Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Piotr Stachiewicz (1975), Po latach


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

[w:] Piotr Stachiewicz, Akcja Koppe, Wydawnictwo MON, Warszawa 1975



Minęła akcja, zgasło powstanie warszawskie, skończyła się wojna. Zdawać by się mogło, że nawał spraw związanych z odbudową, a później budową Polski spowoduje zapomnienie tamtych, z jednej strony koszmarnych, z drugiej pełnych zaangażowania czasów, że wytłumi emocje z nimi związane. Jednakże echa tej akcji przetrwały do dziś w oddziale, wśród żyjących jej uczestników, wśród ludzi wtedy z nią związanych; dziś jeszcze jest żywa, powoduje wzruszenia, dyskusje, wzajemne utrzymywanie kontaktów[1], nadawanie imion bohaterów miejscowym szkołom, przekazywanie młodzieży ideowego zaangażowania i patriotyzmu pokolenia ich ojców.

Nie jesteśmy w stanie obecnie dokonać tego, czego nie wykonano wtedy. Nie czas dziś rozliczać spraw wtedy nie rozliczonych.

Dowódca akcji „Rafał” powrócił do Warszawy dnia 27 lipca 1944 r., a więc na pięć dni przed wybuchem powstania warszawskiego, w okresie alarmu, stanu gotowości, w pełnym toku przygotowań do jawnego zbrojnego wystąpienia. Nie starczyło czasu na przeanalizowanie całej operacji specjalnej i poddanie krytyce popełnionych błędów. Nie byłaby to i wtedy sprawa łatwa, bowiem nie żył już dowódca II grupy uderzeniowej, rozpoczynający według planu akcję - „Ali”, nie było również „Storcha”, „Warskiego”, „Orlika”, „Zety”, ranny leżał „Dietrich” i „Zeus”. Ale było to możliwe w stopniu nieporównanie większym niż dziś. Brak zespołowego przeanalizowania operacji nie pozwolił również na utrwalenie w pamięci uczestników ogólnego spojrzenia na jej przebieg, a w syntetycznej relacji - na prawidłowość jej przygotowania i wykonania.

Operacja specjalna „Koppe” należała do wyjątkowych w skali podziemia; zaangażowane były w niej konspiracyjne ośrodki dyspozycyjne AK z Warszawy, Krakowa, Olkuskiego, Miechowskiego, terenu Kielecczyzny i Częstochowy, na różnych odcinkach działań.

Czasowi przeprowadzenia samej akcji, mierzonemu w sekundach, nie odpowiada czasokres realizacji całej operacji specjalnej, mierzonej wieloma tygodniami, a nawet miesiącami: trzecia dekada kwietnia, maj, czerwiec, ponad trzy tygodnie lipca 1944 r.- w sumie dwanaście tygodni, prawie trzy miesiące, brzemienne w wydarzenia wojenne. Setki kilometrów ofensywy na froncie wschodnim, parcie zmasowanej nawałnicy pancernej na froncie zachodnim. Oswobodzenie części ziem polskich i początek końcowej fazy wieloletniej wojny. Wydarzenia te towarzyszyły w czasie organizacji tej operacji.

Operacja specjalna „Koppe” należała do przedsięwzięć bezprecedensowych z wielu punktów widzenia.

W porównaniu do działań wojskowych ruchów podziemnych wszystkich krajów okupowanych przez Niemcy hitlerowskie - nie ma ona sobie równej rozmiarem przygotowań, trudnością jej przeprowadzenia i rangą funkcjonariusza w hierarchii władzy okupacyjnej.

W skali krajowej była również bez precedensu z uwagi na śmiałość i wielkość przedsięwzięcia, a także okres, w jakim była przeprowadzona: sytuację polityczną w Europie i obozie alianckim, a także położenie regularnych frontów walki.

Godnym uwagi jest podjęcie decyzji przeprowadzania akcji na terenie miasta Krakowa przez oddział warszawski, wyłącznie z Warszawą związany i tylko w Warszawie do tej pory prowadzący walkę. Nie jest to dziwne, ale zaskakujące. Zaskakujące dlatego, że decyzja ta w warunkach okupacji oznaczała podjęcie zamierzenia, zakończonego w efekcie pozytywnym rezultatem, ale w zamyśle prawie niewykonalnego. Przerzucenie bowiem z Warszawy do Krakowa niezbędnej ilości broni, wyposażenia i samochodów stanowiło, już samo w sobie, problem bardzo trudny i skomplikowany, do którego dochodził drugi, wcale nie łatwiejszy: ukrycia wyposażenia wraz z ludźmi na terenie Krakowa, na czas z góry nie do przewidzenia. Nie było to dziwne dlatego, że Komenda Główna AK - nie zgadzając się z koncepcjami „Świdy” - nie miała innych wariantów do wyboru. Pozostawały właściwie dwie możliwości: wprowadzenia do Krakowa oddziału partyzanckiego w celu wykonania akcji lub skierowania do Krakowa innego oddziału, mającego praktykę walki w mieście.

Wariant najprostszy nie wchodził w rachubę: na terenie Krakowa nie było ani dostatecznej ilości broni, ani doświadczonych w tego typu akcjach ludzi.

Wprowadzenie oddziałów partyzanckich do walk miejskich nie rokowało wielkich nadziei, przewidywać zaś można było znaczne straty. Powzięto więc decyzję przerzucenia zespołu ludzi z oddziału w akcjach tego typu wyspecjalizowanego, a więc z „Parasola”. Równocześnie zobowiązano dowództwo okręgu krakowskiego AK i szefostwo Kedywu tegoż okręgu do wszechstronnej pomocy. Ogólne zobowiązanie do udzielenia pomocy nastąpiło na szczeblu dowództwa Kedywu KG i Komendy okręgu krakowskiego AK. Ale wątpliwości rodzić się muszą w momencie analizy kontaktów „Rafała” z Krakowem. Można przypuszczać z dużym prawdo-podobieństwem, że decyzja skierowania oddziału z Warszawy na teren Krakowa - nie mogła zostać powitana z zadowoleniem i uznaniem przez tamtejsze dowództwo, lecz raczej z urażoną ambicją i wynikającą z niej rezerwą. Nie należy „Rafałowi” w kontaktach tych odmawiać taktu, lecz sytuacja musiała być dla niego samego niezręczna. Pierwsze zasadnicze rozmowy, prowadzone przez niego z „Zimowitem”, odbywały się pomiędzy dowódcą plutonu po raz pierwszy dowodzącego akcją i w walkę bieżącą włączonego niespełna pół roku przedtem, kapralem podchorążym, a dowódcą Kedywu Komendy okręgu krakowskiego, zawodowym wojskowym w stopniu majora. Różnica szarż, stażu bojowego i funkcji nie mogła działać na „Rafała” budująco, raczej deprymująco.

Kontrahentem majora był człowiek młody, przybyły z Warszawy, który na terenie jego działalności miał wykonać akcję, w dodatku o takiej ważności. Sytuacja nie była zaaranżowana przemyślanie i - mimo znacznej autonomii decyzji i działań dowódcy operacji specjalnej - wydaje się, że te właśnie rozmowy winny być inspirowane i prowadzone przez przedstawiciela Warszawy o znacznie wyższej szarży i wyższej funkcji, w obecności oczywiście „Rafała”.

W czasie rozmów zapadły wiążące decyzje: motywów tej podstawowej nie udało się - niestety - wyjaśnić do końca: dlaczego zadecydowano odskok z Krakowa w tym właśnie kierunku i na tak znaczną odległość? Do decyzji takiej „Rafał” miał powody dążyć, wybierając bezpośrednio kierunek warszawski, lecz dążenia te mogły być w oparciu o realną sytuację korygowane. Przy dzisiejszej znajomości sytuacji jest oczywistą sprawą, że znacznie korzystniejszym wyjściem było bądź ukrycie się w samym Krakowie, bądź skierowanie odskoku w kierunku południowym, południowo-wschodnim lub południowo-zachodnim, na odległość nie przekraczającą trzydziestu kilometrów. Pamiętać należy, że wyjazd z miejsca akcji, tj. placu Kossaka, położonego tuż obok Wawelu, odbywał się na przestrzeni paru kilometrów wąskimi i krętymi uliczkami miasta i wyjątkowej opieszałości Niemców (której jednak w planie nie należało zakładać) zawdzięczać należy fakt, że wyjazd ten się udał. Co znamienniejsze: odskok z Krakowa na odległość pięćdziesięciu kilometrów, tj. do Dzierżnej Poręby także przeszedł bez trudności, ale ryzyko przejazdu przez Wolbrom powinno było budzić zasadniczy sprzeciw władz Kedywu okręgu krakowskiego, które teren znały świetnie.

O ile zresztą wprowadzenie oddziałów partyzanckich do miasta byłoby mało celowe i rokowało niewielkie nadzieje na powodzenie, o tyle również bezprecedensowe było wyprowadzenie zespołu ludzi z miasta - po wykonaniu akcji - w teren, przy współdziałaniu z oddziałami partyzanckimi. Ale jeżeli już się na to zdecydowano, wątpliwości dzisiaj musi budzić fakt nie wciągnięcia oddziału „Hardego” do współdziałania w ochronie odskakującego zespołu lub postawienia na tym terenie w stan gotowości bojowej kontrolowanej przez Kedyw tzw. „terenówki”.

Pamiętać należy bowiem, że w lecie 1943 r. uległ znacznemu zatarciu wyraźny podział istniejący od początku okupacji między odcinkiem walki bieżącej a tzw. „terenówką”, do której należało w okresie działalności podziemnej odtworzenie organizacji wojska, mającego wziąć udział w powstaniu ogólnym. Rozdział ten, z uwagi na wymogi bezpieczeństwa i przewidywane w początkowym okresie okupacji jej kilkuletnie trwanie, był słuszny, bowiem oddziały prowadzące walkę czynną - były szczególnie narażone na wpadnięcie w ręce Niemców i dekonspirację, której należało z góry przez odpowiedni podział organizacyjny zapobiec.

Powołanie Kedywu uporządkowało i zreorganizowało ten sposób prowadzenia walki; w konsekwencji walkę w pewnym stopniu i w pewnych rejonach upowszechniając przez włączenie do niej oddziałów terenowych. Przy sztabach inspektoratów i okręgów powstały wówczas stanowiska oficerów dywersji. Już późną wiosną roku 1944, a więc na parę miesięcy przed operacją specjalną „Koppe", szczególnie na terenie okręgu krakowskiego AK następuje znaczne wzmożenie walki (działalności dywersyjno-partyzanckiej), przybierającej nawet miejscami charakter ogólnego powstania.

W tej sytuacji przy ochronie odskakującego w terenie zespołu „Parasola” wciągnięcie do współdziałania z Kedywem olkuskim przede wszystkim oddziału „Hardego” (mimo iż należał on organizacyjnie do okręgu śląskiego AK, ale aktualnie wtedy znajdował się na terenie działalności okręgu krakowskiego), byłoby usprawiedliwione, powinno było zostać uznane za konieczne - i niezrozumiałe jest dzisiaj, dlaczego do możliwości tej sięgnięto dopiero w fazie opieki nad rannym „Dietrichem”.

Sprawa ta wiąże się zresztą z wątpliwościami, jakie dzisiaj budzić musi zorganizowanie ochrony odskoku w terenie, a w tym kontekście problem teoretycznych możliwości zapewnienia takiej ochrony. Jest to właśnie bezprecedensowa sprawa skoordynowania działań oddziałów miejskich i terenowych.

Zespół wykonujący akcję i odskakujący po niej spod Wawelu dysponował wyłącznie bronią przeznaczoną do walk miejskich i nie zabrał z Warszawy posiadanej nawet, ale pieczołowicie chowanej na powstanie - ciężkiej broni maszynowej. Praktycznie więc w terenie był bezbronny. Kalkulacja bezpiecznego wyjazdu z Krakowa i dojechania do odległych około trzydziestu kilometrów serpentyn pod Ojcowem była bardzo ryzykowna, choć w praktyce okazała się możliwa do zrealizowania. Na tych serpentynach dopiero oddział Kedywu obwodu „Olga” - „Mohorta” zabezpieczał obronę przed ewentualnym pościgiem z Krakowa, ale równocześnie - tylko z tego kierunku. Stacjonarna ta obrona opierała się na założeniu, że samochody zespołu odskakującego będą miały nad ewentualnym pościgiem przewagę czasu, bo na pewno nie szybkości. Był to jedyny punkt zbrojnej ochrony ze strony terenu, gotowej do stoczenia walki nawet ze znacznymi siłami wroga (grupa bowiem „Granata” miała stacjonarne zadanie obrony punktu szpitalnego). Dalej - do i za Wolbromiem - wystawione były posterunki łączników-obserwatorów, choć najprostsza i najbezpieczniejsza droga - po minięciu oddziału „Mohorta” - wiodła lasami wokół Ojcowa i po zachodniej stronie Wolbromia, w terenie kontrolowanym przez „Hardego” - do jego obozu. Gdyby nawet nie chciano wciągać „Hardego” do możliwej walki (jeśliby taka wywiązała się podczas przejazdu zespołu „Parasola” na odcinku Ojców-Wolbrom-Dzierżna Poręba), to nie było problemu z zapewnieniem przez niego opieki na terenie obozu, do którego spieszony już zespół, po porzuceniu samochodów, mogła doprowadzić grupa z oddziałów „Mohorta”, ubezpieczając marsz w znanym sobie terenie ciężką bronią maszynową.

Propozycji takiej „Rafał” dać nie mógł, bowiem były mu to sprawy nieznane; mogła ona wyjść tylko ze strony Kedywu okręgu krakowskiego.

Stojący na drodze, po minięciu oddziału „Mohorta”, łącznicy, nie mogli i faktycznie nie otrzymali żadnych zadań obronnych, a jedynie zadanie informowania. Informacje te - miejscami nawet nie tyle wizualne, co audialne - dotyczyć mogły w najlepszym przypadku sytuacji w promieniu jednego kilometra, i to nawet nie w zakresie pościgu niemieckiego, lecz innego przypadkowo wynikłego starcia z Niemcami, przy którym strzały mogły dojść do uszu łącznika i zasygnalizować mu, że coś się dzieje.

Zespół więc, po minięciu oddziału „Mohorta”, pozostawał nadal całkowicie bezbronny, zarówno z powodu braku ciężkiej broni maszynowej, jak i znajomości oraz doświadczenia w walce na otwartym terenie.

Zupełnie odmienna była sytuacja po stronie gospodarzy. Znali oni wyśmienicie wszystkie dogodności terenu i jego mankamenty z punktu widzenia obrony, błyskawicznie rozeznać mogli właściwy kierunek ewentualnego wycofania się w teren dający osłonę i do swoich ludzi w terenie tym przebywających. Ponadto, co miało olbrzymie znaczenie, posiadali oni broń przydatną do walk w terenie. Kadra dowódcza i znaczna liczba żołnierzy Kedywu i „terenówki” rekrutowała się z wojskowych, wyszkolonych w normalnych warunkach pokojowych, którzy swój chrzest bojowy – właśnie w walkach terenowych w otwartym polu -

przeszli we wrześniu 1939 r. Wydaje się dzisiaj, że współdziałanie oddziałów terenowych z zespołem miejskim, choć w koncepcji swojej ciekawe i stanowiące novum, nie wyczerpywało wszystkich możliwości i wszystkich dostępnych sił wojskowych w terenie, nawet pominąwszy włączenie do akcji oddziału „Hardego”[2].

Nie doceniono na przykład tak przecież ważnego elementu: łączności po stronie niemieckiej. Łączność w okresie okupacji wśród Polaków w ogóle, a w szczególności w pracy konspiracyjnej - była bardzo żmudna, długotrwała, przebiegała w czasie nie zawsze wymiernym, w odstępach czasowych relatywnie dużych, a jeżeli nawet częstych, to z góry nie określonych. Używanie poczty czy telefonów mogło mieć - z uwagi na cenzurę i podsłuch - znaczenie bardzo ograniczone. Zespół tych czynników, stanowiących stały, niezmienny i dość długotrwały składnik życia wielu lat okupacji, mógł działać hamująco i zapoznawać fakt, że po stronie niemieckiej łączność działała nieprzerwanie, znakomicie, różnymi kanałami, przy użyciu najnowszych zdobyczy techniki. Wyjątkowemu szczęściu przypisać należy fakt, że zespół „Parasola” zdołał bez przeszkód odjechać z Krakowa na tak znaczną odległość, ale również wszystkie potyczki, które dalej nastąpiły, związane były ze sprawnie działającą łącznością niemiecką i opieszałymi interwencjami zarówno oddziałów terenowych, jak i samego zespołu „Parasola”.

Ocenić można i dzisiaj, że akcja została przygotowana świetnie. Zdumiewa precyzja zgrania działań dziesiątków różnych ludzi z wielu organizacji i szeregu instytucji w jeden sprawnie działający mechanizm. Plan był wariantem planu akcji „Kutschera”, przeprowadzonym jednak w innych warunkach terenowych. Kutschera jechał zamkniętymi po obu stronach Alejami Ujazdowskimi i „Miś” (Michał Issajewicz) zajeżdżał autem drogę samochodowi Kutschery, dobrze go widząc. Koppe jechał otwartą z jednej strony, przechodzącą w łagodną skarpę nadwiślańską ulicą Podwale i „Otwocki” zajeżdżał mu drogę według wyliczonego czasu, a nie w oparciu o widoczność. Samochód Kutschery był wozem normalnym. Koppego zaś opancerzonym największych rozmiarów Mercedesem, dodatkowo wzmocnionym. Dostać się do niego było znacznie trudniej i było to możliwe wyłącznie po zatrzymaniu samochodu, a nie w czasie jazdy. A co najważniejsze - akcja „Kutschera” przebiegała ściśle według opracowanego planu, bez żadnych niespodzianek, w akcji zaś „Koppe” nastąpiły nieprzewidziane odchylenia. To, że miały one charakter pozytywny (brak wozu z ochroną Koppego) - w niczym akcji nie pomógł, bowiem w przypadku, w którym podjęcie działania przez poszczególnych ludzi zazębia się, przebieg zdarzeń musi być taki, jakiego wyuczono.

Powodzenie akcji było jak najbardziej realne, ale ostateczne niewykonanie wyroku na Koppem nie mogło stanowić zaskoczenia ani przekreślić olbrzymiego osiągnięcia, jakim było w ogóle zorganizowanie tej operacji.

Trasa odskoku, choć optymalnie nie najlepsza z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy o przedmiocie, okazała się jednak w praktyce możliwa do realizacji, choć wątpliwości musi budzić decyzja postoju w Dzierżnej Porębie, a następnie tak długiego - w Udorzu. Jeden z żyjących uczestników wspomina:

...„Do Wolbromia szło wszystko jak w, zegarku, szybko i sprawnie. Dopiero za Wolbromiem, a właściwie od stanięcia w Dzierżnej Porębie - cały mechanizm odskoku zaczął szwankować i utracił dotychczasowy impet. Odprężenie się w czasie tego postoju spowodowało utratę czujności i szybkości...”

Jakie były rzeczywiste motywy decyzji postoju? Odpowiedź na te pytania może być tylko niesprawdzoną hipotezą. Tenże uczestnik wspomina dalej:

...„W czasie postoju w Udorzu czuliśmy się właściwie już jak w domu, tak jakbyśmy dobrnęli do kresu drogi...”

Czy „Rafał” zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, czy też ważniejsze dla niego było ratowanie i otoczenie opieką rannego „Dietricha”, którego rana wyglądała na groźniejszą, niż okazała się w istocie? I tu odpowiedź jest taka sama.

Faktem jednak jest, że oba postoje zespołu „Parasola”, a w szczególności postój w Udorzu, mają dzisiaj charakter działania nie przemyślanego. Trudną pozornie do zrozumienia sprawą jest fakt, że rannego w potyczce pod wsią Kąty „Dietricha”, zamiast zawieźć do przygotowanego szpitala w Dzierżnej Porębie, wieziono dalej tylko do Udorza. Odległość do obu wsi od miejsca potyczki była mniej więcej równa, ale w kierunku Dzierżnej Poręby odjechali postrzelani Niemcy. Wobec tego - i w myśl pierwotnego planu - pojechano w drugą stronę, do Udorza. Ale dlaczego tylko do Udorza? Tego typu manewr może być prawidłowy w mieście, ale w terenie, biorąc właśnie pod uwagę sprawność łączności niemieckiej, jest krokiem fałszywym. Ryzyko cofnięcia się do Dzierżnej Poręby było nie większe, a może nawet mniejsze, biorąc pod uwagę ochronę, sprawowaną przez grupę „Granata”, niż zatrzymanie się w Udorzu. Po co w ogóle zespół zatrzymał się i na siłę lokowano rannego „Dietricha”, skoro o dwa kilometry dalej, po „przeskoczeniu” najniebezpieczniejszej w tym terenie, głównej linii komunikacyjnej: drogi Pilica-Żarnowiec, zespół miał zostać spieszony i otoczony opieką oddziału partyzanckiego, który posiadać musiał lepsze rozeznanie, jak zapewnić opiekę „Dietrichowi”.

W Udorzu zespół czuł się „jak w domu”. Trudno odpowiedzieć, skąd to uspokojenie, bo przecież „Rafał” i „Jeremi” znali dobrze topografię tego terenu i musieli zdawać sobie sprawę z tego, że stanęli we wsi położonej jakby w wąwozie, w dodatku po niedawnej po-tyczce z Niemcami. Dlaczego w Udorzu łącznicy nie stali według planu i w przewidywanej liczebności - i czemu nie było ich w ogóle na bardzo ważnym odcinku drogi Boża Wola-Udorz?

Wszystkie te pytania pozostać muszą bez autorytatywnej odpowiedzi. Zbyt mało pozostało świadków, by można było poddać te problemy ocenie w sposób zgodny z rzeczywistością.

Odtworzenie przebiegu tej akcji nie tylko nie było łatwe, ale również nie mogło być pełne. Tym niemniej - gromadząc latami i wzajemnie weryfikując wszystkie dostępne w kraju w okresie ostatnich lat relacje, wykorzystując inne - z lat ubiegłych - oraz istniejące dokumenty - wydaje się, że udało mi się odtworzyć faktografię w stopniu maksymalnie możliwym i bliskim prawdy.

Nie można, niestety, odtworzyć warstwy psychologicznej, poczynań ludzi uczestniczących i współdziałających w operacji specjalnej „Koppe”. Ustalenie motywów niektórych decyzji lub ich zaniechania, zasady wyboru wariantów działań i pobudek, które ludźmi kierowały przy ich ustalaniu - pozostać muszą w znacznej mierze w sferze hipotez i przypuszczeń z powodu braku jakichkolwiek przekazów na ten temat. Wydaje się, że ta strona zagadnień, bardzo zresztą istotna, jest już raz na zawsze zamknięta, nie do odtworzenia.

Godne podkreślenia jest to, że w momencie załamania się planu w Udorzu i bezładnej ucieczki spod ostrzału niemieckiego, zespół „Parasola” nie tylko został w terenie w sposób nie planowany otoczony opieką i opatrzony, ale również prowadzony, chroniony i wyekspediowany w odpowiednim czasie do Warszawy, z zachowaniem wszelkich prawideł konspiracji i bezpieczeństwa. Był to sukces; nie powiększono bolesnych strat,

W operacji specjalnej, której głównym celem był generał Waffen SS i generał pułkownik policji, Wilhelm Koppe, wzięło w sumie udział blisko dwieście osób z Warszawy, Krakowa i terenu.

Z „Parasola" zaangażowanych było dziesiątki ludzi, lecz do Krakowa i pod Kraków pojechało na czas akcji dwadzieścia osiem osób, z których dwadzieścia trzy opuściły Kraków po akcji zwartą grupą, samochodami oddziału. Dalsze ich losy zostały omówione w tekście.

Gdyby operacja specjalna „Koppe" zakończyła się wykonaniem wyroku na generale Waffen SS i generale policji, sekretarzu do spraw bezpieczeństwa - znaczenie jej wybiłoby się na czołowe miejsce w akcjach polskiego podziemia, przyćmiewając także sławną operację: „Kutschera”. Fakt, że tak się nie stało - nie umniejsza jej wagi i znaczenia, zarówno ze względu na podjęcie takiego planu, rozmiar przygotowań, jak i skalę przedsięwzięcia oraz zaangażowanych w niej ludzi, młodzieży, której losy i postawy moralno-etyczne były charakterystyczne wtedy dla całego pokolenia.


Przypisy:

<refrences>


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi