Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Piotr Stachiewicz (1975), Odskok


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

[w:] Piotr Stachiewicz, Akcja Koppe, Wydawnictwo MON, Warszawa 1975



Trasa odskoku zespołu wiodła z Krakowa jak powiedzieliśmy - w kierunku północnym. Biegła ona niemal równolegle - w odległości średnio osiemnastu kilometrów - od granicy rozdzielającej ziemie polskie, ujęte administracyjnie przez okupanta w tzw. Generalną Gubernię, od ziem polskich, włączonych do Rzeszy Niemieckiej. Granica ta znajdowała się po stronie zachodniej od drogi odskoku i dzieliła również powiat olkuski sprzed 1939 r., którego część znalazła się w Rzeszy wraz z miastem Olkusz, część zaś w Generalnej Guberni. Na wschód od tej granicy, w odległości około dziesięciu kilometrów, przebiegała linia, rozgraniczająca powiat olkuski od miechowskiego. Zespół „Parasola” posuwał się więc stosunkowo wąskim korytarzem ziem jednolitych zarówno pod względem administracyjnym, jak i objętych działaniem podziemnej organizacji Armii Krajowej. Największym miastem był tu Wolbrom - ośrodek dyspozycyjny władz podziemnych, jak i aparatu terroru.

Część, o której mówimy, powiatu olkuskiego położona była na wschodnim krańcu. Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej i charakteryzowała się znacznym zalesieniem: od Narodowego Parku Ojcowskiego przez kompleksy leśne wokół miejscowości Trzyciąż, Wolbrom, Bydlin, Łobzów, aż po las kleszczowski po wschodniej stronie Udorza i dalej lasy pilickie. Cały teren charakteryzowały dość duże różnice poziomów, dochodzące do czterdziestu metrów. Główną rzeką tego terenu była Pilica z dopływami; jednym z nich była rzeczka Udorka. Po wschodniej stronie ziemie olkuskie miały charakter nizinny. Była to ziemia raczej uprawna, o znacznie mniejszym zalesieniu, i łączyła się z ziemią miechowską o tym samym charakterze. Jeden z większych kompleksów leśnych Miechowskiego położony był w okolicach Kozłowa i Tunelu.

Tę część powiatu olkuskiego obejmował obwód AK o kryptonimie „Olga”. W ramach obwodu istniały oddziały dywersyjne Kedywu obwodu o kryptonimie „Dominika-Olga”. W okresie nas interesującym dowódcą „Olgi” był „Imielski”, dowódcą zaś „Dominiki-Olgi” -„Ziemia”.

„Dominika-Olga” zorganizowana była w trzy podobwody: południowy (z głównym miastem Skała) o kryptonimie „Dominika-Sabcia”, środkowy (z głównym miastem Wolbrom) o kryptonimie „Dominika-Wikcia” i północny (z głównym miastem Żarnowiec) o krypto-nimie „Dominika-Żelcia”.

„Dominika-Sabcia” dowodzona była przez „Mohorta" (Jan Pieńkowski) i obejmowała pięć drużyn: w Białym Kościele, w Skale, w Jerzmanowicach - i dwie drużyny w Sułoszowej, w sumie około 55 ludzi.

„Dominika-Wikcia” dowodzona była przez „Granata” (Zygmunt Gardeła) i obejmowała również pięć drużyn. Dwie drużyny w Wolbromiu: 1 + 12 ludzi - dowódca

„Junak” (Jan Grzebielichowski), i l + 9 ludzi - dowódca „Ryś” (Edmund Haberka), drużynę w Załężu-Domaniewicach, dowodzoną przez „Tadka" (Tadeusz Praski), drużynę w Zarzeczu-Gołaczewie-Chełmie, dowodzoną przez „Hajdę” (IN[1] Dyduch), drużynę w Chlinie, dowodzoną przez W. Kucyperę.

„Dominika-Żelcia”, której dowódcą był „Orion” (NN), znajdowała się w stadium organizacji – w wyniku scalenia z Armią Krajową organizacji bojowej Batalionów Chłopskich. Praktycznie podobwód ten znajdował się w zawiązku i obejmował zaledwie kilkunastu bardzo słabo uzbrojonych ludzi, rozrzuconych w dodatku po różnych wsiach. Faktycznie więc jego niesprawdzona jeszcze zdolność bojowa i siła organizacyjna nie mogły się liczyć. Warte podkreślenia jest również i to, że cały podobwód „Żelcia” - w ramach obwodu „Olga” - był ogołocony z ludzi doświadczonych bojowo, ponieważ odeszli oni - w szczególności trzon znacznego oddziału partyzanckiego „Henryka” (Zygmunta Szenker-Niebrzydowskiego) - do oddziału partyzanckiego „Bartosz Głowacki”, dowodzonego przez „Pazura” (Tomasz Goły-Adrianowicz), który przeprowadzał akcje bojowe w Miechowskiem i Pińczowskiem.

Tak więc formalnie działał „Ziemia”[2] - jako dowódca „Dominiki-Olgi” - na północnych krańcach, po Żarnowiec i jego okolice, faktycznie jednak jego działanie kończyło się zaraz za Wolbromiem.

Niezależnie od siatki organizacyjnej „Dominiki-Olgi” działała terenowa siatka organizacyjna obwodu AK „Olga”. I tak istniała placówka obwodu AK „Olga” w Wolbromiu o kryptonimie „Wróbel”, w Żarnowcu o kryptonimie „Zebra”. Komendantem tej ostatniej był równoczesny zastępca „Imielskiego” „Marek” (Wincenty Pełka). Tej siatce organizacyjnej podporządkowany był między innymi etatowy batalion „Zawiślaka”, do którego należeli gospodarze z rejonu Woli Libertowskiej i szeregu wsi obocznych. Ta stacjonarna siatka placówek służyła przede wszystkim łączności i celom wywiadowczym, nie mając na co dzień żadnych zadań bojowych.

Omówionej wyżej organizacji nie podlegał jednakże oddział partyzancki o największej sile bojowej, mimo iż znajdował się w omawianej części powiatu olkuskiego. Miejscem jego postoju były wtedy góry i las bydliński wraz ze wsią Załęże, znajdującą się niespełna dziesięć kilometrów z lekkim odchyleniem w kierunku północnym - od Wolbromia. Był to oddział „Hardego” (Gerard Woźnica), liczący niespełna dwustu dobrze uzbrojonych ludzi. Podlegał on okręgowi śląskiemu AK[3], a na tych terenach znajdował się wtedy przejściowo, by współdziałać w akcjach bojowych. Tym niemniej w omawianym okresie stacjonował on w okolicach Załęża i mógł być w trybie porozumień wykorzystany do działań AK w Olkuskiem, tak jak to miało np. miejsce w dniu 25 lipca 1944 r., a więc w czternaście dni po akcji „Koppe”, gdy wspólnie z oddziałami Kedywu obwodu „Olga”, dowodzonymi przez „Ziemię”, zaatakował Wolbrom i ogołocił w nim magazyny niemieckie. Między 10 i 16 lipca oddział wymaszerował z aktualnego wtedy miejsca postoju, pozostawiając w nim tylko ubezpieczenia i patrole łącznikowe, w rejon planowanej akcji na granicy zachodniej pomiędzy Generalną Gubernią i ziemiami włączonymi do Rzeszy Niemieckiej. Główne jego siły rozlokowane były w osadzie Ziemkówka koło Pazurka, w lasach przyległych do szosy Skała-Wolbrom, a więc w granicach ośmiu-dziesięciu kilometrów od trasy odskoku.

Również i Niemcy w tej części dawnego powiatu olkuskiego posiadali swoje placówki, których głównym ośrodkiem był Wolbrom. Urzędował tam szef bezpieczeństwa „Landskommisariatu”, którym - w czasie nas interesującym - był (IN) Teische. W samym Wolbromiu posterunek żandarmerii niemieckiej liczył dziesięciu ludzi. Posterunek policji tzw. „granatowej”: dwóch Ukraińców i czternastu policjantów pochodzenia polskiego. Ponadto w Wolbromiu stacjonował tzw. batalion azerbejdżański w pełnym uzbrojeniu i wyposażeniu. Analogiczne posterunki żandarmeryjno-policyjne znajdowały się: w Pilicy o liczebności dziewiętnastu ludzi, w Żarnowcu - szesnastu ludzi.

Ponadto wzdłuż granicy zachodniej omawianej części powiatu olkuskiego, która - jak mówiliśmy - była równocześnie granicą pomiędzy tzw. Generalną Gubernią a Rzeszą Niemiecką, znajdowały się licznie posadowione posterunki Luftwaffenbau (LV) (służba budowlana niemieckich wojsk powietrznych, wykorzystywana szczególnie - choć nie tylko -do budowy lotnisk polowych itp.), których zadania były co prawda zupełnie inne, niż walka z partyzantką, ale które sporadycznie w walkę tę były włączone. Do takich zwyczajowo włączanych przy większych operacjach partyzanckich oddziałów należały jednostki Wehrmachtu i LV stacjonujące w miejscowości Wierbka.[4]

Poza silną stosunkowo obsadą miasta Wolbrom - najgroźniejsza jednostka niemiecka znajdowała się w Pilicy. W lipcu 1944 r. w majątku Stanisława Arkuszewskiego stacjonowała zmotoryzowana jednostka żandarmerii niemieckiej (tzw. Gendarmerie-Zug - Mot. 63) nastawiona głównie, o ile nie wyłącznie, na walkę z partyzantami, czyli - jak to Niemcy określali - z bandami.

Jednostka ta wyposażona była w trzy samochody terenowe i liczyła sześćdziesięciu pięciu ludzi dowodzonych przez leutnanta (IN) Kreske. Posiadała w swojej bazie stacje nadawczo-odbiorcze, a ponieważ znajdowała się cały czas w stanie ostrego pogotowia, mogła być w każdej chwili przerzucona w dość szybkim czasie w dowolny rejon powiatu olkuskiego i dalej.

Tak przedstawiała się organizacja AK oraz stałe siły npla na planowanym terenie odskoku zespołu „Parasola”.

Ponieważ jednak zespół ten wszedł faktycznie w rejon powiatu miechowskiego, należy również omówić interesujące nas punkty tego rejonu.

W rejonie Kozłowa w roku 1942 nastąpiło przeorganizowanie istniejącej siatki drużyn AK w samodzielne jednostki, wchodzące w skład 112 pułku piechoty 106 dywizji piechoty Armii Krajowej. W Przysiece działała samodzielna jednostka AK pod kryptonimem „Kozica”, stanowiąca piątą kompanię drugiego batalionu 112 pp. Dowódcą jej był „Dzięcioł” (Stanisław Zynek). Kompania dzieliła się na trzy plutony. Dowódcą pierwszego plutonu był Stefan Kwiecień, drugiego Mieczysław Stachnik, trzeciego (IN) Domorańczyk.

Również zorganizowano szóstą kompanię drugiego batalionu 112 pp w rejonie wsi Marcinowice. Dowódcą jej był „Pazur” (wspomniany już Tomasz Goły-Adrianowicz), jego zastępcą „Pomidor” (Jan Chećko). Dzieliła się ona również na trzy plutony. Dowódcą pierwszego był „Roch” (IN Krzemień), jego zastępcą „Głuszec” (IN Szczepanik), drugiego „Żubr” (IN Żerocha), zastępcą jego „Zawieja” (IN Wroński), dowódcą trzeciego plutonu był „Wróbel” (IN Niedziela), jego zastępcą zaś „Kurek” (IN Słomka). Obie kompanie wchodziły w skład sił podobwodu AK „Kazia”, tj. Książ Wielki, którego dowódcą był ówcześnie „Słowik” (J. Malinowski). Ponieważ obwody AK łączone były w tzw. inspektoraty, więc obwody: olkuski, miechowski i pińczowski stanowiły inspektorat AK „Maria”, którego szefem był w omawianym okresie „Ponar” (Antoni Iglewski).

Żołnierzami obu tych kompanii była miejscowa młodzież chłopska, pochodząca ze wsi Marcinowice, Karczowice, Przysieka i innych. Starsi gospodarze tych wsi zorganizowani byli głównie w Ludowej Służbie Bezpieczeństwa, stanowiącej oddziały o charakterze porządkowym Stronnictwa Ludowego.

Stacjonarne siły niemieckie w tym rejonie były niewielkie: w Kozłowie znajdował się posterunek żandarmeryjno-policyjny w sile siedemnastu ludzi, w Przysiece siedmiu ludzi, w Tunelu trzynastu ludzi.

W ten teren wjeżdżał w dniu 11 lipca 1944 r. około godziny 9.40 zespół „Parasola”.

Droga z Krakowa w niczym nie przypominała stanu dzisiejszego. Wysypana szutrem wapiennym powodowała tumany pyłu, utrudniającego jazdę i zmniejszającego znacznie widoczność. Kolumna posuwała się z szybkością mniej więcej czterdziestu-czterdziestu pięciu km na godzinę, a odległości miedzy samochodami zwiększyły się do kilkudziesięciu metrów. Bez przeszkód samochody dojechały do serpentyn ojcowskich, przed którymi stali pierwsi łącznicy od „Mohorta”, obracając w ręku okorowaną, a więc białą pałeczkę z leszczyny, która była znakiem wolnej i bezpiecznej drogi. Odpowiedzią z samochodów było machanie białą chusteczką. Wjeżdżając na serpentyny ojcowskie kolumna wydatnie zwolniła tempo, nie tylko z powodu trudnej drogi, ale i dlatego, że Chevrolet 3/4 t prowadzony przez „Pikusia” wolno jechał zygzakiem, a chłopcy ze skrzyni rozrzucali gwoździe dywersyjne, mające przebijać opony samochodów ewentualnego pościgu[5]. Na trzech poziomach serpentyn rozlokowane były trzy zespoły podobwodu południowego, czyli „Dominiki-Sabci”, dowodzone przez „Mohorta”, wyposażone w broń maszynową, których zadaniem, było zatrzymanie i zawrócenie ewentualnego pościgu, którego jednak nie było widać. Przy wyjeździe z serpentyn ojcowskich kolumnę minęło parę ciężarówek z tzw. „policją granatową”. Przejazd przez Ojców i Skałę odbył się bez przeszkód. Kolumna skierowała się w stronę Wolbromia. W różnych odstępach drogi stali łącznicy, sygnalizujący wolny przejazd. Około jednego kilometra przed Wolbromiem, na skraju przydrożnego lasku, stał ostatni łącznik przed wjazdem do miasta. Był nim „Kwiatek” (Józef Kłęk) z podobwodu środkowego, tzn. „Dominiki-Wikci” Wyposażony w pistolet krótki i pałeczkę oczekiwał nie pierwszy już raz przyjazdu samochodów z Krakowa. Wreszcie doczekał się. Spotkanie z nimi opisuje w następujący sposób[6]:

„Byłem sam jeden. Odcinek lasu i drogi, po których się poruszałem, dogodny był dla Niemców na zasadzkę, a najważniejsze było to, że w lesie, w odległości dwustu metrów od drogi, szykowano teren na budowę składu amunicji. Wokoło jednak panowała cisza - Niemców nie było widać. W pewnym momencie usłyszałem warkot motorów samochodowych, zbliżających się od pobliskiej wioski Chełm. Szybko wyszedłem na skraj drogi i przyglądałem się najpierw widocznemu z daleka tumanowi pyłu wokół jadących samochodów, a gdy z niego wyjrzała maska pierwszego samochodu, wyjąłem spod marynarki swoją białą „buławę”, bo tak sobie nazwałem patyk, który był naszym znakiem rozpoznawczym. Zacząłem przypalać papierosa, wolniutko kierując się w stronę zbliżających się i zwalniających samochodów. Przy czynności tej uniosłem ponad ramiona patyk - niby mimochodem. Chwila nerwowej niepewności spotęgowała się, gdy w jadącej limuzynie Mercedes zauważyłem niemieckiego oficera. Odetchnąłem, gdy ten pomachał do mnie białą chusteczką. Samochody zatrzymały się. Wysiadł ten w mundurze oficera niemieckiego i dowódca. Zameldowałem, że wszystko w porządku, tylko bardzo trzeba uważać w czasie przejazdu przez Wolbrom, bo muszą jechać koło posterunku niemieckiego, a w kamienicy obocznej - na balkonach za workami z piasku - są niemieckie stanowiska karabinów maszynowych. Słyszałem, jak dowódca wydał rozkaz:

- Ja jadę ulicami przez rynek i Mariacką, reszta przez ul. Żwirki i Wigury oraz Żarnowiecką.

Samochody ruszyły, ja zostałem, sam nadal na swoim posterunku".

Przejazd przez Wolbrom odbył się jednak bez żadnych niespodzianek.

Na rynku wolbromskim samochody minęły załadowujących się na ciężarówki Niemców i spokojnie wyjechały z Wolbromia w kierunku Łobzowa. Niespełna jeden kilometr za Łobzowem, we wsi Boża Wola, szosa odchodziła na Porębę Dzierżną. Na skrzyżowaniu obu szos stał łącznik obracając białą pałeczkę. Kolumna samochodów bez zatrzymywania się minęła łącznika i skręciła w kierunku Poręby Dzierżnej. Stojący łącznik z „Dominiki-Wikci” był ostatnim łącznikiem wystawionym przez „Ziemię”, czyli Kedyw obwodu olkuskiego. W odległości około jednego kilometra - po skręceniu na drogę, wiodącą do Dzierżnej Poręby i Udorza - kolumna samochodów zatrzymała się przy lokalnej drodze, odchodzącej w kierunku majątku, w którym zorganizowano punkt sanitarny; dalej rozciągała się wieś. Była godzina około 11.10 - osiągnięto odległość od miejsca akcji około pięćdziesięciu kilometrów. Zatrzymanie kolumny z punktu widzenia organizacji operacji specjalnej było zbędne. Rana „Mietka”, mająca charakter lekkiego postrzału, nie kwalifikowała się do pozostawienia go na punkcie sanitarnym i też na nim nie został. Inne przyczyny wymieniane przez historio-grafów, jak konieczność powiadomienia dowódcy oddziału w Warszawie o wynikach akcji, potrzeba zabrania posiadanych opatrunków osobistych, potrzeba odwołania dyżuru lekarskiego itp. nie powinny były wchodzić i nie wchodziły w rachubę. Przyczyna zatrzymania się zespołu do dziś dnia nie jest dostatecznie wyjaśniona. W chwili gdy chłopcy z „Zetą” wysiedli z samochodów i zaczęli rwać chabry i maki na przydrożnych polach, „dr Maks” udał się do wsi Dzierżną Poręba, gdzie w jednym z gospodarstw zamieszkiwała jego przyszła żona „Alodia”. Czy „Rafał” wiedział o tym, że zatrzymano kolumnę samochodów, by nastąpić mogło to spotkanie, czy też podano później „Rafałowi” inny powód - trudno na to odpowiedzieć. „Dr Maks” - po poinformowaniu „Alodii” o wynikach akcji - udał się do majątku, w którym jednak nie zastał lekarza. Dyżury lekarskie przeciągnęły się ponad pierwotne ustalenia, tak jak i gotowość całego terenu - i trwały już od 5 lipca. Dyżurowali różni lekarze, wśród nich znany dr Garbień[7]. 10 lipca przyjechał koleją do Tunelu, a dalej bryczką do Poręby Dzierżnej dr R.W. Gasiński. Z trudnych do ustalenia przyczyn wyjechał on jednak z majątku 11 lipca, zaraz po śniadaniu, t j. koło godziny 8.30. Dyżurnego więc lekarza nie było, znajdował się tam natomiast przypadkowo lekarz AK obwodu „Olga”, zamieszkały w majątku p. Moes w Udorzu, M. Korzeniowski[8].

Po krótkiej rozmowie z nim i administratorem majątku, a równocześnie funkcjonariuszem wywiadu AK, Januszem Pniewskim, oraz sanitariuszkami, a także po zabraniu opatrunków osobistych - „dr Maks” powrócił na szosę do stojących samochodów.

W czasie, gdy „dr Maks” był w majątku i we wsi Poręba Dzierżna - do „Rafała” dojechał na rowerze dowódca „Dominiki-Wikci”, „Granat”.

„Ponar” zwołał na 11 lipca odprawę dowódców w Wolbromiu. Oczywiście dowiedział się od razu w czasie prowadzenia odprawy, że długo oczekiwana kolumna samochodów minęła miasto. Wydał więc rozkaz „Granatowi”, by ten dowiedział się o wynikach akcji w Krakowie. „Granat” złapał rower i dogonił zespół. „Rafał” powiadomił go o pozytywnym wyniku akcji, podziękował za ubezpieczenie szpitala i przekazał podziękowanie dla „Ponara” i „Ziemi”. „Granat” - pożegnawszy się z nim - udał się przez wieś Dzierżna Poręba do okolicznego lasu, gdzie znajdowały się stanowiska drużyny „Tadka” (Tadeusz Praski), ubezpieczające punkt sanitarny.

Po nadejściu „dr. Maksa” kolumna od razu miała ruszyć, ale okazało się, że Mercedes V 170, prowadzony przez „Storcha”, nie chce zapalić[9]. Mimo starań nie zapalił, został więc wzięty na hol przez Chevrolet 4 t i kolumna ruszyła w dalszą drogę. Nasuwa się pytanie: ile trwał postój zespołu w Dzierżnej Porębie?

Stwierdzić można, że nie mógł trwać krócej niż dwadzieścia-dwadzieścia pięć minut i nie dłużej niż maksymalnie trzydzieści minut. To bardzo wiele - wobec precyzyjnie przygotowanej akcji. Kolumna znalazła się około godziny 11.40 z powrotem w drodze. Po przejechaniu niespełna dwóch kilometrów minęła stojące, puste auto policyjne na skraju drogi. Zaraz za wsią Kąty kolumnę próbowało wyminąć terenowe auto wojskowe, w którym siedziało sześciu żandarmów z bronią gotową do strzału. Jak się później okazało, był to jeden z lotnych patroli „Motzugu” z Pilicy. Przy mijaniu ostatniego samochodu w kolumnie, tj. Chevroletu 3/4 t prowadzonego przez „Pikusia”, Niemcy zatrzymali się i z okrzykiem: Halt! - wyskoczyli z wozu, zajmując stanowiska i ostrzeliwując z miejsca kolumnę. „Rafał” dał rozkaz zatrzymania się, zajęcia dogodnych terenowo stanowisk i strzelania do Niemców. Ostrzelanie to było celne: dowódca patrolu niemieckiego został zabity wraz z trzema żandarmami[10]. Pozostali przyduszeni ogniem zespołu i widocznymi stratami własnymi leże-li, przerywając prowadzony ogień. „Rafał” dał rozkaz zwinięcia stanowisk, natychmiastowego wsiadania do samochodów i odjazdu. W tym przypadku każdy wsiadał do samochodu według rozkazu „Rafała”, a nie według poprzednio ustalonych miejsc. „Dietrich” otrzymał rozkaz zajęcia miejsca w skrzyni Chevroletu 4 t, analogicznie jak znajdujący się obok niego „Zeus”. „Zeus” jednakże jechał już na skrzyni Chevroletu i wiedział, że wsiadać dogodnie należy od strony kabiny szoferskiej. „Dietrich” zaś dotąd w Chevrolecie nie jechał. Stanął na tylne koło, podciągnął się i przerzucił jedną nogę do skrzyni, stwierdzając, że właściwie nie ma jej gdzie postawić z uwagi na znajdujące się w skrzyni duże kamienie. W tym momencie Niemcy zaczęli znów strzelać. Zespół „Parasola” odpowiedział ogniem, prowadzonym w większości już z samochodów. „Dietrich” przekręcił nogę trzymaną na kole i obrócił się bokiem do kierunku strzałów, chcąc uruchomić swój pistolet zawieszony na szyi. Wspomina to tak:

„Ja chwyciłem wiszącego na szyi stena i wykonałem półobrót w kierunku Niemców. W tym momencie poczułem ból, jakby mi ktoś tępy kołek wbił w brzuch... Zdałem sobie sprawę, że jestem ranny... Pochyliłem się naprzód i rzuciłem na kamienie, znajdujące się w skrzyni ciężarówki. Nie mogłem dać Niemcom okazji do poprawienia. „Zeus” widząc, że wypuściłem stena i chwyciłem się za brzuch, zawołał „dr. Maksa”, który wdrapał się na skrzynię. Rana zupełnie nie krwawiła, materiał z ubrania wbity był do wnętrza brzucha, wylotu kuli nie było. „Dr Maks” przykrył otwór rany kawałkiem gazy, zakleił plastrem na krzyż i kazał przenieść mnie do samochodu osobowego. „Jeremi” polecił mi oddać stena, zatrzymałem więc sobie tylko visa z zapasowym magazynkiem. Położono mnie w samochodzie osobowym, obok mnie siadł „dr Maks”, a samochód prowadził „Bartek”.

„Dietrich” ulokowany więc został w samochodzie BMW, wespół z „dr. Maksem” i „Jeremim”. Zespół, nadal ostrzeliwując Niemców, ustawił w poprzek drogi Mercedesa V 170, który zerwał się z holu, po czym kolumna ruszyła w dalszą drogę, kierując się do wsi Udorz.[11]

Wymiana strzałów z Niemcami słyszana była przez „Granata”, „Tadka” i jego drużynę ubezpieczającą punkt sanitarny we dworze w Dzierżnej Porębie (odległość w linii prostej około trzy-cztery kilometry). Pożegnawszy się na szosie z „Rafałem”, „Granat” udał się na górkę za dworem, gdzie w zbożu, przylegającym do lasu, leżała drużyna, ubezpieczająca szpital. Przeszedł z całą drużyną na cmentarz, znajdujący się obok kościoła zaraz za dworem, i informował ich o wynikach akcji, przy czym dopiero wtedy dowiedzieli się, że chodziło o generała Koppego, a nie - jak przypuszczali – o gubernatora Franka. „Granat” wydał rozkaz zwinięcia ubezpieczenia szpitala i miał zamiar już odjechać z powrotem do Wolbromia, by złożyć meldunek „Ponarowi”, gdy usłyszeli strzały i wybuchy granatów. Wydał więc rozkaz „Tadkowi” ruszenia w kierunku strzałów, ale dopiero wtedy, gdyby się powtórzyły (ponieważ potyczka była zakończona, a następna w Udorzu nastąpiła w około czterdzieści minut później, zespół „Tadka” nie ruszył w kierunku wsi Kąty i Udorza). Po tym „Granat” wsiadł na rower i odjechał do Wolbromia.

Po wjeździe do wsi Udorz kolumna trzech już tylko samochodów zatrzymała się na szosie, przy drodze wiodącej do majątku p. Moes. „Dr Maks” udał się do dworu, do p. Brzozowskiej, zasięgnąć języka co do możliwości ulokowania gdzieś „Dietricha”. Ponieważ sprawa zaczęła się przeciągać, „Rafał” pozostawił „Korczaka” - wraz z częścią zespołu i Chevroletem 3/4 t - by ubezpieczał zespół na szosie od strony Poręby Dzierżnej, sam zaś z pozostałym samochodem Chevrolet 4 t i drugą częścią zespołu udał się w kierunku wsi w celu ubezpieczenia postoju od strony szosy Pilica- Żarnowiec. W tym czasie BMW z rannym „Dietrichem” i „Bartkiem” stał na szosie przy drodze, prowadzącej do majątku

Sytuacja więc w czasie pobytu „dr. Maksa” we dworze w Udorzu przedstawiała się następująco: posterunki wraz z dwoma samochodami stały po obu stronach wsi, „Dietrich” leżał w BMW, część chłopców rozeszła się po położonych przy szosie gospodarstwach. Ulokowanie „Dietricha” we dworze było ryzykowne. Pani Maria Brzozowska - jak i poprzednio pan Janusz Pniewski w Dzierżnej Porębie - stwierdzili znacznie bardziej ożywiony ruch Niemców tego dnia, niż normalnie. Nie było także we dworze lekarza, który przebywał jeszcze wtedy w majątku p. Siemiątkowskiej w Dzierżnej Porębie. W końcu postanowiono ukryć na razie „Dietricha” w lesie kleszczowskim, koło spalonej w dniu 25 kwietnia 1944 r. leśniczówki (położonej około dwóch kilometrów na południe od Udorza)[12], a przewodnikiem do niej miała być p. Maria Brzozowska. Ustalono, że BMW, prowadzony przez „Bartka”, zabierze rannego ,,Dietricha” i p. M. Brzozowską, natomiast „dr Maks” i osłona grupy, do której ochotniczo zgłosili się „Akszak” i „Rek”, uda się w podanym kierunku piechotą.

W trakcie postoju zespołu do „Rafała” podszedł łącznik „Zawiślaka”, „Hlawa” (Ireneusz Czech). Nie chcąc rozmawiać z nim na oczach mieszkańców wsi, którzy go znali, podjechał razem z „Rafałem” Chevroletem 4 t zaraz za wieś, w najwyższy punkt szosy, przebiegającej w tym miejscu w wysokim na około trzy-cztery metry parowie. Był także i inny powód takiego ustawienia samochodu wraz ze znajdującym się na jego skrzyni ubezpieczeniem. W Udorzu miało być trzech łączników „Zawiślaka”: jeden we wsi, jeden nad szosą na szczycie parowu, w miejscu, gdzie aktualnie stanął Chevrolet 4 t, trzeci na skrzyżowaniu drogi z Udorza z szosą Pilica-Żarnowiec. Tego jednak dnia, t j. 11 lipca 1944 r. był tylko jeden łącznik - „Hlawa”. Od rana oczekiwał samochodów na skrzyżowaniu drogi, wychodzącej od strony Udorza na szosę Pilica-Żarnowiec. Z uwagi na bezpieczeństwo i możliwą dekonspirację, nie mógł jednak stać godzinami na otwartej przestrzeni, przechadzał się więc parokrotnie drogą w kierunku wsi Udorz. W czasie jednej z tych przechadzek zauważył stojące we wsi samochody. Podszedł bliżej i stwierdził, że są to właśnie te, na które czekał. Ponieważ pozostałych łączników nie było, a długość postoju, związana z ulokowaniem „Dietricha”, przeciągała się, dla pewności stanął wraz z „Rafałem” i ubezpieczeniem w miejscu, skąd mogli widzieć, niewielki wprawdzie, kawałek szosy Pilica-Żarnowiec.


Po ruszeniu BMW „Korczak” zwinął ubezpieczenia, rozkazał chłopcom wsiadać do skrzyni Cheyroletu 3/4 t i dołączył do „Rafała", meldując mu o ulokowaniu i odjeździe „Dietricha”. „Rafał” dał rozkaz ruszenia, wszyscy wsiedli na samochody, łącznik „Hlawa” do szoferki Chevroletu 4 t, który znajdował się na początku kolumny, składającej się już tylko z dwóch samochodów.

Czas postoju w Udorzu jest sprawą również kontrowersyjną. Długość jego nie mogła być jednak krótsza niż piętnaście minut i raczej nie była dłuższa niż dwadzieścia pięć minut. Mogło być więc wtedy około pierwszej. „Dietrich” znajdował się już w drodze do lasu, a w pewnej odległości za nim podążało ubezpieczenie i „dr Maks”.

Reszta zespołu - osiemnaście osób - znajdowała się już na pozostałych dwóch samochodach, które niemalże ruszały, gdy szosa od strony Pilicy nadjechały dwa wozy niemieckie: jeden terenowy, paroosobowy, z osadzonym na stojaku karabinem maszynowym, wokół którego siedziało około sześciu żandarmów (jak się później okazało, był to wóz następnego patrolu „Motzugu” z Pilicy), a za nim ciężarówka, z której momentalnie zeskoczyło około trzydziestu żandarmów wraz z kilkoma psami, zajmując stanowiska z karabinami maszynowymi wokół drogi z Udorza, w odległości około dwudziestu metrów od skrzyżowania z szosą Pilica- Żarnowiec.

Nim samochody faktycznie stanęły, już strzelał karabin maszynowy z wozu terenowego, a zaraz po tym karabiny maszynowe ze stanowisk ziemnych. W tym czasie od strony Żarnowca nadjechał następny samochód z żandarmerią, wyposażoną w karabiny maszynowe i zajął stanowiska obok głównej szosy, od tej właśnie strony. Odległość Niemców od stojących samo-chodów zespołu wynosiła nie więcej, niż sto osiemdziesiąt-dwieście pięćdziesiąt metrów. Czołowy ogień, prowadzony kilkoma karabinami maszynowymi, długimi seriami, zaskoczył i zdezorientował zespół całkowicie. Błyskawiczne zeskoczenie z samochodów raczej pogorszyło sytuację, bo na wzniesieniu szosy nie było jednego miejsca, w którym znaleźć by można osłonę. Nie padła żadna komenda, żaden rozkaz, który wskazywałby lub nakazywał wyjście z operacji. Chłopcy, nie znając terenu, byli zupełnie zdezorientowani i oszołomieni. Ponieważ z prawej skarpy parowu zwisały dorodne, wysokie na 1,5 metra kłosy żyta, tam wybrali instynktownie schronienie, nie zdając sobie sprawy, że wybierają najgorszy kierunek odskoczenia od Niemców. Wdrapali się błyskawicznie na skarpę i dali nura w żyto. „Hlawa” zaś, znając dobrze teren, zmierzał nie po skarpie w żyto, lecz biegł, schylony, szosą, schodzącą w dół do wsi. Była to jedyna droga właściwa, umożliwiająca wycofanie się później w kierunku lasu kleszczowskiego i ewentualnie dalej, do lasu bydlińskiego, do „Hardego”. Zamelinował się we wsi, a później ze znajomym gospodarzem wyszedł w pole, udając, że interesuje się wyłącznie pracami rolnymi.

Chłopcom wysokie żyto dawało pozorną osłonę.

Zostaje ranny „Rafał” w klatkę piersiową i udo. Dowództwo obejmuje „Jeremi”, choć powinien je przejąć pierwszy zastępca „Rafała” w operacji specjalnej „Koppe”, a więc „Ali”. Pistolet maszynowy „Rafała” otrzymuje „Wierzba”. Ułamki sekund zastanowienia. Nie ma koło „Rafała” „Zety”, sanitariuszki. Któryś z chłopców krzyczy, że ze szczytu skarpy widział, że nie zeskoczyła ze skrzyni Chevroletu 4 t i wyglądała na ranną. Trzeba coś robić. Niemcy strzelają bez przerwy. „Jeremi” rozkazuje cofnąć się po „Zetę”, ale zapora ognia karabinów maszynowych, nawet w zbożu, jest nie do przebycia, a cóż dopiero mówić o zejściu po otwartej przestrzeni stromej skarpy parowu. Ratowanie kolegi, a tym bardziej lubianej rannej koleżanki - jest nakazem, obowiązkiem i koniecznością najwyższego rzędu. Ale tylko wtedy, gdy istnieją choćby minimalne szansę powodzenia.

Kolejna kula trafia „Warskiego”, który pada. Biorą go pod ręce „Ali” i „Orlik”, ale nie na długo. Nie mogą uciekać z „Warskim”, który zwisa im bezwładnie. Pozostawiają go więc w życie; pozostaje w nim też ranny „Storch”. Niemcy strzelają bez przerwy. Żyto się kończy, chłopcy wypadają na kartoflisko i dopadają do zabudowań gospodarskich, znajdujących się na drodze ich ucieczki. To gospodarstwo Bieńka. Część wpada do stodoły. Jest wśród nich „Jeremi”, który chce w stodole zorganizować obronę przeciw Niemcom. Pozostali jednak dążą do oderwania się od Niemców. Pierwszy „Ziutek" wypada ze stodoły, a za nim reszta, by dalej kontynuować odskok.

Gdy już tylko czternastu chłopców - bowiem w grupie nie ma i „Otwockiego”, który zaszył się w zbożu - ruszało ze stodoły i rejonu gospodarstwa Bieńka, ,,Ponar” odbierał w pociągu, zdążającym z Wolbromia do Kozłowa, meldunek „Granata” o przejeździe zespołu „Parasola” przez placówki „Dominiki-Olgi” i udanej akcji w Krakowie[13].

Zaatakowanie zespołu „Parasola” przez Niemców było także słyszane i widziane przez wiele ludzi i zespołów. Strzały słyszała drużyna „Tadka”, znajdująca się w odległości około czterech-pięciu kilometrów na południe od wylotu szosy udorskiej, a także oddział „Lota” (Edwarda Kaziora) z komendy obwodu „Olga”, który miał odprowadzić zespół do jednego z oddziałów „Marcina”, znajdującego się w odległości czterech kilometrów na północ[14].

Atak Niemców obserwowany był przez zastępcę „Zawiślaka", a równocześnie komendanta placówki AK „Żołna” w Żarnowcu, „Marka” (Wincenty Pełka) i oficera broni batalionu „Zawiślaka”, A. Janiszewskiego, w którego wspomnieniach[15] znajdujemy taki obraz sytuacji:

„Stoimy przed łanem żyta (za szosą Pilica-Żarnowiec, obok łąk Moesów) rozmawiając ze sobą, gdy naraz słyszymy strzały z Udorza. Spotkanie z niemiecką żandarmerią, jest źle. Nie wiadomo, czy z naszym ubezpieczeniem trzaskają się, czy z samochodami grupy warszawskiej. W końcu strzały zelżały i umilkły. Wychylamy się i obserwujemy pola koło Udorza. Niemcy rozsypani w tyralierę posuwają się w kierunku lasku, zwanego Borkiem. Czyli starcie nie z samochodami. Zaskoczone samochody powinny jechać do rzeki Pilicy lub do lasu udorskiego (wymysłowskiego), a tu natarcie jest na Borek. A może to starcie z naszym ubezpieczeniem? Patrole nieopatrznie wyskoczyły i nadziały się na Niemców, a może jednak samochody spotkały się z Niemcami? Walka była zastanawiająca. Niemcy szli do Borku, a ich samochody zawróciły na szosie i pojechały w kierunku Żarnowca i wsi Zamiechówka, która styka się z Borkiem. Później dopiero dowiedziałem się, jak to było. W tej akcji odegrały rolę sekundy, które zaważyły na stratach.”

W momencie, gdy padły pierwsze strzały Niemców, „Bartek” z rannym „Dietrichem” i p. Brzozowską objeżdżał zabudowania dworskie, zmierzając do lasu kleszczowskiego. Jechać musiał wolno i ostrożnie, zarówno z uwagi na ranę „Dietricha”, jak i wyboistość drogi. Za nim - w pewnej odległości - podążali piechotą „dr Maks”, „Akszak” i „Rek”. Gdy chłopcy, ucie-kający w stronę wschodnią, znaleźli się w rejonie gospodarstwa Bieńka, Niemcy od zachodniej strony wchodzili już do wsi Udorz. A co było bardzo groźne - towarzyszyły im psy, których szczekanie dochodziło do uszu „Bartka” wraz z odgłosem strzałów. Nie było wątpliwości, że Niemcy tropią. „Bartek” więc - chcąc zgubić ślady- postanowił przejechać samochodem potok. Jednakże jego brzegi okazały się za strome dla zawieszenia BMW i samochód zawisł nad potokiem. Przy próbach jego wypchnięcia, które pozytywnych

rezultatów nie dawały, nadjechał wóz gospodarski. „Bartek” kazał chłopu pociągnąć samochód koniem; podciągnęli go do lasu, ukryli w zaroślach, obłożyli gałęziami i tak przetrwał nawet wojnę. „Dietricha” przenieśli na wóz gospodarski i ruszyli w dalszą drogę, na której napotkali wracających z pola dziewczynę i chłopaka. Było to rodzeństwo Kucyperów: Genowefa i Franciszek. Pani Brzozowska kazała im iść do majątku i przynieść coś do jedzenia, a także zawiadomić lekarza, p. M. Korzeniowskiego w Dzierżnej Porębie o konieczności wykonania operacji. Zaraz po tym musieli ukryć się w zaroślach, bowiem nad widocznym jeszcze strumykiem zjawił się terenowy wóz z Niemcami i psami, które powęszyły, ale - nie odnalazłszy śladów - ruszyły dalej. Można więc było jechać w stronę leśniczówki.

Mogła być godzina około 13.10. Chłopcy opuścili rejon gospodarstwa Bieńka, biegiem kierując się w stronę widocznego - w odległości około trzystu metrów - lasku. Pozostały jednak do przebycia kartofliska nie dające osłony. Niemcy znowu wzmogli ostry ostrzał. Na polu Witkowskiego zostaje ranny w piętę „Zeus”. Chłopcy biegną dalej, „Zeus” podskakuje na jednej nodze, strzelając ze swego pistoletu maszynowego. „Jeremi” rzuca filipinką. Rzut filipinką - to odległość około trzydziestu metrów, a Niemcy są o około dwustu metrów. Strzały z pistoletów maszynowych niosą kule na około siedemdziesiąt-osiemdziesiąt metrów, a celne mogą być na trzydzieści. Dla karabinów maszynowych odległość trzystu metrów jest mała, biją one celnie powyżej jednego kilometra. Walka się toczy, ale czy jest to walka?

Czternastu chłopców dopada skraju lasku. Dalej forsują na przełaj rzeczkę Udorkę, za którą wznosi się wysoka na dziesięć-dwanaście metrów skarpa. Nim ruszyli na skarpę, „Jeremi” rozkazał „Wierzbie” i „Jackowi” cofnąć się na pole przed strumyk i tyle czasu, ile się da, zatrzymać pościg Niemców. Dwunastu chłopców wdrapało się na skarpę, dalej w pole ruszyło jedenastu. Relacjonuje „Korczak”:

„W czasie biegu z nieszczęsnego wąwozu, po wdrapaniu się na skarpę, znalazłem się dość odległe od głównej grupy na jej lewym skrzydle, pozostając równocześnie w tyle, mniej więcej na wysokości „Jacka”, który był w podobnej sytuacji na prawym skrzydle. Niemcy nie byli wcale daleko, toteż ostrzeliwaliśmy ich, gdy ukazywali się ponad żytem. „Jacek” mówił mi później, że miał mnie nawet na muszce, gdyż byłem w mundurze niemieckim i na linii jego kontaktu ogniowego z Niemcami.

Teren opadał ku Udorce, po tym jar rzeczki, krzaki, zarośla, drzewa - oddech, trochę bezpieczniej. Kule niemieckie ponownie zaczęły świstać, gdy wchodziliśmy na stok za Udorką. Byłem chyba na końcu grupy, musiałem doganiać. Na tej skarpie postrzelano mi spodnie i rękawy bluzy niemieckiej. Tutaj też napotkałem leżącego „Orlika”. Zawołałem: Wojtek! - lecz bez odpowiedzi. Zastanawiałem się, czy wziąć jego pistolet maszynowy, Skodę; wyglądała jednak na zniszczoną. Ponadto Wojtek ogromnie cenił i lubił broń, dlatego też pewnie pozostawiłem mu całe jego uzbrojenie. Tak wydaje mi się teraz, wtedy były to tylko nie bardzo uświadomione odruchy, ale dziś wydaje mi się, że umiem powiedzieć, co było ich podstawą.”

Wozy niemieckie przesuwają się wzdłuż szosy, która biegnie równolegle do trasy ucieczki chłopców, i dalej prowadzą silny ogień. Grupa wpada na pole gospodarza Bartusika, tzw. Pole Kołodziejowe, które przecina droga polna, zwana Drogą Kołodziejową. Na polu tym pada „Ali”. Chłopcy zaszywają się w las - dalszej części Borku. Tu dopiero mogą powiedzieć, że oderwali się od ognia niemieckiego. Mogła być godzina 13.20, a więc bezpośredni ostrzał niemiecki trwał około piętnastu-dwudziestu minut. W Borku dołącza do reszty „Jacek”, nie ma natomiast „Wierzby”. Jest ich więc jedenastu, w tym ranny, silnie krwawiący „Rafał”, „Mietek” i nie mogący chodzić, podskakujący na jednej nodze „Zeus”. Ośmiu zdrowych - z osiemnastu. Droga przez Borek w tempie wolniejszym odbyła się bez przeszkód. Niemcy w tym czasie doszli do rzeczki Udorki, pokręcili się i zawrócili do samochodów, przeczesując teren.

W tym czasie ranny „Storch” doczołgał się do gospodarstwa Bieńka. Zauważony, został otoczony opieką i ulokowany w piwnicy w gospodarstwie Wojciecha Słabonia.

Z Borku grupa wyszła wprost na zabudowania wsi Zamiechówka.

- Pamiętam ich - mówi Szymon Kotnis, gospodarz ze wsi Zamiechówek, lat 74 (w roku 1970). - Wyszli z Borku umorusani, zasypani ziemią, pokrwawieni, niektórzy w postrzelanych ubraniach. Jeden z nich był w mundurze niemieckim, ale poznać było od razu, że to ubranie było nie z niego...[16]

W Zamiechówku zatrzymali się, by napić się mleka u gospodarza Józefa Słabonia. Napięcie nerwowe zaczęło trochę maleć. Ranni jednak nie byli w stanie kontynuować odskoku. Po kilkudziesięciu metrach opadali z sił. Zatrzymano więc przejeżdżający drogą wóz. Piotr Miąsko (ur. 1910, Zamiechówek 226), uczestnik walk we wrześniu 1939 r., wiózł z Jelczy w workach pięć metrów zboża do domu. Na skrzyżowaniu dróg przed Zamiechówkiem słyszał już strzały, dochodzące od strony Górnej Chliny. Jechał jednak dalej w kierunku domu, ale do niego nie dojechał. Chłopcy kazali mu zrzucić zboże przy drodze, a sąsiednim gospodarzom pilnować go i dostarczyć do domu Piotra Miąsko, wóz zaś z koniem i gospodarzem zarekwirowali. Ułożyli na nim „Rafała” i „Zeusa”; dla „Mietka” już miejsca nie starczyło. Po drodze zarekwirowali więc konia od gospodyni, Balbiny Kur, i na nim jechał „Mietek”. Zdrowi wędrowali o własnych siłach. Kierowali się dalej na wschód. Wyjechali z Zamiechówka na drogę prowadzącą do szosy Charsznica-Żarnowiec. Na skrzyżowaniu drogi z szosą natknęli się na wyładowane wozy (odstawianie kontyngentów) konwojowane przez Niemców. Wywiązała się strzelanina, niezbyt zajadła i agresywna. Nie wiedząc, na co się. zanosi, Miąsko ukrył się w przydrożnej stodole, należącej do gospodarza Sitko. Nim z niej wyszedł, wóz i pozostali chłopcy byli już w drodze do Staszyna. Dojechali bez przeszkód i zatrzymali się u gospodarza Gwiazdy. Wybrali to gospodarstwo z uwagi na jego położenie - na skraju wsi, w mokradłach koło strumienia. Tam dopiero nastąpił generalny odpoczynek, odprężenie, opatrzenie rannych i oporządzenie się zdrowych. Mogła być mniej więcej godzina 14.30.

W tym czasie Niemców w Udorzu już nie było. Odjechali. Ale, niestety, nie sami. Psy wytropiły u Wojciecha Słabonia w podpodłogowej piwnicy rannego „Storcha”. „Ali” zginął od razu, „Orlik”, po odzyskaniu przytomności, widząc zbliżających się Niemców (prawdopodobnie) odebrał sobie życie strzałem w skroń.[17] „Warski” był ciężko ranny i nieprzytomny - Niemcy zabrali go również. „Zeta” została ranna pierwszymi seriami niemieckimi. Trochę czasu upłynęło, zanim zsunęła się ze skrzyni Chevroletu 4 t pod samochód. Gdy Niemcy zbliżyli się do samochodu, zaczęły padać strzały. Jeden śmiertelnie ugodził niemieckiego lotnika[18]. To strzelała „Zeta”. Niemcy dopadli ją i za-brali. Gdy chłopcy dotarli do Staszyna - „Zeta”, „Warski” i „Storch” byli już w więzieniu w Pilicy.

W tym czasie grupa z rannym „Dietrichem” dotarła do miejsca, gdzie mogła odpocząć. Założono obóz w lesie, w pobliżu spalonej leśniczówki, w młodym, gęstym i dość już wysokim zagajniku. Na wozie leżał ranny „Dietrich”, przytomny; czuł się stosunkowo dobrze. Chłop pilnował konia, by nie rżał, „dr Maks” doglądał „Dietricha”; „Akszak”, „Rek” i „Bartek” wraz z „Otwockim”, którego psy nie wytropiły w zbożu, a który pod wieczór wyszedł na wieś i został doprowadzony do grupy w lesie kleszczowskim, w odpowiedniej odległości ubezpieczali miejsce postoju. Pani Brzozowska udała się z powrotem do dworu w Udorzu, by sprowadzić lekarza i powiadomić miejscową placówkę AK o konieczności zaopiekowania się rannym.

W czasie gdy „Jeremi” w Staszynie - przekazawszy chwilowo dowodzenie „Korczakowi” (mniej więcej w godzinach 14.30-21.00), poruszał się po wsi, nawiązując kontakty, do grupy z „Dietrichem” nadeszła Genowefa Kucypera, przynosząc jedzenie oraz wiadomość, że Korzeniowski wkrótce przybędzie.

Przed wieczorem przyszedł M. Korzeniowski. Zbadał „Dietricha” i wbrew naleganiom „dr. Maksa” odmówił operowania rannego. Odmówił również asystowania przy operacji, którą miał zamiar przeprowadzić w tej sytuacji „dr Maks” osobiście. Przesłanki jego rozumowania były następujące: otwarcie brzucha w warunkach leśnych, bez osłony, na wozie, było samo w sobie groźnym zagrożeniem życia rannego. Ryzyko to należałoby podjąć, gdyby u rannego występowały objawy tzw. otrzewnowe. Skoro nie występowały, oznaczało to ulokowanie się kuli w sposób przypuszczalnie nie zagrażający życiu, nie było więc potrzeby zagrożenia tego powodować.

„Dr Maks” zrezygnował w końcu z przeprowadzenia operacji.

Rozstawiono nocne warty, spożyto przyniesioną kolację i przygotowano się do snu. Dzień 11 lipca miał się ku końcowi.

Nim jednakże dzień ten zakończył się faktycznie, zaszło szereg faktów.

Po Krakowie rozeszła się momentalnie wieść o zamachu, choć nie bardzo wiedziano, czy dotyczył on generalnego gubernatora Franka, czy też gen. Koppego. Koło południa wieść dotarła do mieszkania ciotki „Zety”, w którym znajdowała się jeszcze jej matka, a poprzednio mieszkali „Rafał” i „Zeta”. Pani Zofia Zajchowska wiedziała, oczywiście, o co chodzi i odetchnęła, dowiedziawszy się, że akcja była udana, a zespół szczęśliwie odjechał. Przez parę dni jeszcze nie była świadoma losu córki.

A los ten szybko i tragicznie zmierzał ku końcowi. Ranni: „Zeta”, „Warski” i „Storch” umieszczeni zostali na zamku w Pilicy. By za wcześnie nie umarli, wezwany lekarz polski, dr Osiecki, opatrzył ich, a od „Zety” przejął wręczoną mu ukradkiem kasę zespołu „Parasola”, która była pod jej opieką. Od razu po tym poddano ich pierwszym przesłuchaniom, w których ranni zgodnie stwierdzili, że są z Warszawy, co potwierdziła ich typowo miejska broń. To prawdopodobnie uratowało wieś Udorz przed pacyfikacją, która zawsze groziła w przypadku akcji, przeprowadzanych przez terenową partyzantkę. Jak można wnosić, na tym informacje udzielone przez nich hitlerowcom wyczerpały się. Nazajutrz zresztą przewiezieni zostali pod ochroną silnego konwoju do Krakowa i osadzeni w sławnym więzieniu na Montelupich.

Mało wiemy o tym ostatnim okresie ich życia. Pewne światło rzuca meldunek szefa Kedywu okręgu krakowskiego, „Zimowita”, do Kedywu KG z dnia 20 lipca 1944 r., w którym pisze: „...Ze względu na wpadunek 3 ludzi, których torturują, proszę o podanie ich pseudonimów dla wyjaśnienia, czy punkty im użyczone na czas akcji są zagrożone, czy też nie. Aresztowani proszą o przysłanie trucizny, gdyż takowych nie posiadali w chwili wykonywania akcji, a tutejsze zapasy są obecnie bez wartości. Łączniczka dokładnie zna szczegóły całej akcji i przygotowania do niej. Dane osobiste aresztowanych przylegają[19].”

Stąd wiemy, że kontakt z aresztowanymi miał w każdym razie Kedyw AK okręgu krakowskiego. Byli torturowani i „Zeta” znała całość przygotowań do akcji, nawet w szczegółach. Tym niemniej ani w Warszawie - poza aresztowaniem rodzin uczestników akcji przebywających w więzieniu - ani w Krakowie nie nastąpiły aresztowania, nie zdradzono ludzi, lokali czy kontaktów. Jeżeli byli torturowani – a z pewnością nie ma powodu w to nie wierzyć - nie wydali niczego.

Los ich dopełnił się 23 lub 24 lipca 1944 r. Dokładna data nie jest znana. Któregoś z tych dni zostają zastrzeleni - strzałem w tył głowy - „Warski” i „Storch”. „Zeta” umiera z odniesionych ran, bądź z obrażeń doznanych w śledztwie, albo też przebita sztyletem. W dniu 26 lipca ciała ich zostają przesłane już jako NN z więzienia na Montelupich do Miejskiego Zakładu Medycyny Sądowej. Sekcję przeprowadza pracownia dr. Doleżala, a konkretnie dr Maria Byrdy; polega tylko na oględzinach zewnętrznych. Nie ma pozwolenia na sekcję organów wewnętrznych. Domniemywać można, że były po temu racje; metod śledztwa nie wolno było ujawniać w protokole sekcyjnym[20].

Dnia 26 lipca zwłoki zostają przekazane z Zakładu Medycyny Sądowej do zakładu pogrzebowego O. Fiut i pochowane - jako NN - na koszt miasta. Dopiero po wojnie zostają ekshumowane, rozpoznane i przewiezione na kwaterę zmarłych żołnierzy „Parasola”. Po południu dnia 11 lipca 1944 r. w Dzierżnej Porębie pospiesznie likwidowano punkt sanitarny - po otrzymaniu informacji przyniesionych przez Genowefę Kucypera. Część narzędzi przywiezionych przez „dr Maksa” z Warszawy zakopano w ogrodzie, wyposażenie, wypożyczone z Wolbromia od dr. Trzeciaka, odwieziono mu furmanką. Zajęli się tym dr Szczechurowa i Jasiek Grela. Będąc w Wolbromiu nadali na poczcie - przyniesiony przez Genowefę Kucypera - zaszyfrowany meldunek do dowódcy oddziału, kapitana „Pługa”, który jednakże pisany był jeszcze przed potyczką z Niemcami[21].

Pod wieczór powrócił do Jana Gwiazdy „Jeremi”. Dalsze przebywanie w Staszynie było dość niebezpieczne, ponadto trudne było sprowadzenie lekarza. Staszyn znajdował się około piętnastu kilometrów od Udorza, a niespełna pięć kilometrów od miejsca ostatniej wymiany strzałów z Niemcami, wiozącymi kontyngenty. „Jeremi” więc zarządził wymarsz zdrowych chłopców do lasów w pobliżu Kozłowa, nie opodal wsi Marcinowice i Przysieka. Otrzymawszy miejscowego przewodnika, grupa ruszyła, by po paru godzinach marszu rozłożyć się na nocleg w lesie, około dziewięciu kilometrów od Marcinowic. Ranni mieli zostać przewiezieni dnia następnego. Noc z 11 na 12 lipca w lesie pod Przysieka i u Jana Gwiazdy w Staszynie, gdzie zostali ranni, upłynęła spokojnie. To samo określenie można by odnieść do grupy z rannym „Dietrichem”, gdyby nie zabawny przypadek. Wspomina „dr Maks”: „Budzi mnie lekkie tarmoszenie. Szybko przytomnieje.. „Bartek” zszedł ze swego stanowiska i sygnalizuje zbliżanie się Niemców. Rzeczywiście, słychać coraz wyraźniejsze szczekanie psa. Decyduję się skupić wszystkich przy wozie, na którym leży „Dietrich”, i w razie potrzeby przyjąć walkę. Idę do „Akszaka”, by ściągnąć go z posterunku. „Akszak”, widząc mnie, przykłada palec do ust na znak ciszy. Wobec tego szeptem polecam mu cofnąć się do wozu. Kiwa głową, ale coś szepcze mi w ucho. Ponieważ rozumiem od rzeczy, każę mu powtórzyć, co też czyni:

- Panie doktorze, może byśmy zapolowali na kozła?

- Zwariowałeś - mówię. Na to on:

- Jak to, nie słyszy pan doktor szczekania kozła, który nas podchodzi?

Poczułem, że mi się robi jakoś lekko i bardzo przyjemnie.”

Obyło się bez polowania.

W nocy z 11 na 12 lipca gospodarze ze wsi Udorz pochowali prowizorycznie ciała „Orlika" i „Alego" przy cokole kapliczki, stojącej na skraju Drogi Kołodziejowej,

Nastał dzień następny, 12 lipca 1944 r. Rano „Jeremi” powtórnie przekazał dowództwo nad zespołem „Korczakowi” i wyruszył do Staszyna po rannych.

Ich przyjazd do wsi Marcinowice relacjonuje dowódca drugiego plutonu piątej kompanii, drugiego batalionu 112 pp w Przysiece, Mieczysław Stachnik:

„Późnego popołudnia 12 lipca 1944 r. wjechał na podwórze leśnictwa „Marcinowice” w Przysiece, zwanej „Wiśniówką”, wóz powożony przez Jana Gwiazdę ze Staszyna, z trzema rannymi. Jeden z nich był ciężko ranny w okolice obojczyka. Poza nimi znajdował się jeden zdrowy i łącznik AK. Przekazał mi rannych i skontaktował z grupą, znajdującą się w pobliskim lesie. Rannych postanowiłem umieścić w jakimś najbardziej bezpiecznym miejscu. Wybór mój padł na samotnie stojący dom na skraju wsi Marcinowice, należący do rodziny Wrońskich".

Do domu Wrońskich wezwani zostają dr Pukacki z Kozłowa, któremu asystuje zamieszkała w Marcinowicach sanitariuszka, p. Zofia Daniszewska. Dr Pukacki opatruje rany, nie podejmuje się jednakże operować „Rafała”, ponieważ jego specjalnością jest ginekologia. Rana „Mietka” w rękę nie budzi obaw, natomiast rany „Rafała”" i „Zeusa”" wymagają interwencji chirurga.

Wczesnym świtem, na dwóch furmankach, obaj ranni zostają przewiezieni do Jędrzejowa. Szpital w Jędrzejowie nie przyjmuje ich jednak z uwagi na duże niebezpieczeństwo, związane z niedawną wsypą. Ranni więc przed południem 13 lipca wracają z powrotem.

Tymczasem pod wieczór 12 lipca do grupy, rozlokowanej w lesie, dołącza „Wierzba”. Pozostawszy na rozkaz „Jeremiego”" przed rzeczką Udorka, prowadził ogień osłonowy z pistoletu maszynowego, do czasu gdy mu się nie zaciął. Potem zakopał go pod miedzą i ruszył za niewidoczną już grupą. Pomylił drogę. Noc spędził w jakimś stogu siana i rankiem dwunastego lipca dotarł do lasu w pobliżu Tunelu. Stamtąd leśniczy doprowadził go do grupy.

Dzień 12 lipca i noc z 12 na 13 grupa z rannym „Dietrichem” spędziła w lesie pod Wymysłowcem. Żywność donosiła dalej Genowefa lub Franciszek Kucyperowie z dworu lub od gospodarza Witkowskiego, a sporadycznie chłopcy z osłony podchodzili do dworu w Udorzu na solidniejszy posiłek. Okazało się, że rozumowanie M. Korzeniowskiego było słuszne. Leżącemu na grochowinach „Dietrichowi”" nie było wygodnie, toteż strasznie się wiercił. Leżąc na boku, wymacał na biodrze wybrzuszenie skóry, które obejrzał Korzeniowski i stwierdził, że pod skórą tkwi kula. Bez trudności ją usunął. Kula - nie naruszając otrzewnej -przeszła przez podskórną tkankę tłuszczową.

Niemcy rozpoczęli poszukiwania dalej na wschód od Udorza. Gdy Jan Gwiazda ze Staszyna odprowadzał wóz z koniem do Zamiechówka, by zwrócić go Piotrowi Miąsko, natknął się u tego ostatniego na zmotoryzowany patrol niemiecki z Żarnowca, który przesłuchiwał gospodarza, podejrzewając, że pomagał partyzantom. Dali mu wreszcie spokój; na szczęście nie zauważyli wozu. Mimo że Miąsko powiedział Niemcom, iż partyzanci uciekli w stronę Tunelu - co nie odpowiadało prawdzie - ledwo ranni ruszyli z Marcinowie od Wrońskich do Jędrzejowa, już u Wrońskich zjawiła się żandarmeria i przeprowadziła gruntowną rewizję. Ponieważ znaleźli sporo zakrwawionych szmat, Wrońskiego zabrano. Udało mu się jednak wybronić zarówno łapówkami, dostarczonymi przez żonę, jak i tłumaczeniem, że krew w obejściu rzeźnika - to nic szczególnego. Wkrótce też powrócił do domu.

Niemcy tropili grupę „Parasola” dużymi siłami. W skład ich wchodziły doborowe jednostki policyjne, gestapo i SS z Krakowa - pod dowództwem SS-Sturmbannführera Ericha Kordy - z Miechowa - pod dowództwem Franza Böschenköttera - z Wolbromia, Pilicy, Żarnowca; ponadto w stan alarmu postawione zostały wszystkie posterunki niemieckie i policji granatowej od Krakowa po Żarnowiec.

Po powrocie do Przysieki „Jeremi” nawiązał kontakt z dowódcami piątej i szóstej kompanii 112 pp w Marcinowicach i Przysiece „Pazurem” (Tomasz Goły-Adrianowicz) i „Dzięciołem” (Stanisław Zynek). Wynikiem tego było przejęcie przez nich pełnej opieki i ubezpieczenie zespołu „Parasola”, co zresztą zbiegło się z zadaniem równoczesnego ubezpieczenia przemarszu dużych jednostek 106 dywizji piechoty AK w okolicach wsi Przysieka i Marcinowice. Już nocą z 12 na 13 lipca „Kalina” (Stefan Kwiecień) dowódca pierwszego plutonu piątej kompanii zajmował stanowiska na skrzyżowaniu dróg Koryczany-Kozłów i Karczowice-Koryczany, ubezpieczając część lasu pod Przysieka, który nazywano „Kocim Gajem”. Zadaniem jego było - w razie pojawienia się Niemców - nawiązać z nimi walkę i wycofywać się w kierunku Karczowice-Mstyczowa, do lasów krzelowskich, odciągając Niemców. Oddział „Kaliny” liczył dwudziestu dwóch ludzi, uzbrojonych w l KM, 18 kb, granaty i broń krótką. Bezpośrednią ochroną zespołu „Parasola”, z którym miał łączność styczną, był patrol bojowy dowodzony przez „Dzięcioła”, w sile dwudziestu ludzi, uzbrojonych w l KM lekki i l KM ręczny, 10 kb i broń krótką. Stanowiska tego oddziału znajdowały się na południowym skraju „Kociego Gaju”. Bezpośrednie ubezpieczenie wystawiła również grupa „Parasol”.

Wracający z Jędrzejowa ranni przed południem 13 lipca - zaledwie w odległości niespełna stu metrów wyminęli patrol niemiecki, nękający Wrońskich, i udali się do wsi Przysieka, na osiedle o nazwie „Książka”. Wcześniej już „Mietek” został ulokowany u gospodarza Jana Kałwy. „Rafała” ulokowano u Weroniki Gacek-Krzemieniowej, „Zeusa” zaś jeszcze dalej pod lasem, u Bolesława Krzemienia. Do gospodarstwa Gacków sprowadzono przy pomocy miejscowego felczera, oczywiście również żołnierza AK, Feliksa Maciążka, lekarza z Kozłowa. Był nim dr Leon Kubiak. Obaj w domu Gacków zoperowali „Rafała”. Życzliwość i wynikająca z niej troskliwa opieka spowodowały powolny, ale stały powrót do zdrowia wszystkich rannych. Równocześnie do gospodarstwa Gacków sprowadzono grupę zdrowych chłopców z lasu, która rozlokowała się w stodole. Zaczął się okres powrotu do równowagi. Czyszczono broń, pomagano w gospodarstwach. „Ziutek” zaczął układać wiersze na cześć miejscowej ludności, a szczególnie „Pazura” i „Dzięcioła”, z którymi się serdecznie zaprzyjaźnił. Szereg ludzi zaangażowanych było w opiekę i współdziałanie z zespołem „Parasola”. Nie sposób ich wszystkich wymienić. Byli na pewno wśród nich brat Weroniki, Wacław Gacek, i Kazimierz Dąbrowski, i Tadeusz Gwiazda, i wielu innych.

Pod wieczór 13 lipca ranni byli opatrzeni, zdrowi, nakarmieni i cała grupa otoczona opieką.

Noc z 13 na 14 lipca upłynęła w Przysiece i w lesie pod Udorzem bez kłopotów. Ponieważ „Dietrich” domagał się spowiedzi, sprowadzono proboszcza z Dzierżnej Poręby, ks. Marcina Dubiela, który wszystkich wyspowiadał i namaścił olejami, ponieważ nie chciał nieść do lasu kielicha z komunią św.

Czternastego lipca „Jeremi” postanawia rozpocząć powrót zdrowych chłopców do Warszawy. Jako pierwszy wyrusza z Przysieki piechotą do Kozłowa, a z Kozłowa pociągiem osobowym do Warszawy „Pikuś”. Zabiera pełny meldunek z przebiegu akcji specjalnej do dowódcy „Parasola”. Do Warszawy dojeżdża bez przeszkód. Późnym wieczorem dnia 14 lipca do grupy z rannym „Dietrichem”, znajdującej się w lesie pod Wymysłowem, przychodzi „Tadek” wraz ze swoją drużyną i „Ziemią”. „Ziemia” został powiadomiony

przez placówkę AK w Udorzu, a konkretnie Henryka Ziółkowskiego, którego z kolei zawiadomiła p. Maria Brzozowska, o konieczności zaopiekowania się rannym. „Ziemia” wydał rozkaz „Tadkowi”, by wraz z drużyną, która ubezpieczała punkt sanitarny w Dzierżnej Porębie, udał się do lasu wymysłowskiego i przeprowadził stamtąd grupę do obozu „Hardego”.

„Tadek” dotarł do grupy wieczorem w dniu 14 lipca, a wczesnym świtem dnia 15 lipca znajdował się już wraz z nią we wsi Załęże. „Dietrich” ulokowany został początkowo w stodole gospodarstwa sołtysa wsi Załęże, N. Sojki. „Tadek” udał się następnie do obozu leśnego „Hardego”; powiadomił patrol łącznikowy, a ten z kolei miał powiadomić „Hardego” o potrzebie powrotu do obozu. Dowódca patrolu łącznikowego „Tarzan” (NN) dotarł do „Hardego” wieczorem dnia 15 lipca. „Hardy” zarządził natychmiastowy wymarsz ze wsi Ziemkówka i powrót do obozu leśnego w Górach Bydlińskich.

Tymczasem „Jeremi”, będąc już spokojny o los oddziału w Przysiece i rannych, ponownie powierzył dowództwo „Korczakowi” i - po wyprawieniu „Pikusia” do Warszawy - ruszył w poszukiwaniu grupy z rannym „Dietrichem”. Nad ranem dnia 15 lipca znalazł się powtórnie w Udorzu, gdzie od gospodarzy i p. Marii Brzozowskiej dowiedział się o zdarzeniach, jakie miały miejsce po wycofaniu się grupy z szosy w parowie udorskim oraz o przewiezieniu „Dietricha” do Załęża. Po uzgodnieniu z miejscową placówką AK terminu pogrzebu na miejscowym cmentarzu „Alego” i „Orlika” - udał się do Załęża.

Wczesnym świtem 16 lipca „Hardy” dochodzi z oddziałem do obozu w Górach Bydlińskich. Bezzwłocznie kontaktuje się z grupą z „Parasola”. „Dietrich” ulokowany zostaje w domu sanitariuszki plutonu rezerwy, „Ali” (Felicja Bieda), która odtąd wraz z „Halą” (Halina Kotorowicz) będzie się nim troskliwie opiekować. Nad ich bezpieczeństwem cały czas czuwa patrol bojowy, odkomenderowany do Załęża z bazy leśnej „Hardego”. Pozostali chłopcy zostali przeniesieni do obozu leśnego na całodzienny wypoczynek.

Ponieważ opieka sanitarna była wystarczająca, „Basia” (Barbara Korewa) dostaje rozkaz wyjazdu do Warszawy. Wieczorem 16 lipca „Jeremi”, „dr Maks”, „Bartek”, „Akszak” i „Rek” wraz z drużyną „Tadka” oraz łącznikiem „Hardego”, „Trzepakiem” (Antoni Ścibich) wyruszają na pogrzeb do Udorza. Nie zdążyli jednakże wejść do wsi, gdy koło mostku w pobliżu dworu w Udorzu zostają ostrzelani przez Niemców. Odpowiadają ogniem i wycofują się do lasu pod Wymysłów.

We wsi Udorz Niemcy zastrzelili dwóch członków miejscowej placówki AK, Franciszka i Władysława Kucyperę. Ze wsi Chlina aresztowali: Piotra Kucyperę, Piotra Wydmańskiego, Jana Bieńka, Wojciecha Słabonia, Andrzeja Kucyperę i Władysława Wydmańskiego. Z sześciu aresztowanych i zesłanych do obozów gospodarzy - powróciło tylko trzech.

Drużyna „Tadka” pozostaje pod Wymysłowem, w dalszą drogę rusza „Jeremi” wraz z pozostałymi żołnierzami „Parasola”, których podprowadza miejscowy łącznik. Siedemnastego rano są z powrotem, w Przysiece, w której reszta zespołu pod opieką miejscowych gospodarzy spokojnie wypoczywa, a ranni przychodzą do sił.

Nic nie stoi na przeszkodzie rozpoczęcia przerzutu ludzi do Warszawy. Wieczorem 17 lipca wyjeżdżają ze stacji Kozłów pociągiem „Bartek” i „Otwocki”. Mimo rewizji i wyrzucenia ludzi z pociągu przez Niemców, dojeżdżają do Warszawy cali i zdrowi.

Wieści, dochodzące z frontu wschodniego i Warszawy, wskazują jednak na konieczność szybkiego powrotu. Wysyłanie po dwóch ludzi codziennie nie jest wystarczające. „Jeremi” bez trudu uzgodnił z Weroniką Gacek pozostawienie u niej rannego „Rafała”, którym dalej troskliwie się opiekowała. „Zeus” miał zapewnioną podobną opiekę u Bolesława Krzemienia. Pozostawało więc jedenastu ludzi do wysłania. W porozumieniu z „Dzięciołem” i „Kaliną” cała jedenastka wyjeżdża wieczorem 18 lipca. Stacja w Kozłowie tego dnia znajduje się pod obserwacją żołnierza 106 DP AK „Mareczki” (Karolina Grzutek). Zespół „Parasola” do stacji Kozłów doprowadzony zostaje w ochronie patrolu bojowego „Kaliny”. Pociąg pospieszny Kraków-Warszawa przez Tunel, Kielce, Skarżysko Kamienną i Radom, najszybszy i najbezpieczniejszy, na stacji w Kozłowie rozkładowo się nie zatrzymuje. Ale na nastawni dyspozycyjnej tego dnia pełni służbę Stanisław Biernacki. Jemu „Dzięcioł” poleca zatrzymać pociąg na czas pozwalający wsiąść jedenastu chłopcom z „Parasola”. Po odejściu

pociągu nr 1156 ze stacji Tunel, tj. najbliższej przed Kozłowem, o godzinie 23-ej z minutami Biernacki poleca pracownikowi nastawni wykonawczej otworzyć wjazd na tor 2 stacji Kozłów, sam zaś zamyka wylot tego toru w kierunku Sędziszowa. Pociąg staje, chłopcy wsiadają, a Biernacki dochodzi do porozumienia z maszynistą, by nadrobił opóźnienie i nie wspominał ni-komu o postoju w Kozłowie. Wszyscy, w różnych oczywiście przedziałach, docierają szczęśliwie do Warszawy.

Dopiero po przyjeździe chłopcy dowiadują się o losie p. Zajchowskiej, matki „Zety” i matki „Storcha”. Po dniu akcji przez trzy dni p. Zajchowska oczekiwała w Krakowie wiadomości o losie zespołu i córki. Dopiero 14 lipca w godzinach popołudniowych dotarła do niej skąpa i niepełna informacja o „bitwie pod Ojcowem”, w której kilku chłopców z „Parasola” zabito, a trzech rannych wzięto do więzienia. Nie wiedząc, że chodzi o jej córkę, ani też tego, że „Zeta” była już w Krakowie w więzieniu na Montelupich, wsiadła wieczorem w pociąg i przyjechała do Warszawy. Piętnastego lipca w godzinach popołudniowych dowiedziała się od łączniczek „Żaby” (Janina Lenczewska) i „Wrony” (Helena Pietraszewicz) o tragedii pod Udorzem i aresztowaniu rannej „Zety”. Natychmiast wraz z siostrą przystąpiła do likwidowania w mieszkaniu wszelkich śladów licznie w nim przeplatających się nici działalności konspiracyjnej. Nie skorzystały z ostrzeżenia i propozycji natychmiastowego przeniesienia się gdzie indziej. Nocą z 15 na 16 lipca przed dom, gdzie mieszkała p. Zofia Zajchowska, i przed dom, w którym mieszkali rodzice „Warskiego” (opuszczony przez nich po ostrzeżeniu przekazanym przez p. Kozłowskiego) zajechało gestapo. Pani Zajchowska wraz z siostrą zostały aresztowane. W tym samym czasie aresztowano w Siedlcach matkę „Storcha”, panią Jadwigę Niepokój. Nie udało się dokładnie ustalić do dziś, jak Niemcy połączyli aresztowanych, przy których znaleźli lewe dowody, z prawdziwymi ich nazwiskami i adresami. Faktem jest, że żadnych - poza tym - aresztowań i inwigilacji ze strony Niemców w odniesieniu do rodzin pozostałych uczestników operacji specjalnej nie było.

Czas powrotu zespołu do Warszawy zbiegł się z przewiezieniem p. Zajchowskiej z siostrą i p. Niepokój - po parogodzinnym pobycie na gestapo w al. Szucha - z powrotem do więzienia na Pawiaku. Charakterystyczne jest, iż nigdy nie pytano ich w śledztwie o sprawy, związane z akcją „Koppe”. Na Pawiaku pozostały do dnia 30 lipca, po czym wywiezione zostały do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück; po zakończeniu wojny powróciły do Polski.

Przyjazd większości zespołu po operacji specjalnej „Koppe” do Warszawy zbiegł się z przygotowaniami do zbrojnego wystąpienia. Poza złożeniem szczegółowego meldunku dowódcy „Parasola” przez „Jeremiego” - nie było czasu na omawianie i komentowanie akcji, jej wyniku, przyczyn i skutków tragedii pod Udorzem. Zajęto się jedynie sprowadzeniem do Warszawy broni, którą chłopcy pozostawili w Przysiece. Straty w broni były znaczne: utracono 5 pistoletów maszynowych, 5 pistoletów krótkich, magazynki, oporządzenie i amunicję zapasową, znaczną liczbę granatów, a także szereg elementów wyposażenia osobistego, nie licząc straty 5 samochodów. Broń pozostała w Przysiece warta była zachodu. W dniu 22 lipca wyjeżdża do Sędziszowa „Kotwica” wraz z poprzednio już używanymi mufami elektrycznymi, puszkami rozdzielczymi itp. Urządzenia te wiezie wypróbowaną metodą „Dietricha” na legalnych listach przewozowych. Przy pomocy Wacława Gacka i Bolesława Krzemienia ze stacji w Sędziszowie przewozi urządzenia do Przysieki, gdzie odbywa się do nich załadunek broni. 23 lipca wieczorem, tą samą drogą - przy ich pomocy -załadowuje przesyłkę do pociągu i powraca z nią do Warszawy. W dniu jego powrotu miejscowi gospodarze z Udorza i Chliny odkopują ciała „Alego” i „Orlika” spod kapliczki i po cichym pogrzebie chowają je na cmentarzu w Chlinie.

Tymczasem „Dietrich” przychodził do sił i szykował się do powrotu do Warszawy. Z całego zespołu był jedynym, którego wyjazd z Warszawy na akcję odbył się legalnie w oparciu o kartę urlopową z Ostbahn. Karta jednakże uległa przedawnieniu.

Ponieważ „Hardy” miał stałe kontakty z Warszawą, jego siecią łączności przesłano kartę urlopową do Warszawy - celem prolongaty. Po trzech dniach powróciła znowu do „Dietricha”, sprolongowana i ważna. Wobec tego w dniu 25 lipca sanitariuszka „Ala” odwiozła wozem „Dietricha” z Załęża do Wolbromia. Tam dopilnowała jego ulokowania się w wagonie i po odjeździe pociągu powróciła do Załęża. „Dietrich” szczęśliwie dojechał do Warszawy. Sanitariuszka „Hala” postanowiła pozostać nadal w Załężu. Dnia 31 lipca 1944 r. zgłosiła się do obozu leśnego w Górach Bydlińskich i została przyjęta do drużyny sanitarnej partyzanckiego oddziału „Hardego” o aktualnym wtedy kryptonimie „Surowiec”, wchodzącym w skład 23 DP AK. Przed wymarszem tego oddziału na Podhale, w dniu 20 września 1944 r., skierowana została do plutonu terenowego AK w Udorzu.

27 lipca 1944 r. wyjeżdżają z Przysieki do Warszawy „Rafał” i „Zeus”, po których przyjechała żona „Rafała”, Wanda Leopold, wraz z Bolesławem Srockim. Przywiozła im papiery, dzięki którym bez przeszkód powrócili do Warszawy.

Przyjazd do Warszawy poszczególnych członków zespołu operacji specjalnej „Koppe" był zbieżny z otrzymaniem przez nich informacji, że gen. Koppe w akcji nie zginał, lecz nadal urzęduje w tzw. rządzie Generalnego Gubernatorstwa.

Rozkaz likwidacji gen. Koppego nie został więc wykonany. Po strome niemieckiej operacja specjalna „Koppe” odzwierciedlona została dwoma dokumentami. Jednym z nich jest meldunek dzienny Dowództwa Okręgu Wojskowego w Generalnym Gubernatorstwie - obszaru 226 nadkomendantury polowej Kraków:

„11.7 o godz. 9.15 dokonano w Krakowie próby zamachu na Wyższego Dowódcę SS i Policji «Wschód», generała policji, Koppego. Podczas próby zamachu na Wyższego Dowódcę SS i Policji został śmiertelnie ranny kapitan Hoheisel z 557 wojskowego parku samochodowego. O godz. 20.20 w miejscowości Wierbka pod Wolbromiem 20-osobowa banda napadła na patrol policji. Oddział alarmowy przepędził bandę. 4 bandytów zastrzelono, 3 raniono, l ujęto. Zdobyto 2 samochody ciężarowe, l samochód osobowy, 5 pistoletów maszynowych, kilka pistoletów, miny i inny materiał sabotażowy. Straty własne: l oficer policji, 3 żandarmów, l żołnierz lotnictwa został ranny".

Meldunek ten w wielu wypadkach mija się z prawdą; jedna potyczka była pod Dzierżną Porębą, druga pod Udorzem. Odniesienie do miejscowości Wierbka tłumaczyć można jedynie (hipotetycznie) tym, że meldunek dotyczył udziału wojska, a nie policji czy żandarmerii. Wnosić z niego można, że udział Wehrmachtu w potyczce pod Udorzem - dla nadkomendantury ważniejszy niż Motzugu z Pilicy - dotyczył udziału żołnierzy oddziałów budowy urządzeń lotniczych, którzy stacjonowali również w Wierbce i wraz z Motzugiem zostali wysłani pod Udorz. Liczby zabitych, rannych i ujętych - również nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Szczególnie „jeden ujęty” dotyczy najprawdopodobniej „Zety”, a pozostałych dwóch w pościgu ujęła policja bądź żandarmeria, tropiąca po polach już bez udziału wojska.

Drugim dokumentem, dotyczącym akcji, jest list generalnego gubernatora, dr. Franka, do gen. Koppego, o następującej treści:

„Kraków, 11 lipca 1944 r.

Gubernator Generalny do gen. Koppe.

Mój kochany i wielce szanowny kolego Koppe. Przesłany mi przez Pana meldunek o dokonanym na Pana zamachu skłania mnie do wyrażenia moich najserdeczniejszych gratulacji z powodu Pańskiego uratowania się. Oczekuję, że zaproponuje mi Pan zdecydowane i odpowiednie zarządzenia kary. Cieszą się i dziękuję Niebiosom, że mnie i nam wszystkim zachowały Pana w tej ciężkiej chwili. Najserdeczniejsze pozdrowienia, w serdecznej i wiernej przyjaźni — Heil Hitler!

Zawsze Wasz (-) dr Frank”.

Zawarte w liście gubernatora generalnego, H. Franka, sugestie, zmierzające do zastosowania szczególnych represji wobec Polaków za wykonanie akcji zbrojnej przeciwko gen. W. Koppemu nie nastąpiły. W wyniku akcji „Koppe” ludność Krakowa nie przeżyła nowych, publicznych i jawnych egzekucji, choć w wyniku powstania warszawskiego poddana została zmasowanym aresztowaniom i represjom, które rozpoczęły się w niedzielę dnia 6 sierpnia 1944 r. tzw. w Krakowie „Czarną Niedzielą”. Trudno powiedzieć, by w wyniku samej akcji „Koppe” kurs okupanta wobec Polaków zelżał lub się radykalnie zmienił, ale można powiedzieć, że duma narodowa polskiego społeczeństwa - nie tylko w Krakowie - rosła wraz z poczuciem własnej siły i własnych możliwości. To była niewątpliwie wygrana w operacji specjalnej „Koppe”


Przypisy:

  1. IN – imię nieznane.
  2. Leonard Wyjadłowski (ur. w 1916 r.) - por.; 20 września 1939 r. dostaje się do niewoli. Przebywa w obozie w Kozielsku, na Białorusi. W listopadzie 1939 r. - w ramach wymiany jeńców — przekazany zostaje Niemcom i przebywa w obozie jenieckim w Turyngii, z którego ucieka w sierpniu 1941 r. W lutym 1942 r. wstępuje do Armii Krajowej w okręgu krakowskim. W czerwcu 1943 r. zostaje szefem łączności obwodu AK Miechów. Od listopada 1943 do sierpnia 1944 jest dowódcą Kedywu obwodu olkuskiego AK. W sierpniu i wrześniu 1944 dowodzi oddziałem partyzanckim „Warszawa”, a od października 1944 do stycznia 1945 jest adiutantem dowódcy samodzielnego baonu partyzanckiego 106 DP AK. Obecnie prezes spółdzielni inwalidzkiej.
  3. Z. Walter-Janke, W Armii Krajowej w Łodzi i na Śląsku. Warszawa 1969 r.
  4. Potwierdzeniem ich udziału w potyczce pod Udorzem jest m.in. fakt wręczenia matce „Zety” znalezionego już po wojnie w kwaterach LV przez miejscowych gospodarzy kapelusika, należącego do „Zety”.
  5. Gwoździe dywersyjne, które służyły do przebijania opon samochodowych, miały po cztery bolce, ustawione pod takim kątem, że rzucony gwóźdź upadał na trzy, a czwarty bolec zawsze sterczał do góry.
  6. Relacja J. Kłęka znajduje się w zbiorach autora.
  7. Józef Daniel Garbień (ur. w 1896 r.) - ukończył wydział lekarski Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, w r. 1924. Pracował pod kierunkiem prof. Hilarego Schramma i prof. Tadeusza Ostrowskiego. Był znanym piłkarzem, grającym w lwowskiej „Pogoni”. W czasie okupacji - po masakrze profesorów - przeniósł się do Krakowa. W sierpniu 1944 roku aresztowany został przez gestapo i więziony był na Montelupich. Zmarł w Zabrzu, w kilka lat po wojnie.
  8. Marian Korzeniowski (ur. w 1920 r.) - w latach 1943-1944 przebywał w Udorzu, gdzie wraz z Marią Brzozowską przeprowadził szkolenie sanitarne miejscowych oddziałów AK. Mimo nie ukończonych jeszcze studiów - posiadał cztery lata praktyki chirurgicznej, która pozwalała mu nieść pomoc rannym żołnierzom miejscowej partyzantki. Obecnie płk, dr medycyny.
  9. Ten stosunkowo drobny fakt musi budzić zdziwienie i jest znamienny. Zasadą bowiem przyjętą bezwarunkowo i stosowaną niezmiennie było trzymanie samochodów na postojach w czasie wykonywania akcji z pracującym silnikiem tak, by były gotowe natychmiast ruszyć. Postój w Dzierżnej Porębie następował w czasie wykonywania akcji, bowiem faza odskoku wchodziła w zakres akcji i była jedną z istotnych części składowych całej operacji. Zadziwiający jest więc fakt, że pozwolono silniki zgasić, można go interpretować jako wyraz samouspokojenia po dość szybkim i dalekim, a równocześnie pozbawionym jakichkolwiek kłopotów i trudności odskoku z Krakowa na odległość około 50 km.
  10. Dane te pochodzą z meldunków Wehrkreiskommando GG z dni 11, 13 i 20 lipca 1944 r. Tzw. Archiwum Aleksandryjskie, AWIH, GKT T-501, R.222.
  11. Wg niektórych relacji (którym zdecydowanie przeczą inne). Mercedes ten - po ustawieniu w poprzek drogi - miał zostać podpalony. Należy w to wątpić. Ale gdyby przyjąć za prawdę podpalenie samochodu, byłby to dowód, jak mało wyobraźni ma dywersant miejski, gdy znajdzie się w terenie. W mieście taka zapora ogniowa może być bardzo pożyteczna, na wsi -stanowi z dala widoczny sygnał obecności i kierunku jazdy.
  12. Leśniczówka, o której mowa, uległa spaleniu wieczorem 25 kwietnia 1944 r. w trakcie tragicznej walki, którą stoczyła - broniąca się w niej do ostatka - siedmioosobowa sekcja z oddziału Armii Ludowej „Gutka” (J. Trzaska) z Gendarmerie-Zug Mot. 63 z Pilicy. Gajowym tej leśniczówki był N. Gretka, ojciec podoficera, dowódcy drużyny u „Marcina”, „Zeusa” (L. Gretka).
  13. Relacja „Ponara”, który jednak nie pamięta, by w meldunku była mowa o jakiejkolwiek strzelaninie. Wyraźnie nasuwa się wniosek, że dla Kedywu obwodu „Olga” moment minięcia przez zespól punktu sanitarnego w Dzierżnej Porębie - był końcem nakazanego im zadania.
  14. W okresie, o którym mowa, oddziały „Marcina” prowadziły intensywną działalność partyzancką. 5 lipca 1944 r. w m. Kluczewsko zaatakowano niemiecki transport samochodowy. 7 lipca w m. Koniecpol wysadzono i ostrzelano pociąg, wiozący żołnierzy Wehrmachtu, 11 lipca w m. Garnek napadnięto na posterunek żandarmerii. Prowadzenie tych działań w świetle rozmowy „Marcina” z „Rafałem” - jest mało zrozumiałe.
  15. Relacja A. Janiszewskiego w posiadaniu autora.
  16. Fragment nagranej na taśmę magnetofonową rozmowy Sz. Kotnisa z autorem.
  17. Gospodarze miejscowi, którym Niemcy kazali przenieść zwłoki, zauważyli „u tego na skarpie... rewolwer [i] dziurą z boku głowy osmaloną...”
  18. Wg meldunku Wehrkreiskommando GG z 11, 13 i 20 VII 1944 r. Tzw. Archiwum Aleksandryjskie, AWIH, GRT - 501. R.222.
  19. Znaczy to, że Niemcy zidentyfikowali aresztowanych wg ich faktycznych danych personalnych, uzyskanych niekoniecznie od aresztowanych, ale drogą administracyjną.
  20. „N 700. 26 VII 1944. Protokół sekcji zwłok NN kobiety, lat 20. Zwłoki denatki przesłane z Montelupich. Zwłoki kobiety, z wyglądu około 20 lat mieć mogącej, prawidłowej budowy ciała, średniego odżywiania, 156 cm długie. Głowa średniej wielkości. Oczy zamknięte, spojówki blade, zmian nie okazują, rogówki lśniące, źrenice równe i okrągłe o średnicy 7 mm. Stężenie trupie utrzymane. Skóra blada, sucha. Plamy pośmiertne skąpe. Klatka piersiowa symetryczna, normalnie długa, obustronnie dobrze wysklepiona. Tuż powyżej dołu pachowego, na przedniej powierzchni w okolicy stawu barkowego, rana owalna biegnąca pionowo, o wymiarach 4x2,8 cm, o brzegach równych, krwią podbiegniętych, bladych, dnie z tkanki mięsnej i w tym miejscu jest otwór drążący w głąb, kształtu okrągłego, o średnicy 0,4 cm, wypełniony płynem żółtozielonym. Na wysokości piersi, po stronie prawej w linii przy-mostkowej, rana kształtu okrągłego o średnicy 0,7 cm i o rąbku starcia naskórka dookoła rany wynoszącej 0,2 cm, brzegi tej rany również krwią podbiegnięte. Na tylnej powierzchni ciała w okolicy stawu barkowego prawego rana kształtu migdała biegnąca pionowo, częścią owalną zwrócona ku górze o wymiarach 3x1 cm, o brzegach równych. Na grzbietowej części tułowia w odległości 2 cm od linii środkowej ciała, na prawo rana wydłużona o rozmiarach 1,5x0,6 cm". Orzeczenie ogólne: Vulnus sclopetarium et vulnus iclum thoracis. Homicidium. (Rana postrzałowa i rana kłuta klatki piersiowej. Zabójstwo). Orzeczenie sformułowane jest niepowszechnie i występuje bardzo rzadko. Lekarz chciał prawdopodobnie zwrócić uwagę przyszłym czytelnikom tego dokumentu na fakt zabójstwa, czego na ogół w takich przypadkach się nie robiło. Tak więc, po postrzale klatki piersiowej w samym Udorzu, po torturach śledztwa, można przypuszczać, że „Zeta" została zabita uderzeniem sztyletu. Drogi życia, śledztwa i zabójstwa jej dwóch kolegów, z którymi dzieliła ostatnie chwile swego życia, były podobne.
  21. Meldunek ten nie zachował się.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi