roku na Węgry. Do dziś mamy wyrzuty sumienia z powodu naszego postępowania wobec Pawła, który miał wówczas 3 lata, i którego zostawiliśmy pod opieką przyjaciół Wandy u znajomych górali na Pardałówce w Zakopanem. Specjalnie nie pożegnaliśmy się z nim, aby mu nie musieć tłumaczyć dlaczego odjeżdżamy i wysłaliśmy go na strych z opiekunką do małych kotków. Mimo, że pobyt na Węgrzech nad Balatonem był bardzo przyjemny mieliśmy do końca wyrzuty sumienia, że go zostawiliśmy w Polsce. Dla pocieszenia kupiliśmy mu pięknego pluszowego tygryska, który stał się jego ukochaną zabawką przez wiele lat. Przyrzekliśmy sobie, że odtąd będziemy w czasie wakacji wędrować z całą naszą gromadką. Wyjazdy za granicę w okresie PRL wiązały się z szeregiem problemów, do których należało nie tylko uzyskanie tzw. wkładek paszportowych przy wyjazdach do krajów demokracji ludowych lub paszportu do krajów “zgniłego, kapitalistycznego świata zachodniego”, ale również dewiz i co najważniejsze konserw na cały planowany okres pobytu za granicą. Wanda w jednym roku wyliczyła, że dla załatwienia spraw formalnych związanych z zamierzonym wyjazdem musiała “odstać” w różnych kolejkach aż 30 godzin! Woziliśmy ze sobą kruche pieczywo, piure ziemniaczane, kasze, ryż a nawet jajka owijane w gazety, które zapewniały nam jego użytkowanie zamiast papieru toaletowego. Naturalnie musieliśmy wozić maszynkę gazową i butle na propan-butan, no i oczywiście namioty. Sztuką było zapakowanie tylu niezbędnych rzeczy do samochodu i zapewnienie miejsca dla 5 osób. Wspomnienia z tych wędrówek okupionych wieloma trudami należą do najmilszych, do których wiele razy powracamy przeglądając stare albumy ze zdjęciami.

W pierwszą wędrówkę z samochodem z perspektywą noclegów w namiotach wyruszyliśmy całą rodziną w początkach sierpnia 1964 roku. Postanowiliśmy pokazać naszym chłopcom Polskę, której geografię znali od najmłodszych lat z Koziołka Matołka i którym bardzo się podobało powiedzenie “w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”. Pojechaliśmy więc przez Wiślicę Szydłów, Busko do Sandomierza aby w końcu dotrzeć do tego sławnego Szczebrzeszyna i dalej do Zamościa. Później zwiedzaliśmy Lublin, Kazimierz nad Wisłą i następnie skierowaliśmy się do Białowieży wszędzie po drodze nocując w namiotach, co stanowiło wielką atrakcję dla naszej gromadki. W Białowieży kupowaliśmy u gospodarzy wiejskich mleko i jajka, które ku zdumieniu naszych chłopców kosztowały 3 zł za parę!!. Naturalnie w Białowieży odwiedziliśmy rezerwat żubrów i konika tarpana oraz zwiedzaliśmy muzeum Parku Narodowego Miłym akcentem tej wyprawy było spotkanie z rodziną Hanki, która z Czesławem i swoimi córkami spędzała wakacje w Supraślu. Kolejnym etapem wędrówki było Pojezierze Augustowskie, gdzie biwakowaliśmy w sąsiedztwie obozu harcerskiego nad Jeziorem Serwy. Na Mazurach zwiedzaliśmy w Kętrzynie dawną kwaterę Hitlera, klasztor OO. Jezuitów w Świętej Lipce i Frombork. W ostatniej dekadzie sierpnia wędrowaliśmy wzdłuż naszego wybrzeża, od Gdańska, Helu poprzez Kołobrzeg aż do wyspy Wolin, gdzie w miejscowości Wisełka natrafiliśmy na wysyp maślaków, którymi napełniliśmy specjalnie kupione dwa wiadra i po pierwszym przegotowaniu jeszcze na Wolinie przywieźliśmy je do Krakowa i tutaj Wanda napełniła nimi kilkanaście słoików. Ta nasza pierwsza wędrówka i sposób spędzania wakacji bardzo przypadł do gustu naszym chłopcom i dlatego postanowiliśmy spędzać kolejne wakacje wędrując po Polsce i następnie po krajach Demokracji Ludowych, a po umożliwieniu zakupu w okresie rządów Gierka pewnych, wprawdzie bardzo niewielkich ilości dewiz, po krajach z “za żelaznej kurtyny”.

Z całą trójką naszych synów wędrowaliśmy w 1965 roku poprzez Czechosłowację na Węgry. W 1967 roku zwiedzaliśmy w NRD rejon Cottbusu, Spreewaldu i BerlinaWschodniego. Szczególnie nasze zainteresowanie wzbudził Spreewald, gdzie mimo tysiącletniego naporu germańskiego zachowała się enklawa słowiańska Serbo-Łużyczan i nasi starsi chłopcy potrafili się porozumieć z rówieśnikami bezpośrednio wymieniając niecenzuralne słowa w języku polskim, które analogiczne brzmienie zachowały w języku tamtejszym. W 1968 roku Staszek i Piotrek wyjechali do NRD dla praktycznej nauki języka niemieckiego na zaproszenie do rodzin poznanych Niemców, Haselbergera w Berlinie i Richtera w Cottbus. Z kolei myśmy zaprosili na kolejny miesiąc dwie córki Richterów na pobyt na naszym ukochanym Krasie. Tak zaczęła się przyjaźń z rodziną Richterów, która utrzymuje się od wielu lat. My natomiast z Wandą “zostaliśmy rzuceni na łup Pawła”, bo musieliśmy bez przerwy z nim grać w karty, naturalnie on nas stale ogrywał. Wprawdzie trochę wędrowaliśmy po Tatrach w czasie dwutygodniowego pobytu w Zakopanem i później po okolicach Rożnowa, ale poznaliśmy urok posiadania jedynaka. Postanowiliśmy, że jeśli będziemy spędzać wakacje jedynie z Pawłem, to zawsze będziemy zapraszać na okres wakacji jakiegoś chłopca w jego wieku, aby on miał towarzystwo, a my byśmy mogli odpocząć

W czasie kolejnych wakacji w 1969 roku wyruszyliśmy na naszą wędrówkę po Polsce nowo kupioną skodą, na zakup której otrzymałem talon z Urzędu Wojewódzkiego jako wyróżnienie za moją 12 letnią pracę na stanowisku kierownika Wydziału Gospodarki Wodnej. Rozpoczynałem nowy etap życia po powołaniu na stanowisko docenta w Politechnice Krakowskiej. Urlop wakacyjny zapowiadał się nieco odmiennie jak w latach uprzednich. Staszek po zdaniu matury i egzaminu wstępnego na Wydział Chemii UJ miał odbyć obowiązującą wówczas praktykę robotniczą przy budowie Nowego Portu na Westerplatte w Gdańsku, Piotr miał zdawać poprawkowy egzamin w ciągu wakacji w Liceum Nowodworskiego, a Paweł przez pierwszy miesiąc wakacyjny przebywał na obozie harcerskim w Trzebieży. Z Krakowa wyjechaliśmy 21 lipca z naszym Piotrkiem po Pawła, biorąc ze sobą Wacka Ziembickiego, rówieśnika Pawła, po to, aby po dwu tygodniowej wędrówce wzdłuż naszego wybrzeża i po Pojezierzu, “sprzedać” naszego najmłodszego jedynaka pani Ziembickiej wraz z Wackiem na dalszy pobyt w Kątach nad Zalewem Wiślanym. Przez parę dni wędrowaliśmy z Piotrkiem po Kaszubach, który jednak musiał wracać do Krakowa na egzamin poprawkowy, a myśmy pojechali do Gdańska, aby odwiedzić Staszka. W czasie praktyki studenckiej Staszek miał wypadek, został potrącony przez przyczepę ciężarówki w czasie jej wyładowywania, co spowodowało uszkodzenie stawu kolanowego i usztywnienie nogi bandażem gipsowym. Po powrocie do Krakowa Staszek musiał przebywać w szpitalu w Nowej Hucie. Po tak urozmaiconej blisko czterotygodniowej wędrówce 16 sierpnia odebraliśmy z Kątów Rybackich, naszego “najmłodszego jedynaka” szczęśliwie wróciliśmy do Krakowa.

Wakacje 1970 roku pozostawiły nam bardzo miłe wspomnienia, bo w tym roku pojechaliśmy w końcu lipca w towarzystwie Piotrka i Pawła na miesięczną wędrówkę do Jugosławii. Poznaliśmy tam w czasie pobytu na dzikim kempingu w Żulianie rodzinę austriacką Pana Bogga, z którą następnie utrzymywaliśmy przez wiele lat kontakt, szczególnie z Panią Bogg i którzy nas gościli w czasie naszych pobytów w Austrii. Pan Bogg był bardzo ciekawy kontaktów z Polakami, którzy żyją w komunistycznym państwie, nie będąc komunistami. Był on jeńcem wojennym w Związku Radzieckim przez dziesięć lat i stąd wynikało jego zainteresowanie naszym krajem. Wanda dzisiaj, mimo, że od tego pobytu minęło przeszło trzydzieści lat, wspomina śpiew cykad od pierwszych promieni słońca padających na drzewa oliwne, aż do zachodu słońca. Wyjazd do Jugosławii wymagał bardzo starannego przygotowania i w notatkach Wandy znalazłem spis prowiantów, które musieliśmy ze sobą wziąć, aby mając tylko 180 dolarów w bonach bankowych, utrzymać się przez cały miesiąc. Wzięliśmy ze sobą 48 puszek konserw mięsnych, 18 puszek konserw rybnych, 5 słoików dżemów, 3 kilogramy cukru, po dwa kilogramy kaszy hreczanej i ryżu, 3,5 kilograma makaronu, no i nawet 60 jajek w blaszanym pudle po ziołach, dwa namioty, maszynkę gazową i butlę na gaz propan butan. Dzisiejsze warunki wędrowania zupełnie się zmieniły i nie ma tylu trudności, które musieliśmy przezwyciężyć, aby móc poznawać świat, ale o tych trudnościach zapominamy, a pmiętamy tylko mile spędzony czas z przed trzydziestu przeszło laty!

Wakacje 1971 spędziliśmy również tylko w towarzystwie Piotrka i Pawła w wędrówce przez Rumunię do Bułgarii. W kolejnym 1972 roku zwiedzaliśmy tyko w towarzystwie Pawła Niemiecką Republikę Demokratyczną. Okres wakacji 1973 przyniósł zmiany w naszej rodzinie. W lipcu tego roku Staszek zawarł związek małżeński z Elżbietą, Piotr otrzymał praktykę wakacyjną w Norwegii, Paweł uczestniczył w zawodach wioślarskich AZS w Poznaniu i organizował obozy harcerskie, myśmy z Wandą dostali zaproszenie do Państwa Bogg do Wiednia i do Giorgini, Włoszki z Wenecji, którą na prośbę Czesława, szwagra Wandy gościliśmy w Krakowie. Uzyskanie paszportu do krajów zachodnich było w ówczesnych czasach uzależnione od przedstawienia władzom paszportowym notarialnego oświadczenia opiekuna pozostawionego w kraju nieletniego dziecka (jakim był Paweł), o zapewnieniu mu opieki i środków do życia w wypadku pozostania rodziców zagranicą. Takie zobowiązanie podpisała Janka Kruczyńska, która podobne oświadczenie złożyła dla swojego kolegi z pracy, tłumacząc, że dwoje dzieci zawsze lepiej się chowa niż jedynak. W naszej rodzinie mówiło się “Staszek się ożenił, a rodzice pojechali w podróż poślubną”.

We Wiedniu mieszkaliśmy u Państwa Bogg, w Szwajcarii korzystaliśmy z gościny przyjaciół z okresu II wojny światowej pana profesora Zbigniewa Skąpskiego, a w Wenecji przyjęła nas Giorginia. Tym niemniej szereg nocy w czasie tej wędrówki spędziliśmy na kempingach w naszym namiocie. Bardzo miło wspominamy te chwile i nawiązane znajomości z sąsiadami z kempingów, tak z tego roku, jak i następnego z pobytu w Jugosławii w 1974 roku, kiedy dla towarzystwa Pawła zaprosiliśmy Piotrka Krawczyka, pamiętając o naszym smutnym doświadczeniu urlopu z jedynakiem w 1968 roku. Właśnie na wyspie Hwar w Jugosławii poznaliśmy małżeństwo holenderskie. Pan Kanters był studentem medycyny i miał z grupą swoich kolegów odwiedzić w najbliższym wrześniu w Polsce Akademię Medyczną w Lublinie. Zaprosiliśmy jego wraz z trzema kolegami do nas do Krakowa. Przebywali u nas parę dni i z kolei Kantersowie zaprosili nas z rewizytą do Holandii w 1976 roku. Zaplanowaliśmy bowiem na ten rok z Pawłem “wielką wyprawę europejską”, przez NRF, Holandię, Francję do Woch i powrót przez Austrię, Węgry do Krakowa. Wyjechaliśmy z Krakowa 30 lipca i wróciliśmy 31 sierpnia przejechawszy około 6 600 km.

W Holandii podziwialiśmy kanały i stare miasta oraz wydarte morzu i zagospodarowane poldery. Tygodniowy pobyt w Holandii przy rzeczywiście serdecznym przyjęciu przez Kantersów, którzy chcieli nam pokazać piękno ich kraju i atrakcje tam występujące utkwił nam w pamięci. Paweł, miał wówczas 17 lat i był wspaniale wysportowany, codziennie biegał po kilka kilometrów i nasi gospodarze się śmiali, że towarzyszący mu ich pies wracał do domu wyraźnie zmęczony przy wspaniałej kondycji Pawła. Gospodarze nasi zapytali nas czy chcemy zwiedzić “dzielnicę rozpusty” w Amsterdamie i czy chcemy, aby nam towarzyszył Paweł. Uważaliśmy, on jest już na tyle dojrzały, że może nam towarzyszyć w tym zwiedzaniu. W czasie kolejnego codziennego zwiedzania miast czy też muzeum nie korzystaliśmy z restauracji, ale pożywialiśmy się kanapkami wziętymi z domu naszych gospodarzy i wracaliśmy na posiłek dopiero wieczorem. Po powrocie z wędrówki po Amsterdamie, Paweł będąc głodny wziął po powrocie do domu bochenek chleba i krając grube kromki mruczał do siebie “k.... pokazali a jeść nie dali”, co zrozumiała, choć nie znała języka polskiego nasza gospodyni i wybuchła śmiechem.

W Paryżu nocowaliśmy na kempingu w Lasku Bulońskim, a o wielkości tego kempingu może świadczyć to, że czas dojścia do najbliższej toalety idąc szybko od miejsca rozbicia naszego namiotu wynosił 5 minut. Po Paryżu nie chciałem poruszać się naszym samochodem, dojeżdżaliśmy tylko do stacji metra i nim docieraliśmy do poszczególnych, interesujących nas obiektów w mieście. Wyjeżdżając z Paryża pomyliłem drogę i wylądowałem akurat na Polach Elizejskich pod Łukiem Tryumfalnym. Nie straciłem jednak głowy i jakimś cudem wyjechałem z miasta. Po drodze do Włoch zwiedzaliśmy Lazurowe Wybrzeże i Monte Carlo, gdzie wygrałem w kasynie 2 Franki, które później Wanda przegrała.

Włochy to Wenecja, Rawenna i Florencja. .W Wenecji kieszonkowiec ukradł mi portmonetkę, którą z kolei wytrącił mu idący za mną Paweł. Wanda z Pawłem stwierdzili, że pieniądze odzyskane z tej portmonetki muszę przeznaczyć na obiad w prawdziwej restauracji, na co musiałem się zgodzić.


Nasze Podszkle

Pod koniec lat siedemdziesiątych wśród wielu naszych znajomych zapanowała “moda” na posiadanie domku letniskowego wybudowanego w atrakcyjnych rejonach podgórskich lub też adaptacji starych domów wiejskich na taki dom wykorzystywany w okresach wekendów i wakacji. W dyskusjach w gronie znajomych i mojej rodziny wyrażałem zdecydowany pogląd, że posiadanie stałego miejsca wypoczynku mnie nie odpowiada, bo mając samochód i namiot mogę zwiedzać wiele ciekawych rejonów tak w kraju, jak i zagranicą. I znów się przekonałem, że nigdy w życiu nie trzeba się zarzekać i wypowiadać zdecydowanych poglądów. Nie upłynęło nawet kilka lat, a stałem się wraz z moją rodziną właścicielem domku w Podszklu na Orawie.

Wyjaśnić muszę jak do tego doszło, bo u podstaw mojego sceptycznego poglądu na temat domku weekendowego był również brak odpowiednich zasobów materialnych.

W początkach 1978 roku odwiedził mnie mój znajomy Zdzisław Bobola pracujący wówczas aktualnie “na eksporcie” na budowie rurociągu jamajskiego na Białorusi wykonywanego przez Energopol i od słowa do słowa zaproponował mi możliwość zatrudnienia na tej budowie. Odniosłem się do jego propozycji sceptycznie, ale zapytałem czy przypadkiem nie potrzebują tam w Nowopołocku w służbie zdrowia firmy budowlanej farmaceutki jako kierowniczki apteki i czy nie mógł by zaprotegować Wandy na to stanowisko. Kolega Bobola stwierdził, że właśnie Energopol poszukuje farmaceutki od końca 1978 roku na roczny angaż w Nowopołocku. Pensja magistra farmacji w służbie zdrowia w firmie prowadzącej roboty zagranicą była kilkakrotnie wyższą od poborów tej grupy pracowników zatrudnionych w aptekach w Polsce i była płatna częściowo w dolarach. Pracownicy Energopolu, jak informował kolega Bobola, mogą również wykorzystać możliwości korzystnego prywatnego importu pewnych atrakcyjnych towarów z ZSRR w czasie przyjazdu na tzw. “rozłąkę” na parę dni raz na trzy miesiące. Podjęliśmy więc wraz Pawłem odważną decyzję o wyrażeniu zgody na wyjazd Wandy na rok na zarobek do pracy w eksporcie i naszym rocznym kawalerskim gospodarstwie w Krakowie. Perspektywa uzyskania zarobków przez Wandę w dolarach przybliżała możliwość ewentualnego zakupu domku letniskowego, o którym w cichości duszy myśleliśmy.

Roczny pobyt Wandy, mimo jej przyjazdów do Krakowa raz na trzy miesiące i mojego miesięcznego urlopu, który spędziłem na jej zaproszenie w Nowopołocku, był dla nas trudnym okresem, a zdobyte dzięki jej pracy w oderwaniu od rodziny i kraju pieniądze, były naprawdę ciężko zarobione. Przyjeżdżając “na rozłąkę” Wanda zaczęła przywozić z Nowopołocka sprzęty i urządzenia techniczne z myślą o wyposażeniu przyszłego domku letniskowego, który według naszych ówczesnych wyobrażeń powinien się znajdować się w terenie górzystym, w dzikiej okolicy i który nie musiał by mieć specjalnych instalacji poza zasilaniem w energię elektryczną.

I znów nasze wyobrażenia ulegały z biegiem czasu ewolucjom. Z wielką radością przyjęliśmy wraz z Pawłem wiadomość uzyskaną od Wandy, że nie zamierza ubiegać się o przedłużenie angażu zatrudnienia na kolejny rok, o czym początkowo myślała i wraca do kraju z końcem grudnia 1979 roku. Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok 1980 spędziliśmy radośnie ciesząc się z szczęśliwego powrotu Wandy z “zarobkowej zsyłki” do Kraju Rad, nie przewidując nawet, że w tym roku nastąpią takie zmiany, które w efekcie spowodują upadek PRL i odzyskanie pełnej niezależności od Wielkiego Brata W naszej rodzinie miały też nastąpić zmiany, bo Paweł i Kasia podjęli decyzję zawarcia małżeństwa w październiku. Zamierzali odbyć praktykę studencką w czasie wakacji w Maroku, gdzie pracowała jako lekarz Irena Kochanowska, matka Kasi, która miała dzięki swoim znajomościom załatwić przyjęcie ich do pracy w firmie budowlanej, co wiązało się ze spełnieniem wymogów praktyki wakacyjnej, ale i też stwarzało możliwości uzyskania pewnych zarobków. Wanda zaproponowała, abyśmy w czwórkę tj. Wanda, Kasia, Paweł i ja, korzystając z Jej zasobów dewizowych wybrali się w okresie wakacyjnym na wędrówkę z namiotami przez Węgry, Jugosławię do Grecji. W drodze powrotnej do kraju mieliśmy się rozdzielić z młodymi na Węgrzech, skąd oni mieli udać się przez Pragę samolotem do Maroka, a my z Wandą wrócić przez Austrię do Krakowa.

Rzeczywiście, jak dzisiaj wspominam, była to wspaniała i nie zapomniana wyprawa. W czasie pobytu na jednej z plaż w Grecji zaskoczyła nas wiadomość o strajkach w Polsce, w Gdańsku, Ursusie i w Krakowie, co nam nie mieściło się w głowie, a co rzeczywiście było początkiem końca epoki komunizmu w państwach bloku sowieckiego.

Żegnając się z Pawłem i Kasią na Węgrzech w Akaratyji nie wiedzieliśmy kiedy się spotkamy. Na szczęście, tak Kasia jak i Paweł nie ulegli namowom na pozostanie za granicą i powrócili do Krakowa, na tą decyzję na pewno wpłynęła wiadomość telegraficzna przesłana im przez Wandę, po angielsku stwierdzająca, że “w domu jest wszystko w porządku”. Ślub Pawła i Kasi odbył się jak było zaplanowane w kościele Najświętszego Salwatora a wesele u nas w domu na Włóczków.

Okres pierwszej “Solidarności” w latach 1980/81, to czas budzenia się do nowego życia, w nowych warunkach politycznych, przy jednocześnie zaostrzającej się sytuacji gospodarczej całego społeczeństwa, jak i poszczególnych rodzin. Mogliśmy mówić i czuć się prawdziwie wolnymi ludźmi, choć wszystkiego brakowało, tak w zakresie podstawowych środków spożywczych, jak i towarów przemysłowych.

Pamiętamy puste półki w sklepach na których stały słoiki z musztardą i flaszki z octem. Wówczas odżyła myśl kupna wakacyjnego domku, w którym mogła by się spotykać cała nasza powiększająca się rodzina. Małgosia obdarowała Piotrka jeszcze w 1979 roku Agnieszką, naszą pierwszą wnuczką, w lipcu 1981 roku urodził się Maciek w rodzinie Staszka i Elżbiety, liczyliśmy na aktywną działalność Pawła i Kasi i rzeczywiście nie przeliczyliśmy się.

Dzisiaj gałąź naszej rodziny, której dałem początek wraz z Wandą, choć Wanda twierdzi, że jest to głównie jej zasługa, to dwie wnuczki, Agnieszka i Basia oraz sześciu wnuków, Maciek, Kuba, Mateusz, Tomek, Andrzej i najmłodszy urodzony w 2001 roku Jaś, syn Pawła i Kasi, ulubieniec dziadków, rodziców i rodzeństwa, a w szczególności Basi, określanej jako jego “zastępczej matki”. Ten rozwój rodziny z okresu 1981 do 2002 łączy się w szczególny sposób z domem w “naszym Podszklu”.

Szukaliśmy tego naszego wymarzonego domku przez całą wiosnę 1981 roku, było wiele propozycji, ale, albo nie odpowiadał nam obiekt, jego położenie, stan techniczny lub cena.

W początkach lipca 1981 roku Piotrek przeczytał ogłoszenie w Dzienniku Polskim o sprzedaży starego domu drewnianego w Podszklu na Orawie. W tym czasie miałem odwieźć na wakacje Małgosię z Agnieszką do Krościenka i zdecydowałem się w drodze powrotnej zapoznać się z tym oferowanym do sprzedaży domem.

Do Podszkla dojechałem asfaltową drogą z Piekielnika, której ostatni odcinek przez stary świerkowy las szczególnie mi się podobał. Asfaltowa nawierzchnia skończyła się na placu pod kościołem z którego odchodziły dwie bardzo kamieniste drogi, jedna w prawo i druga w lewo, która prowadziła w dół wsi w kierunku domu z ogłoszenia. Pojechałem tą drogą, ale po przejechaniu jednego kilometra zatrzymałem się, aby dalej pójść piechotą, bo bałem się o resory wysłużonego zresztą Polskiego Fiata. Obserwujący mnie stojący przed domem stary gospodarz zapytał dokąd chcę jechać. Odpowiedziałem mu, że szukam domu Jędraszczaka, który jest do sprzedania, a on na to odpowiedział “po co ma Pan tam jechać, kiedy właśnie dom przed którym się Pan zatrzymał jest do sprzedania”.

Obszedłem dom dookoła, zaglądnąłem przez okna do wewnątrz, ale nie mogłem wejść do domu bo był zamknięty. Stary gospodarz który mi udzielił wiadomości o domu to jak okazało się w przyszłości wielce nam przychylny sąsiad Alojzy Czyszczoń, poinformował mnie, że właścicielką domu jest gospodyni proboszcza w Chyżnem. Nie wiele się namyślając pojechałem do Chyżnego, do właścicielki Pani Hanki Feczko, która potwierdziła chęć sprzedaży domu. za 100 tysięcy złotych, co przy ówczesnej sile złotówki nie było ceną zbyt wygórowaną. Wróciłem do domu w Krakowie zdecydowany na zakup tego domu, z tym, że Paweł postanowił urwać się z praktyki studenckiej w Stróży i sprawdzić moją entuzjastyczną opinię o tym domu i potwierdzić właścicielce zamiar kupna.

Paweł po obejrzeniu domu od zewnątrz i wewnątrz oraz po wizycie u właścicielki domu podzielił moje poglądy i rozpoczęliśmy pertraktować o jego zakup. Sprawa była skomplikowana z uwagi na istniejącą sytuację polityczną i szalejącą inflację. Właścicielka mówiła, że dom nam sprzedaje ale nie chce pieniędzy, akt notarialny podpisze po stabilizacji pieniądza, a na razie żąda od nas w formie zadatku lodówki i wykładziny podłogowej.

Trzeba pamiętać, że wówczas przy pustych półkach w sklepach uzyskanie żądanych przez nią “skarbów” zdawało się być nie do zrealizowania. Poruszając wszystkie możliwe nasze znajomości udało się nam jednak zdobyć lodówkę i wykładzinę na podłogę jako zaliczkę na cenę zakupu nieruchomości, ale o umowie notarialnej kupna – sprzedaży, właścicielka nie chciała mówić Twierdziła, ja wam ten dom sprzedałam, możecie już z niego korzystać i prowadzić roboty remontowe, a o cenie porozmawiamy później.

W okresie PRL gospodarstwo rolne, grunty orne, łąki i lasy, mógł kupić tylko rolnik lub osoba mająca wykształcenie rolnicze. Dlatego, aby sprzedać dom z zabudowaniami gospodarczymi musiała właścicielka najpierw sprzedać sąsiadom posiadany areał rolny o powierzchni około 3 ha w 70 kawałkach i uwidocznić to w księgach wieczystych, i dopiero wtedy mogła z nami spisywać akt sprzedaży – kupna domu i 5 arów ogrodu.

Inflacja i przepisy formalno prawne powodowały przedłużenie pertraktacji w sprawie kupna domu mimo prowadzenia przez nas już od początku 1982 roku remontu dachu. Dopiero zaoferowanie przez Wandę zapłaty w dolarach doprowadziło do podpisania umowy notarialnej kupna sprzedaży. W księdze wieczystej jako właściciel figuruje Paweł, który wraz z Kasią wnieśli swój wkład finansowy. Przed sfinalizowaniem umowy notarialnej rozpoczęliśmy remont domu poczynając od wymiany pokrycia dachu zniszczonymi gontami na płyty azbestocementowe, które po wielu staraniach udało się nam zdobyć. bo wówczas się nie kupowało normalnie, ale się “zdobywało”. Stan techniczny domu, jak się okazało przy bliższym jego sprawdzeniu w czasie korzystania z niego od lata 1981, nie był tak dobry na jaki wyglądał na początku naszych starań o jego kupno. Oprócz zniszczonego pokrycia dachu, musieliśmy wybudować nowy komin, wymienić część belek w ścianach, wybudować piec kuchenny, zmienić instalację elektryczną i wodociągową, pomyśleć o wewnętrznej instalacji kanalizacyjnej. Woda była doprowadzona do kuchni z sieci wodociągowej przebiegającej przez teren ogrodu, ale brak było odprowadzenia wody, bo pod kurkiem w kuchni stawiało się wiadro jako zamienną instalację do odprowadzenia wody użytkowanej w kuchni.

Dom był wybudowany w roku 1934 w miejscu pierwotnego budynku pod którym znajdowała się piwnica przykryta sklepieniem kamiennym. Podwaliny ścian układane były bez podmurówki bezpośrednio na gruncie. W okresie dwudziestu dwu lat od chwili kupna, nastąpiła pełna modernizacja domu. Dziś na parterze znajduje się kuchnia – jadalnia, dwa pokoje mieszkalne, tzw. kuchenka, w miejscu dawnej komory, jako pomieszczenie do przygotowania posiłków i mycia naczyń i oddzielone pomieszczenie łazienki oraz sień z toaletą i klatką schodową prowadzącą do trzech pokoi na pierwszym piętrze. Pierwotna stajnia stanowi magazyn narzędzi ogrodniczych i sprzętu sportowego, krzesełek turystycznych i nart oraz sanek. Znajduje się tam też warsztat stolarski i narzędzia, które powoli stają się domeną działań Andrzeja.

Prowadzenie przebudowy i remontu domu w latach osiemdziesiątych było utrudnione z uwagi na trudności uzyskania materiałów budowlanych, które też nie zawsze były odpowiedniej jakości. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych zmusiło to nas do wymiany wewnętrznej instalacji wodociągowo – kanalizacyjnej oraz wybudowania lokalnego oczyszczania ścieków, przebudowy instalacji elektrycznej i wymiany pokrycia dachu z płyt azbestowo – cementowych na pokrycie blachą. Ociepliliśmy też ściany i podłogę, wykonaliśmy ogrzewanie przy pomocy kominka, co wiązało się z budową nowego komina. Prace te mogły być zrealizowane dzięki dużemu zaangażowaniu przy ich realizacji ze strony Pawła, hipotecznego właściciela Podszkla.

Wanda prowadzi dokumentację fotograficzną tej naszej “letniej rezydencji” i z niej to można prześledzić etapy rozwoju naszej rodziny w czasie kolejnych letnich i zimowych wakacji.

Agnieszka była pierwszą naszą wnuczką, z którą Wanda jeździła na sankach w czasie ferii zimowych. Z kilkunasto miesięcznym Kubą byłem z Kasią w zimie w Podszklu, a jemu w czasie spaceru ze sankami wpadły nogi do śniegu i zaczął zanosić się płaczem, bo mu się zdawało, że stracił nogi. Dzisiaj po 18 latach od tego zdarzenia na sankach Kuba szusuje na nartach nie tylko ze wzniesień na “Działach”, ale też na trasach alpejskich w Austrii i nie chce wierzyć, że był tak zmartwiony nie widząc swoich nóg zakrytych warstwą śniegu.

Po Świętach Wielkanocnych w 1984 roku Kasia została z małym Kubą w Podszklu i wtedy przeżyła nieświadomie “katastrofę budowlaną”.

Wczesnym wieczorem ciesząc się, że dziecko zasnęło, zaczęła czytać gazetę i wtedy usłyszała szum samochodu ciężarowego czy ciągnika i następnie huk. Pomyślała coś musiało przesunąć się w samochodzie. Wypiła herbatę i poszła do łóżka zasypiając snem człowieka utrudzonego całodzienną krzątaniną. Następnego ranka, kiedy szła po mleko stara gospodyni z sąsiedztwa zapytała się jej czy nie widzi co się stało z naszym domem. Dopiero wówczas zauważyła, że ściana szczytowa od strony drogi wisi w powietrzu, a pod nią znajduje się czarna dziura wypełniona gruzem kamiennym. Ten huk, który słyszała uprzedniego wieczora był spowodowany zawaleniem się ściany piwnicy pierwotnego domu, na którego miejscu został postawiony w 1934 roku nasz dom. Wykonanie nowego muru z kamienia łamanego zostało wykonane przez ekipę budowlaną w składzie Paweł i Grzesiek Majewski, którzy mieli pomagać staremu Jędraszczakowi, miejscowemu murarzowi, a który w efekcie przejął rolę nadzorcy nad pracą absolwentów Politechniki. Stał pod parasolem, a oni w deszczu pracowali. Mur ten bardzo poprawił wizerunek naszego domu, ale z kolei stał się miejscem spotkań miejscowej młodzieży i dopiero wykonanie "jaty" na drewno zlikwidowało możliwość spotkań młodych łudzi, głośne ich zachowanie szczególnie przeszkadzało Wandzie, gdyż ściana szczytowa domu stanowi ścianę jej pokoju.

Kuba, Basia i Andrzej w czasie kolejnych wakacji i w kolejnych latach swojego rozwoju bawili się w piaskownicy, do której dopuszczali również Mateusza i Tomka. W Podszklu bowiem Małgosia i Piotr wraz z dziećmi spędzali kilka wakacji mieszkając w sąsiednich gospodarstwach. W lecie 1984 roku obchodziliśmy 35 rocznicę naszego ślubu i z tej okazji w Podszklu nastąpił “zjazd rodzinny”. Był Staszek z Elżbietą i Maćkiem, Piotrek i Małgosia z Agnieszką, Paweł i Kasia z Kubą. Od tego czasu powiększyła się liczba wnuków, urodził się Mateusz, Tomek, Basia i w nowym stuleciu w 2001 roku Jaś.

Począwszy od 1984 roku stało się tradycją, że zawsze w lipcu prosimy Proboszcza w Podszklu o odprawienie Mszy Świętej na rocznicę naszego ślubu z prośbą o Błogosławieństwo na dalszej naszej wspólnej drodze. Pragnę również wspomnieć, że kilkakrotnie w Podszklu w czasie urlopu Wandy, towarzyszyła nam babcia Jaźwiecka poruszając się na wózku inwalidzkim po domu i w ogrodzie, gdzie dla niej dużą radością było słuchanie śpiewu ptaków. Oprócz wakacji letnich również w okresie Świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy spotykaliśmy się, na naszym “rancho” w gronie dziadek z babcią, Kasia z Pawłem i ich dziećmi, składając sobie życzenia. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Święta te zaczęła spędzać z nami moja bratanica Ewa wraz z Justyną i Julianem, mieszkając w sąsiedztwie u rodziny Zonzlów. Zauroczona okolicą zdecydowała się na kupno domu, licząc, że po przejściu na emeryturę w Anglii i likwidacji szkoły Educare, której była właścicielką, będzie mogła cieszyć się swobodą i odpoczywać w pięknej górzystej okolicy. Niestety, radość jej trwała bardzo krótko, bo już w sierpniu 2000 roku odeszła z tego świata, ale domem w Podszklu, jak mogę zauważyć interesuje się Justyna i w 2002 roku była tam dwukrotnie ze swoim mężem Mitchem i synkiem Karolem, urodzonym w styczniu 2002 roku.

Dzięki wspólnym wakacjom spędzanym w Podszklu mogliśmy śledzić rozwój dzieci Kasi i Pawła, i ich wzajemne kontakty. Przypominam sobie zmartwienie małego Kuby, który płakał, nie mogąc zasnąć wieczorem bo nie miał ulubionego królika z którym zwykle zasypiał głaszcząc go po jednym uchu. Cała rodzina szukała tego królika po domu i z latarką w ogrodzie, a królik wisiał na drzewie.

Basia od najmłodszych swych lat opiekowała się Andrzejem, szczególnie gdy on był chory. Wspomina o tym babcia Wanda, pod której opieką zostały dzieci, pod nieobecność Kasi, a dwuletni Andrzej dostał silnej biegunki i wymiotów i przez całą noc Basia pomagała Wandzie ratować chorego i tęskniącego za mamą Andrzeja. Szczególnie serdecznie opiekuje się Basia swoim najmłodszym bratem, Jasiem. Podziwiam zamiłowania i zdolności kulinarne Basi, bo jej wypieki i różnego rodzaju sałatki bardzo smakują całej rodzinie, o ile chce się jej pracować, bo od czasu do czasu ogarnia ją niechęć do pracy, choć nie zdarza się zbyt często. Wanda zawsze chwali Basię za jej dokładne i staranne sprzątanie, a ja mam stale do niej pretensje o utrzymanie porządku w jej pokoju.

Andrzej odkąd nauczył się jeździć na rowerze to bez mała nie zsiada z roweru poruszając się po ogrodzie i jeżdżąc nawet do sąsiedniego gospodarstwa Wacławiaków, którym lubi pomagać w pracach polowych, a nawet nauczył się doić krowy. Brawurowa jazda na rowerze była dwa lata temu przyczyną jego wypadku w wyniku którego rozciął sobie skórę na policzku i musiał jechać do szpitala w Nowym Targu gdzie mu założyli szwy. Pozostałością tym wypadku jest blizna, jak on to z dumą odpowiadał na zapytanie “skąd ona się wzięła”, “Indianie mnie napadli”. Przypuszczam, że z biegiem czasu znając bujną wyobraźnię Andrzeja, historia powstania blizny będzie inaczej przedstawiana. Nie przypuszczałem sadząc drzewka w ogrodzie, a zwłaszcza wiśnie wzdłuż płotu, że będą one stanowić przyczynę mojego zdenerwowania, kiedy obserwuję Andrzeja wspinającego się po drzewach. Muszę przypomnieć, co pisałem o moich dziecięcych latach, że mnie małemu grubaskowi z powodu, jak mi mówili rodzice, warunków zdrowotnych, nie wolno było wspinać się po drzewach. Na moje obawy Kasia odpowiada zawsze ze stoickim spokojem

Tato chłopiec musi się wyszaleć, skacząc i wspinając się po drzewach.

Po zastanowieniu przyznaję jej rację.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi