Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Przymusowa wizyta na Gestapo


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Władysław Dudek, Wspomnienia okupacyjne, Cz. I.



7. Przymusowa wizyta na Gestapo


W takiej to sytuacji wezwał mnie, pewnego razu, telefonicznie „Mars”, bym zaszedł do niego w biurze technicznym. W pokoju był sam. Bez dłuższego wstępu powiedział mi, że trzeba, bym jutro w południe pojechał do Gdowa, po lekarstwo dla chorego Kazka „Zawały”. Tym samym sprawa była bezdyskusyjna z uwagi na nasze przyjacielskie powiązania z Kazkiem. Zresztą kilka dni wcześniej ja sam byłem u Kazka w szpitalu przy ulicy Prądnickiej. W czasie dłuższych odwiedzin padła również z jego strony prośba o lekarstwo potrzebne do leczenia. W pamięci zostały mi nazwy calcium chloratum i cebion. Może chodziło o któreś z nich, albo o oba. Wiem, że szukałem ich w aptekach wielickich (w Górnym Rynku i na rogu obecnych ulic Goliana i Powstania Warszawskiego), tam ich jednak nie było. Domyślam się, że w parę dni później Zygmunt odwiedził Kazka i ten znowu przypomniał mu o poszukiwanych lekarstwach.

Zrobiłem zdziwioną minę, bo przecież wyjazd do odległego o 14 kilometrów Gdowa, przy absolutnym braku komunikacji w tamtą stronę urastał do miary problemu. Zapytałem więc na wszelki wypadek:

- Czym mam pojechać?

- Jedź czym chcesz - odpowiedział. Jutro przed szesnastą zgłosisz się w aptece, powiesz że jesteś od... Zapamiętaj sobie nazwisko - Dziś już nie pamiętam nazwiska - hasła pod którym miał mnie rozpoznać aptekarz.

Z tonu wypowiedzi „Marsa” wynikało jednoznacznie, że sprawa środka lokomocji nie kwalifikuje się nawet do omawiania. Przywykłem już nieco do sposobu jego zachowania się w naszych wzajemnych stosunkach konspiracyjnych, których cechą charakterystyczną było to, że ilość słów wypowiedzianych w konkretnym poleceniu zawsze zbliżała się do minimum koniecznego do zrozumienia sprawy. W formie komentarza dowiedziałem się jeszcze, że „Zawała” przebywający w szpitalu mnie właśnie prosi o przywiezienie lekarstwa z Gdowa. Sprawę z aptekarzem Zygmuntem Krzyżanowskim załatwił prawdopo-dobnie „Bąk” lub „Mars”. Lekarstwo będzie już przygotowane. Lekarstwo to dostarczyć mam Kazkowi w szpitalu w Krakowie, przy ul. Prądnickiej. Na odchodnym już usłyszałem:

- Zabierzesz oprócz tego jeszcze małe pudełko z kapsułkami i dostarczysz mi to razem.

„Mars” tego samego dnia, w którym ja pojechałem rowerem do Gdowa, musiał się udać - jako inspektor dywersji - do Ojcowa na kilka dni. Z jego pisemnej relacji wynika, że wydał mi on wtedy przed moim wyjazdem do Gdowa polecenie, bym sam zawiózł lekarstwo Kazkowi nazajutrz, kapsułki zaś miały zostać przekazane do Okręgu Kedywu w Krakowie przez łącznika Władysława Ptaka - „Małego”.

Narzucone mi w ten sposób zadanie nastręczało wystarczająco dużo, prozaicznych zresztą, trudności wyjazdowych, wobec których małe pudełko kapsułek wydawało mi się bez znaczenia. Rzeczywistość miała jednak ogromnie poprzestawiać rangi obu tych okoliczności.

Wróciłem do warsztatu mocno zamyślony. Chodziło przecież o lekarstwo dla chorego Kazka „Zawały”. Wykluczało to wszystkie myśli o wykręceniu się z nałożonego na mnie zadania. Z drugiej strony zanosiło się na to, że bezpośrednio po pracy trzeba będzie pieszo przespacerować się te 14 kilometrów w jedną stronę i tyleż z powrotem, bo na jakąś okazję nie bardzo mogłem liczyć, zaś za około dwie godziny po pracy miałem już być we Gdowie. W mrocznym korytarzu prowadzącym do warsztatu elektrycznego, zawalonym starymi maszynami i różnego rodzaju gratami, którego czeluście stanowiły jedyną drogę do warsztatu spotkałem właśnie Michasia. Kołyszącym się krokiem szedł umorusany, w poplamionym kombinezonie, w stronę wyjścia. Natchnęła mnie myśl, by spróbować z jego pomocą znaleźć wyjście z komunikacyjnego impasu. Michaś należał do tych ludzi spośród mojego otoczenia, którzy o niczym formalnie nie wiedząc, wszystkiego się domyślali. Jak już wspomniałem nie zadawał mi nigdy przy tym głupich pytań, nawet w sytuacjach dość dla niego niezwykłych. Tak więc i tym razem zagadnąłem Michała:

- Potrzebuję na jutro rower, wieczorem mogę go zwrócić.

Michaś poskrobał się po głowie, mruknął coś pod nosem i poszedł w swoją stronę. Przed godziną 14-tą, o której następował „fajerant” pierwszej zmiany j pracy, podszedł do mnie w kantorku. Rozmowa przybrała tym razem bardziej j rzeczowe formy. Zagadkowo powiedział mi wówczas:

- Rower mógłby być na jutro, ale co będzie jak nie dostanę go z powrotem.

To nie mój rower.

- Nie bój się Michaś, pojadę niedaleko i zaraz po powrocie oddam Ci go. Przyprowadzę Ci do domu przed siódmą. - odpowiedziałem.

Ostatecznie stanęła umowa, że rower będę mógł odebrać u niego w domu przy ul. Goliana jutro po 14-tej. Gdy nazajutrz przyszedłem do mieszkania Michasia, w sieni domu stał już gotowy do drogi różowy „alition” w mocno j zdezelowanym stanie.

Dziś już pewne trudności sprawia ustalenie szczegółowej daty wyjazdu do j Gdowa. Według moich zapisków z pierwszych lat powojennych działo się to w połowie maja 1944. Wiem na pewno, że nie mógł to być poniedziałek, bo dzień wcześniej (w dzień roboczy) dostałem dyspozycje o wyjeździe od „Marsa”. Pamiętam również, że na pewno żaden z trzech dni mojego aresztowania po powrocie z Gdowa nie był dniem świątecznym.

W aptece nie było wielu klientów. Po chwili już stałem na przeciw aptekarza, magistra Zygmunta Krzyżanowskiego - „Lecha” i wyrecytowałem przygotowaną formułę:

- Ja od... Mam odebrać calcium i cebion.

Biały kitel powędrował za przepierzenie i po chwili wręczył mi pudełeczko, wielkości może trzech złożonych razem paczek papierosów. Pudełko zawinięte było w biały papier i przewiązane na krzyż sznureczkiem. Pod papierem widoczna była z jednej strony nieduża wypukłość. Dla pewności zapytałem jeszcze:

- Kapsułki też są?

Zamiast odpowiedzi pan w kitlu pokazał palcem ów garb pod opakowaniem pudełka.

Jechałem z powrotem dość ostro. Pudełko z lekarstwami wylądowało w teczce zawieszonej na ramie roweru. Dopiero przed Wieliczką na pustej prawie szosie pojawiały się z rzadka chłopskie furmanki i czasem pojedyncze samochody niemieckie. Zmęczony pedałowaniem dojeżdżałem wreszcie do miasta.


Wpadka w ręce żandarmów

Tuż przed ostrym zakrętem, zasłoniętym rozłożystym budynkiem klasztoru sióstr Felicjanek, na rogu szosy Gdowskiej i ul. Asnyka zobaczyłem nagle dwóch niemieckich żandarmów z miejscowego posterunku przy ulicy Rejtana 8, w towarzystwie jednego granatowego policjanta o nazwisku Bożek. Twarze całej trójki były mi dobrze znane. Spaśnymi, brzuchatymi żandarmami interesowałem się bowiem szczególnie blisko z racji zadania powierzonego mi w ramach konspiracyjnego kursu podchorążych. Miałem bowiem opracować plan akcji bojowej na posterunek żandarmeryjski w Wieliczce, mieszczący się w willi przy ulicy Rejtana 8, w dzielnicy Lekarka. Żandarmi wyszli niespodziewanie spoza budynku klasztornej ochronki i jeden z nich zatrzymał, nadjeżdżającą właśnie z mojej strony chłopską furmankę. Pozostali dwaj zwróceni byli twarzami w moją stronę. Znajdowałem się w odległości może 20-stu metrów od żandarmów, na otwartej drodze tuż przy skrzyżowaniu. W sytuacji tej próba uniknięcia spotkania byłaby zbyt widoczna. Zdecydowałem się więc po chwili wahania na dalszą spokojną jazdę. Jeden z żandarmów miał pistolet maszynowy „bergman”, a drugi żandarm i policjant granatowy mieli na pasach karabiny. Nie spodziewałem się zresztą ze strony żandarmów zasadniczych przykrości. Papiery osobiste miałem w najlepszym porządku, a calcium nie mogło przecież stanowić żadnego wykroczenia przeciw przepisom obowiązującym w Generalnym Gubernatorstwie. Teczka na ramie wyglądała na pustą. Wolno pedałując mijałem już prawie żandarmów, kiedy jeden z nich dał mi znak do zatrzymania się. Skontrolowali kennkartę i dodatkowe ausweisy i passierscheiny z Żupy Solnej. Żandarm spojrzał na prawie pustą teczkę na ramie roweru i dał mi już znak do odjazdu, jednak drugi z żandarmów wstrzymał mnie jeszcze i zapytał co wiozę w teczce. Odpowiedziałem zgodnie z własnym przeświadczeniem, że w teczce mam lekarstwo zakupione w aptece w Gdowie, ponieważ chwilowo nie można go dostać w Wieliczce. Żeby gładziej rozstać się z żandarmami mówiłem do nich po niemiecku:

- Das ist für meine Mutter, die an der Tuberculose krank ist. In Wieliczka kann man das nicht bekommen. - wyrecytowałem spokojnie.

Gruby żandarm zainteresował się bliżej moją odpowiedzią. Przyczyna jego zainteresowania wyjaśnić się miała dopiero po kilku dniach, kiedy to dowiedziałem się od kpt. „Bąka”, że w dniach poprzedzających mój wyjazd do Gdowa dokonana została w Krakowie przez bojówki akowskiego podziemia udana akcja na magazyny farmaceutyczne Pharma w Krakowie przy ulicy Długiej 48. Żandarm zażądał otwarcia teczki. Podniecony już nieco wyjąłem graniaste pudełko i podałem żandarmowi. Przerwał sznurek opakowania, zza którego wyjrzało tekturowe pudełko z nalepką firmową: Calcium Chloratum. Obserwowałem twarz żandarma układając sobie równocześnie szczegóły wyjaśnień, których niewątpliwie zażąda.

l wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Z opakowania wypadło na ziemię małe, papierowe zawiniątko, wielkości pudełka od pasty. Granatowy schylił się usłużnie, podniósł je i podał żandarmowi. Ten ostatni powoli rozsupłał zwitek papieru, podniósł do góry i wtedy:

- Jezus! Maria! W rękach żandarma tkwiło małe pudełeczko z nadrukiem: Gift. Być może była na nim wydrukowana trupia czaszka. Zapaliły się oczy żandarma, a mnie włosy stanęły dęba na głowie, i przez cale ciało przeleciały gwałtowne dreszcze. Serce waliło mi jak młotem. Trucizna! Uświadomiłem sobie teraz, że to na pewno owe kapsułki o których „Mars” tak mimochodem wspominał. Żandarmi pooglądali ostrożnie pudełko, a następnie złożyli wszystko z powrotem do teczki z tym, że nie wróciła ona na ramę roweru. Zaraz na szosie rozpoczęło się pierwsze śledztwo. Kaleczoną niemczyzną opowiedziałem, bardziej już szczegółowo, pierwotną wersję wyjaśnienia z tym, że nie mówiłem już teraz jakoby lek ten miał być dla mojej Matki. Twierdziłem natomiast, że nie wiem skąd to drugie lekarstwo, bo ja o nie nie prosiłem w aptece. Było dla mnie jasne, że tłumaczenie tego rodzaju jest na tyle nieprawdopodobne, że nie może zadowolić nawet leniwych, brzuchatych żandarmów. Starszy z nich w stopniu podoficera mruknął tylko coś w rodzaju:

- Na, gut - i poszwargotawszy nerwowo z towarzyszem, umieścił mnie w środku pomiędzy drugim żandarmem i granatowym policjantem. Sam zaś pozostał w tyle z pistoletem maszynowym zdjętym z pasa i niesionym przed sobą z lufą skierowaną we mnie. Domyśliłem się, że idziemy w stronę posterunku żandarmeryjskiego. Do głowy cisnęły mi się gwałtowne myśli i przewidywania mojego dalszego losu. Starałem się ułożyć jakoś sensownie konieczne na pewno zeznania i jednocześnie opanować się choć trochę - nie na wiele się to jednak przydało. Gdzieś w połowie ulicy Asnyka zobaczyłem, że w naszą stronę idzie po przeciwnej stronie ulicy „Mały”. Wiedziałem na pewno, że mnie widział. W miarę drogi wzrastało podniecenie. Zdawało mi się, że napór myśli rozsadzi mi głowę. Liczyłem na to, że „Mały” przekaże meldunki do naszej grupy Kedywu.

- A gdyby tak spróbować ucieczki? Obaj konwojujący mnie żandarmi niemieccy byli grubi i niezgrabni, w dobrze dojrzałym już wieku, a granatowy policjant nie wykaże chyba większej inicjatywy. Wiedziałem, że był on trunkowy i często zakrapiał wódką w jednym z domów przy ulicy Janińskiej. Kennkartę i inne dowody osobiste miałem przy sobie, bo oddali mi je żandarmi. Pomyślałem, że nie zapamiętali nawet nazwiska. Granatowy będzie chyba tylko pozorował pogoń. W rękach prowadziłem rower. Jeśli rzucę rower pod nogi żandarmowi z prawej to nieprędko się pozbiera. Na skręcie zerknąłem na tego, który szedł za nami. Bergmana niósł dalej przed sobą, lufą skierowaną ku mnie. Jemu najłatwiej byłoby złożyć się do strzału. A tymczasem na szosie jak na złość żadnego ruchu. Droga całkiem pusta. Skręciliśmy w lewo obecną ulicą Piłsudskiego. Oceniłem za okoliczność sprzyjającą ucieczce fakt, że po lewej, stronie ulicy Piłsudskiego kilka metrów od niej znajdował się w budowie dom mieszkalny za którym były już krzaki i puste pola. Dom był obniżony w stosunku do jezdni o kilka metrów i mieścił się u wylotu ulicy Jagiellońskiej do ulicy Piłsudskiego. Byłem już prawie gotowy do rozpoczęcia ucieczki, gdy od strony posterunku żandarmerii nadjechał osobowy samochód. Domyśliłem się, że jest to samochód z Niemcami. Musiałem zrezygnować z próby ucieczki, bo najprawdopodobniej w tym samochodzie siedziało kilku dalszych uzbrojonych Niemców. Za chwilę było już za późno na próby jakiegokolwiek działania zmierzającego do ucieczki. Ostatecznie doszliśmy do parterowego domu w którym mieścił się posterunek żandarmeryjski. Wchodząc do wnętrza spojrzałem w prawo, na dom obok w którym mieszkał „Czarny”. Za szybą zauważyłem jego twarz. Liczyłem na to, że i on zamelduje gdzie trzeba fakt mojego aresztowania. Wprowadzono mnie do pokoju, w którym siedział jeden żandarm. Za chwilę nadeszło dwóch innych i zaczęło się przesłuchanie. Przez tę chwilę obmyślałem zmianę wersji koniecznego zapewne zeznania. Na drodze przy ochronce powiedziałem już żandarmom, że ten lek miał być przeznaczony dla mojej Matki Katarzyny. Po drodze do posterunku obmyśliłem zarysy zmienionej wersji zeznania. Doszedłem do wniosku, że nie należy zaplątywać w tą sprawę osoby mojej Matki, która ani wtedy, ani nigdy przedtem nie chorowała na płuca i przy przesłuchaniu nie przyzna się do faktu, że lekarstwo miało być przeznaczone dla niej. Liczyłem również na to, że Niemcy pierwszych moich wypowiedzi przy ochronce nie zapamiętali. Zeznałem więc teraz, że lekarstwo wiozłem dla chorego kolegi, który leży w szpitalu na Prądniku. Jeden z żandarmów - jak przekonałem się później z dobrodusznym umiarem - pomagał mi czasem w zeznaniach własnymi rękami. Miałem możność stwierdzić później, że daleko mu do kunsztu, który, na drugi dzień wykazali specjaliści z gestapo przy ulicy Pomorskiej. Przesłuchujący mnie gruby żandarm z niemieckiego posterunku, w dobrze zaawansowanym już wieku, reprezentował umiarkowany gatunek przedstawiciela okupacyjnej władzy. Temu też pewnie zawdzięczałem fakt, że w wyniku przesłuchania z lekka tylko pobity i chyba raz kopnięty zamknięty zostałem ostatecznie na noc do podręcznego aresztu w piwnicach budynku posterunku, bez wyraźnych zmian w mojej strukturze cielesnej. Piwniczka była nieduża, a pod ścianami stały drewniane prycze. Cela miała małe zakratowane okienko (mniej więcej 30 na 40 centymetrów), przez które widać było nogi wchodzących do budynku i zarys dachu domu, w którym mieszkał Leszek Bajorek - „Czarny”.


Noc w żandarmeryjskim areszcie

Minęło podniecenie pierwszych godzin po aresztowaniu, ale za to tym bardziej natrętnie nachodziły mnie czarne, ponure myśli. Co dalej? „Mars” chyba już wie o moim aresztowaniu, może spróbują mnie odbić? Wszak plan napadu na posterunek przygotowywałem - o ironio - osobiście, właśnie na zlecenie „Marsa”. Wiedziałem, że dysponują bronią i ludźmi i chyba dowiedzieli się, gdzie się znajduję w areszcie.

Bieg myśli przerwał mi nagle ruch powstały na górze. Posłyszałem szczęk kluczy i stąpanie kilku ludzi po schodach. Za chwilę otwarły się drzwi i do mojej celi wepchnięto dobrze podpitego faceta. Z nim widać obeszli się trochę mniej delikatnie niż ze mną, bo po zamknięciu drzwi jęczał i stękał jeszcze dość długo. Zakaszlałem znacząco, bo nie zauważył mnie dotąd w ciemnościach, wolałem zaś by sytuacja wyjaśniła się zawczasu. Wymieniliśmy kilka zdań, z których zresztą niewiele zrozumiałem, bo mój przymusowy współlokator był bardzo mocno zamroczony alkoholem. Wgramolił się wreszcie na ławkę pod ścianą i zwinął w kłębek. A wkrótce dochodziło stamtąd tylko nieregularne chrapanie.

Zbliżał się wreszcie świt. Siedziałem bardzo zziębnięty na pryczy po bezsennej, koszmarnej nocy. Pomimo wiosennej pory dokuczał mi ogromnie nocny chłód, spotęgowany wilgocią piwnicznej nory żandarmeryjskiego aresztu. Na dobitkę celę ogarniał coraz to mocniej dokuczliwy smród, którego źródłem był chrapiący i porzygany współtowarzysz niewoli. W jego wnętrzu zachodziły burzliwe, żywiołowe procesy biologiczne, a ich objawy zewnętrzne skondensowały atmosferę celi aresztanckiej do granic, w których przysłowiowa siekiera zawisnąć by mogła w powietrzu. W nocy kilka razy wymiotował i widocznie narżnął też do portek.

Rankiem - około godziny ósmej - zabrano z celi otrzeźwiałego już nieco i pijaczynę. Zostałem sam. Obecność jego przypominał mi jeszcze długo wszechogarniający smród dochodzący z przeciwnego końca celi. Zaczynałem być głodny. Ostatnim pożywieniem było przecież liche śniadanie zjedzone w pracy, przedpołudniem poprzedniego dnia.

Na dobitek męczyła mnie bzdurna obsesja, której przyczyną stały się buty. Kilka miesięcy wcześniej, zimową porą kupiłem na wielickiej tandecie, solidne juchtowe buty z cholewami. Wygodą nie grzeszyły, wydawało mi się jednak, że w połączeniu ze zgrabnymi czarnymi bryczesami dodawały mi fasonu odpowiedniego do obowiązującej wtedy mody. Ostatecznie nie mogłem się z nimi rozstać mimo zaawansowanej już wiosny. Na moje nieszczęście fachowcy z warsztatu elektrycznego, po bliższych oględzinach, orzekli zgodnie, że buty te są wojskowego pochodzenia. Podejrzliwie oglądałem odtąd nielicznych zresztą żołnierzy wehrmachtu chodzących w wysokich butach kawaleryjskich. Zgadzało się. Moje buty stanowić musiały niewątpliwie własność wehrmachtu, zanim nie znaną mi drogą dostały się w moje ręce. Okoliczność ta przyczyniła mi nie mało wewnętrznych rozterek. Nosić dalej, czy sprzedać? Zwyciężyło jednak przekonanie, że po drobnych przeróbkach buty stracą wojskowy fason. Zwyciężył żal pozbycia się cennego na zimę nabytku. Skróciłem trochę cholewy, dałem zmienić fason obcasów i wprawić nowe uszy do wciągania butów, i po takim makijażu nosiłem je dalej z większą już pewnością. Prysła ona niestety całkowicie w żandarmeryjskim areszcie. Kilkugodzinne podniecenie dnia wczorajszego i zmęczenie po bezsennej nocy spowodowało, że problem butów urósł do granic równych prawie przyczynie, dla której znalazłem się w celi. Zdawało mi się, że wcześniej czy później ujawnione zostanie ich pochodzenie z groźnymi dla mnie konsekwencjami. Z medytacji tych po chwili wyrwały mnie kroki jakiejś osoby zdążającej do bramy wejściowej. Przysunąłem się do małego zakratowanego okienka w piwnicy. Z tego okienka widać było wąski chodniczek prowadzący do drzwi wejściowych posterunku. Przysunąłem się blisko do okienka. Drobne kroki zbliżały się coraz bardziej.

Rany Boskie! To Matka! Z torbą używaną zwykle na zakupach przeszła w stronę drzwi wejściowych do posterunku. Po chwili drzwi się otwarły. Posłyszałem głos Matki i wkrótce zniknęła za drzwiami. Gorąca fala rozrzewnienia spętała mi na moment całą świadomość. Przylepiony do okna oczekiwałem jej wyjścia. Za chwilę w sieni budynku posłyszałem znowu jakieś głosy. Stuknęła klamka zamykanych drzwi i znowu zobaczyłem drobną postać mojej Matki. Zastukałem palcem lekko w szybę:

- Mamusiu, to ja Władek. - Wystraszonym ruchem odwróciła głowę w stronę okienka. Zobaczyłem przygnębioną, rozpłakaną twarz Matki, schylającej się w stronę piwnicznego okienka:

- Schowajcie wszystkie książki z mojej szafki koło okna. Mnie nic się nie dzieje. Nie jestem głodny. Niedługo wrócę. Jeszcze raz na pożegnanie powiedziałem:

- Schowajcie wszystkie moje książki!

Mówiłem niezbyt głośno, ale wydawało mi się, że nieszczelności okienka pozwalają Matce zrozumieć moje słowa. Powtórzyłem więc jeszcze raz:

- Schowajcie moje książki z szafki!

Bezradnym ruchem pokazała mi Matka zawiniętą w papier paczkę. Domyśliłem się, że to dla mnie śniadanie, którego żandarmi nie przyjęli. Przeczącym gestem pokazałem, że nie potrzebuję. Ruch i głosy w sieni posterunku przerwały naszą rozmowę. Wykonałem gwałtowny ruch ręką nakazujący Matce odejście. Zobaczyłem jeszcze łzy w jej oczach i przez chwilę słyszałem oddalające się wolno kroki.

Zostałem znowu sam, osłabiony niemocą doznanego wzruszenia. Powoli opanowałem się na tyle, że znowu wracać poczęły natrętne kalkulacje własnego położenia. Może zdążą usunąć, złożony wśród książek, „Plan instalacji elektrycznej budynku przy ulicy Rejtana 8” starannie uzupełniony przeze mnie moimi własnymi uwagami, w miarę zaszyfrowanymi. Innych kompromitujących dowodów w domu nie miałem. Leniwie mijały godziny. Około południa dał się zauważyć dość znaczny ruch na placyku koło posterunku. Posłyszałem warkot silnika samochodu i ciężkie stąpanie butów kilku osób. Po jakimś czasie zazgrzytał klucz w drzwiach prowadzących do piwnicy. Otwarły się drzwi aresztu i jeden z wczorajszych żandarmów polecił mi iść ze sobą na górę.


W rękach gestapo

W kancelarii posterunku siedziało w głębokich fotelach dwóch nie znanych mi dotąd wojskowych. Spojrzałem na mundury. Przez całe ciało przeszła gorąca fala. Poddałem się nagłemu, dzikiemu impulsowi strachu. To gestapowcy. Niższy, krępej budowy ciała, brunet w stopniu podoficera, obejrzał mnie zimnym, nijakim wzrokiem, pozbawionym całkowicie zainteresowania, tak jak patrzy się na kamienie przy drodze. Podniósł się z krzesła i miękkim, zdawało mi się nawet delikatnym ruchem założył mi obie ręce do przodu. Po chwili założone już miałem kajdanki. Gestapowcy wymienili jeszcze kilka zdań z żandarmami, z których, z powodu podniecenia, nie zrozumiałem ani słowa.

Krępy pchnął mnie lekko ku wyjściu. Na trawniku przed posterunkiem stał szary samochód osobowy. Tuż przed wejściem do samochodu spojrzałem w okno budynku naprzeciw posterunku. Za szybą zobaczyłem jeszcze na chwil twarz „Czarnego”. Krępy usiadł za kierownicą, a obok mnie na tylnym siedzeniu usadził się drugi gestapowiec, blondyn, atletycznej budowy ciała z idealnie gładką gębą o wyrazie twarzy nie pasującym do jego fachu. Ten był w stopniu oficera. Na twarzy miał dość długą bliznę.

W milczeniu jechaliśmy w stronę Krakowa. Przy Plantach Dietlowskich samochód skręcił z ulicy Starowiślnej w prawo i po chwili staliśmy już przed budynkiem Zakładu Medycyny Sądowej przy ul. Grzegórzeckiej. Gestapowiec zza kierownicy wszedł do budynku. Po chwili wrócił już z powrotem. Siadając ponownie za kierownicą rzucił do tyłu krótko nie odwracając głowy:

- Cyjankali.

Oficer rzucił teraz pytanie:

- Wieviel? (Ile?).

Padła znowu szybka odpowiedź:

- Es hatte für die halbe Kompanie gereicht - (wystarczyłoby dla połowy kompanii) odpowiedział krępy.

Słowa te wywołały we mnie nową falę strasznego podniecenia. Domyśliłem się, że dotyczą one zawartości wiezionej przeze mnie niedużej paczuszki z gdowskiej apteki. Nie minęło jeszcze wrażenie złowróżbnego słowa cyjankali, a już wjeżdżaliśmy od strony ulicy Karmelickiej na obecny Plac Inwalidów. Przecznica w prawo nazywała się ulicą Pomorską. Od strony Placu Inwalidów (po kilku metrach) zamknięta była szlabanem. Za nim mieścił się okrutnej sławy budynek krakowskiego gestapo. Z samego wrażenia stępiałem teraz całkowicie. Zbyt silna doza przygód ostatniej doby, zakończona ostatnim faktem wyczerpała mnie na tyle, że stanąłem obok wartowni (podniesionej o kilka stopni schodów względem bramy budynku), prawie spokojny, tym strasznym spokojem otępienia i rezygnacji jaki nastąpił po pożarze odczuć spalających bez reszty wszelkie przejawy psychiczne. Oficer poszwargotawszy z krępym wszedł dalej do budynku. Miałem go nie zobaczyć już nigdy później. Krępy bez słowa i znów łagodnymi ruchami opróżnił mi wszystkie kieszenie. Zawartość, ich uporządkował zaraz gestapowiec dyżurujący w portierni.

Miałem przy sobie jeden tylko drobiazg, który stanowił pewne zagrożenie. Był nim kalendarzyk, w którym notowałem (od kilkuletniego już nawyku) różne drobne informacje z życia bieżącego.

Były tam daty imienin, coś, co miałem kupić lub zrobić, drobne wydatki itp. Przypomniałem sobie, że ostatnio wpisałem tam niestety notatkę: Kwiat - z jakąś godziną w określonym dniu. Tenże „Kwiat” zapisany w notesie bez cudzysłowu to był Franciszek Iskra, z którym byłem umówiony o tej właśnie godzinie i w określonym dniu. Ta notatka znalazła się w moim kalendarzyku. Świadomość jej istnienia powiększyła jeszcze brzemię obciążenia mojej psychiki, porażonej już dostatecznie beznadziejną praktycznie sytuacją.

Wyszliśmy po schodach chyba na drugie piętro, a stąd korytarzem, w któreś z rzędu drzwi po prawej stronie. Za biurkiem stukała na maszynie, obficie wymalowana i głęboko wydekoltowana młoda dziewczyna. Krępy wskazał mi grzecznie krzesło, zawiesił czapkę na wieszaku i rozmawiał przez chwilę po niemiecku z panienką przy biurku.

Po chwili odwrócił się raptownie w moją stronę. Spokojna dotąd, łagodna prawie, postawa gestapowca zmieniła się w mgnieniu oka. Na jego twarzy pojawił się równocześnie sarkastyczny, jadowity grymas oprawcy. Zamruczał coś do siebie i ostrym tonem krzyknął niespodziewanie do mnie:

- Stehe auf! - (Wstawaj!)

Poderwałem się gwałtownie.

- Verstehst du Deutsch? - (rozumiesz po niemiecku?) - zapytał on z kolei.

- Ja, ich verstehe etwas - (tak, trochę rozumiem) – odpowiedziałem cicho.

Niespodziewanie dla mnie posłyszałem teraz:

- To dobrze, będziemy gadać po polsku, g a g a t k u!

Ostatnie słowo wyskandował mocno, pojedynczymi sylabami, ze złowieszczym akcentem, dodając:

- Stawaj tu, w tym rogu i odpowiadaj na pytania!

Zrozumiałem, że dotychczas ukrywał on przede mną znajomość języka polskiego.

Pytania te dotyczyły moich personaliów, a więc daty urodzenia, miejsca zamieszkania, zawodu, miejsca pracy itd.

Sekretarka zapisywała na maszynie moje odpowiedzi, w zasadzie pod dyktando krępego, pomyślałem jednak, że zna ona chyba język polski, bo wyprzedzała w zapisie słowa dyktującego tuż po mojej odpowiedzi. Z kolei padło polecenie:

- A teraz gadaj skąd to wziąłeś i dla kogo? Tylko gadaj do rzeczy.

A po krótkiej pauzie niedwuznacznie uzupełnił:

- Żebym nie musiał ci pomagać.

Zacząłem od nowa monotonnie odtwarzać rzeczywistą wersję wypadków, pomijając tylko osobę „Marsa” i odebrane od niego polecenia. Wymieniłem natomiast osobę Kazka Lorysa jako tego, który leży w szpitalu i prosił mnie o dostarczenie tych lekarstw. Uznałem, że mimo wymienienia jego osoby wersja ta będzie najbardziej prawdopodobna, a Kazek, który niewątpliwie będzie przesłuchiwany, być może przyzna się gestapowcom, że prosił mnie o to lekarstwo. Istotnie w czasie wcześniejszych moich odwiedzin u niego w szpitalu, była również mowa o potrzebnych mu lekarstwach, ale w formie nie zobowiązującej, a raczej jako przewidywanie zaistnienia takiej potrzeby. Dźwigałem na sobie cały ciężar odpowiedzialności za wymienienie jego nazwiska, ale z drugiej strony byłem świadom, że każde inne tłumaczenie przyczyn, dla których w moich rękach znalazły się te lekarstwa, będzie krętactwem tak prymitywnym, że nie mogłoby ono nikogo przekonać, a co dopiero wytrawnego gestapowca. Liczyłem też na to, że Kazek który leży w szpitalu, najprawdopodobniej naciskany przez gestapowca w końcu przyzna się, że ja byłem u niego w szpitalu. Gdy doszedłem do miejsca, w którym wypowiedziałem, że nie wiem skąd obok calcium znalazły się jakieś kapsułki, o które przecież w aptece we Gdowie nie prosiłem, krępy doskoczył do mnie i uderzył mnie bardzo mocno otwartą ręką w ucho. Zatoczyłem się na środek pokoju, gestapowiec kopnął mnie mocno w tym samym momencie w prawą nogę, nieco powyżej kolana. Upadłem na podłogę. Posłyszałem natychmiast wrzaskliwe:

- Auf!

Wstawanie szło mi bardzo nieporadnie, ręce miałem bowiem skute przed sobą, a wolę porażoną doznanym aktem przemocy. Wreszcie wstałem. Po twarzy ciekły mi łzy, a w ustach poczułem słonawy smak krwi. Za biurkiem panienki stał zaś zbity łachman ludzki, ona zaś patrzyła na mnie tak, jak wcześniej patrzył oprawiający mnie gestapowiec, czyli bezbarwnie, nijako, bez cienia zainteresowania, przestrachu, lub choćby wstrętu. Widziała chyba wcześniej rzeczy nie takie, więc zdążyła przywyknąć do codziennego tu procederu.

Krępy patrzył mi sadystycznie w oczy i zadał jeszcze raz pytanie:

- Dla kogo wiozłeś tę truciznę?

Z ociąganiem, w obawie przed nowym atakiem, odpowiedziałem znowu:

- Ja tego nie żądałem w aptece.

Krępy doskoczył znowu do mnie. W rezultacie po chwili leżałem już znowu na podłodze, zbity i skopany. Następne „auf” z ogromnym z mojej strony wysiłkiem podniosło mnie znowu na nogi. Tym razem postać miałem nieco dłużej. Oprawca usiadł na krześle, założył nogę na nogę i zaaplikował mi dłuższe przemówienie. Pojedyncze słowa tego przemówienia, pełne dosadności, podkreślić miały tenor zasadniczy, taki mianowicie, że stąd nie wyszedł jeszcze nikt, kto miałby jeszcze coś do zachowania we własnej pamięci. Minęło, już chyba z pół godziny przesłuchania. Pytanie - dla kogo? - padło wreszcie; po raz trzeci. Bezmyślnie już prawie odpowiedziałem znowu:

- Ja o to nie prosiłem w aptece.

Nie skończyłem jeszcze odpowiedzi, a już sypały się na mnie ciosy, z których jeden kolejny powalił mnie znowu na kolana. Tym razem gestapowiec nie kazał mi już jednak wstawać. Obutą w cholewę moją prawą nogę założył mi teraz za wystającą ze ściany metalową klamrę, a na lewą nogę założył mi pętlę czegoś w rodzaju pejcza. Stojąc pociągał teraz wolno za drugi koniec pejcza, ponawiając równocześnie zadawane mi wcześniej pytanie. Poczułem straszny makabryczny ból poniżej brzucha. Wrzeszczałem jak opętany. W miarę naciągania pejcza ból potęgował się do granic wytrzymałości. Szarpałem się jak mogłem resztkami sił, lecz to wzmagało jeszcze cierpienia. Udało mi się wreszcie obrócić na bok i wtedy znacznie zmniejszyło się nasilenie bólu przyj rozciąganiu nóg. Krępy cisnął pejcz z pętlą na ziemię i przez chwilę kopał mnie z wściekłością w nogi i pośladki.

Wreszcie zaczęło mi się robić ciepło i coraz ciemniej w oczach... zemdlałem. Domyślam się tego, bo w pamięci zamazało się wszystko czego doznawałem dotychczas. Prawdopodobne po jakimś czasie otwarłem powoli oczy. Wróciły znowu objawy świadomości, a z nimi potworny strach. Krępy stał obok biurka sekretarki. Paląc papierosa prowadził z nią równocześnie swobodną rozmowę. Spojrzał wreszcie na mnie obojętnym, nijakim jak wczoraj wzrokiem. Skończył papierosa, a potem pomógł mi się podnieść na nogi. Byłem cały obolały i tylko z trudem mogłem stać. Gestapowiec pchnął mnie lekko w kierunku stojącego przy ścianie krzesła i warknął krótko:

- Siadaj!

Wszystko to działo się na oczach uszminkowanej sekretarki. Zajęta była układaniem jakichś papierów do teczek, czasem wstawała od biurka i podchodziła do szafy z segregatorami, czasem dopisywała coś na maszynie lub zajęta była rozmową z moim oprawcą. W wyraźny sposób moja obecność zupełnie jej w tych czynnościach nie przeszkadzała. Czasem jej wzrok przesunął się obojętnie po mnie.

Może to i dziwne, ale najbardziej dokuczało mi swędzenie na twarzy. Miałem załzawione oczy, krew ciekła mi wolnym strumyczkiem z nosa do ust. Schnące łzy i krzepnąca krew stwarzały tak silne uczucie swędzenia. W pewnym momencie gestapowiec podszedł do mnie i znowu, zdawało mi się delikatnie, rozpiął mi kajdanki i kazał mi powycierać sobie twarz. Byłem mu niemal wdzięczny za to. Wyszedł potem i nie było go chyba kilkanaście, a może więcej minut. Wreszcie wrócił. Po krótkiej rozmowie z sekretarką, w czasie której wypalił może ze dwa papierosy, ustawił sobie krzesło naprzeciw mojego i jakby z pewnym współczuciem zwrócił się do mnie ze słowami:

- No i co ja mam z tobą zrobić? Nie wyglądasz na takiego głupiego, żebyś nie rozumiał jak skończyć się musi nasza rozmowa. Ja muszę wiedzieć dla kogo ty to wiozłeś. I ty mi to sam powiesz, a czym później to zrobisz, tym gorzej będzie dla ciebie. Ja cię nie chce straszyć, ale tu jeszcze nie było takiego, który by na własnych nogach wyszedł stąd nie powiedziawszy wszystkiego o co go grzecznie pytałem - zakończył swą wypowiedź.

Po jakimś czasie wrócił znowu do rozmowy ze mną. Przemówienie w tym duchu przeciągało się, bo ja już nawet nie odważałem się odpowiadać. On wypalił znowu papierosa, a może dwa, a ja uparcie milczałem. Wreszcie przestał mi zadawać dalsze pytania. Wstał sam i mnie kazał wstać. Podszedł teraz do biurka i nałożył sobie metalowy kastet na palce prawej dłoni. Prawie podświadomie wykonywałem polecenia. Na widok kastetu zamroczył mi umysł porażający strach. Wreszcie znienacka padło pytanie, tym razem mocno podniesionym głosem:

- Dla kogo to wiozłeś?

Z wysiłkiem zmusiłem usta do wypowiedzenia kilka razy już udzielanej odpowiedzi:

- Ja tego nie chciałem, nie wiem skąd...

Gestapowiec nie pozwolił mi skończyć. Doskoczył i z wrzaskiem uderzył mnie złożoną pięścią w dolną część klatki piersiowej. Cios był mocny i natychmiast po nim leżałem już na podłodze. Ręce miałem rozkute, więc przy upadku

lekko się wsparłem. Wstać jednak nie potrafiłem mimo wrzasku gestapowca. Złapał mnie ze złością za kołnierz, zmusił do wstania i oparł plecami o ścianę. Z największym trudem ustałem ze strasznym bólem w dolnej części klatki piersiowej. Niewiele docierało już do mojej świadomości. Po jakimś czasie, którego określić nie potrafię, ponownie skuł mi ręce, tym razem do tyłu i prowadząc mnie pod ramię skierował się przez drzwi długim korytarzem w stronę schodów. Na końcu po prawej stronie znajdował się ustęp. Wprowadził mnie do niego i kazał uklęknąć przed muszlą. Nie potrafiłem tego zrobić więc popchnął mnie trochę i w rezultacie uderzyłem głową w deskę sedesu.

Jak już wspomniałem, miałem na nogach buty z cholewami. Krępy zdjął mi pasek od spodni i związał nim nogi poniżej kolan w pozycji klęczącej. Podniósł teraz deskę sedesu, zamknął drzwi i wyszedł. Dalszych kilku godzin w zasadzie nie pamiętam. Wiem tylko, że na początku tego klęczenia w najbliższym kościele św. Szczepana wybiła godzina siódma, a może ósma wieczorem.

Wiem, że głowa schylała mi się coraz niżej i ciekło z nosa. Nachodziły mnie tępe myśli o tym co będzie dalej, ile wytrzymam, czy aresztują aptekarza ze Gdowa, moich Rodziców, Kazka i czy będą mnie z nim konfrontować. Myśl czy i jak zginę rozsadzała mi głowę. Ale później wszystko zaczęło się jakoś zacierać, obrazy stawały się mgliste, a w oczach robiło się coraz ciemniej.

Otwarłem znowu oczy i z wysiłkiem próbowałem rozeznać gdzie znowu jestem. W ustępie było bardzo jasno bo paliło się światło. Dokuczało mi zimno i bolały wszystkie kości ciała. Powoli wracała świadomość. W ustępie znajdowałem się w pozycji na wpół leżącej z przemoczoną głową, szyją i jej okolicami. Nade mną stał krępy który widocznie oblał mnie wcześniej wodą. Po dłuższej chwili zmusił mnie znowu do klęczenia przed muszlą. Głowy nie potrafiłem utrzymać już do góry więc oparłem ją o krawędź sedesu.

Nie potrafię tego dziś powiedzieć z całą pewnością, ale wydaje mi się, że sytuacja powtórzyła się po jakimś czasie raz jeszcze. Na pewno jednak wiem, że późną nocą - chyba po północy - drzwi ustępu znowu się otwarły, czasie gdy ja byłem przytomny. Krępy zdjął mi pasek ze skrępowanych nim wcześniej nóg, pomógł mi podnieść się z kolan i powoli, bardzo powoli sprowadził mnie schodami na parter, a stąd krótszymi schodami na wewnętrznej podwórze. Po otwarciu żelaznych drzwi wprowadził mnie do ciemnej piwnicy, zaświecił latarkę i popchnął mnie w kierunku niewysokiej pryczy założonej deskami. Teraz rozpiął mi kajdanki i kazał usiąść na pryczy, po czym wyszedł z celi, zamknął drzwi na klucz i w ten sposób zostałem sam z własnym tylko nieszczęściem.

W okresie, w którym ja byłem przesłuchiwany w gestapo na Pomorskiej, działy się - jak gdyby równolegle - różne inne działania o których dowiedziałem się dopiero po powrocie do domu.

Jak już wspomniałem z okna swojego domu obok posterunku żandarmerii, zobaczył mnie w towarzystwie żandarmów Leszek Bajorek - „Czarny”. Natychmiast poszedł do śródmieścia w nadziei, że spotka tam któregoś z członków Kedywu, lub moich najbliższych kolegów. Istotnie spotkał Józka Sieczkę - „Lecha”, bliskiego mojego kolegę i sąsiada. Józek mieszkał w tym czasie w piętrowym domu na terenie tartaku, w odległości około 50 metrów od domu moich Rodziców. Józek był w wielickiej terenówce AK, o czym ja oczywiście wiedziałem, ale i on wiedział o mojej przynależności do Kedywu. Miał nawet pewien żal do Kazka i do mnie, że nie wciągnęliśmy go do Kedywu, który uchodził za elitarną organizację konspiracyjną AK i był nią w istocie. Ale Józek był równocześnie bardzo odważny i bojowy.

Poszedł natychmiast do moich Rodziców, powiedział im o moim aresztowaniu przez wielicką żandarmerię i z własnej inicjatywy przeprowadził rewizję w moich szpargałach domowych w poszukiwaniu ewentualnych, kompromitujących mnie materiałów konspiracyjnych. Nie wiedział niestety, że wśród moich książek były i te z konspiracyjnego kursu podchorążych, odbywającego się również często w moim domu. Józek pokazał klasę swojej odwagi. Od niego to właśnie dowiedziała się moja Matka, gdzie można mnie szukać. I znalazła mnie na drugi dzień przychodząc rano, z ogromnym przecież strachem, do żandarmeryjskiego aresztu przy ulicy Rejtana 8. Została odprawiona z kwitkiem od drzwi posterunku, ze śniadaniem dla mnie, przygotowanym z ogromnym wyrzeczeniem z lichych zasobów domowych.

A tak wspomina tamte wydarzenia moja, dwa lata ode mnie młodsza siostra, Maria: „Po informacji, którą przyniósł Józek Sieczka, zapanowała w domu atmosfera rozpaczy. Matka płakała prawie całą noc. Rano zebrała domowe zapasy i skleciła dla Ciebie śniadanie. Uparła się, że musi ci to zanieść do aresztu. Wróciła wkrótce z tym śniadaniem do domu jeszcze bardziej zapłakana. Ojciec nasz Jan, nerwowo chodził po mieszkaniu i palił jednego papierosa za drugim. Około godziny 18-tej ojciec zauważył dwa mundury niemieckie przed oknami naszego mieszkania. Okazało się później, że sołtys Bogucic Michał Hanula został zmuszony do wskazania dwu gestapowcom naszego domu. Obaj gestapowcy byli młodzi, około 40-tu lat, w mundurach z trupimi czaszkami na czapkach. Przeprowadzili w domu bardzo szczegółową rewizję, po której długo trzeba było przywracać dom do porządku. Poprzewracali pościel i zaglądali pod łóżka. Na szczęście nie zainteresowali się żelaznym piecykiem elektrycznym, domowej roboty, który mruczał cicho pod łóżkiem. Nasz dom zasilany był, za zgodą dyrekcji Żupy z sieci elektrycznej kopalni, ale piecyk załączony był do sieci oczywiście nielegalnie. Gestapowcy wyraźnie szukali lekarstw. Mieliśmy w szafie bardzo niewielką apteczkę podręczną: watę, jakiś kawałek bandaża, jodynę, pastylki od bólu głowy i zębów, aspirynę itp. Wszystko to otwierali, wąchali, wysypywali pojedyncze pastylki, odczytywali napisy. Dość pobieżnie przeglądnęli twoją szafkę z książkami.” (Tam właśnie wśród różnych książek, miałem schowany plan instalacji elektrycznej w budynku przy ulicy Reytana 8, a w nim sporo różnych zapisków do mojego zadania egzaminacyjnego na tajnym kursie podchorążych. Plan ten włożony był między kartki niemieckiej książki H. Tolksdorfa pt. „Starkstromelektrotechnik”, o której już wcześniej wspominałem. Siostra moja nie potrafiła odpowiedzieć czy plan ten mieli Niemcy w rękach. Myślę, że jeśli nawet mieli go w rękach to musieli nie skojarzyć adresu tytułowego z adresem posterunku żandarmeryjskiego w Wieliczce. Gdyby to zauważyli, to prawie na pewno nie pisałbym dziś tych wspomnień.)

Gestapowcy przesłuchiwali także Kazka „Zawałę” w szpitalu przy ulicy Prądnickiej. A oto jego relacja ustna (w moim opracowaniu, autoryzowana):

W południe oczekiwałem na przyjazd Władka z lekarstwami. Zamiast niego przyjechały do mnie dwie moje siostry, Zosia i Nela. Odwiedzały mnie dość często, więc nie spowodowało to mojego zdziwienia. Zapytywane o Władka, który miał w tym dniu do mnie przyjechać zagadywały jakoś sprawę i udzielały! wymijających odpowiedzi. Po godzinie wyszły do pociągu.

Niedługo po ich wyjściu pielęgniarka wezwała mnie do wyjścia na korytarz. Na schodach wejściowych do korytarza stało dwóch umundurowanych Niemców. Prawie natychmiast zorientowałem się, że to gestapowcy. Oczy stanęły mi w słup. Błyskawicznie skojarzyłem ich obecność z faktem, że Władek nie przyjechał i że na pytanie o niego zrobiły niewyraźne miny.

Gestapowcy zaczęli od pytania, kto przyjeżdża tu do mnie do szpitala. Podawałem kolejno, naprzód osoby z rodziny, później koleżanki i kolegów, którzy mnie odwiedzali. Wahałem się trochę z odpowiedziami i intensywnie i myślałem nad każdym nazwiskiem, by nie powiedzieć nic czego mógłbym i później żałować. Spostrzegł to wyższy z nich w stopniu oficerskim i z blizną na j twarzy, przerwał mi bezceremonialnie i nakazał bym po kolei, poczynając od wczoraj wymieniał kto do mnie przyjeżdżał w poszczególnych dniach i po co, bym sobie przypomniał co mi przywozili i o co mnie prosili. Podniecony do najwyższych granic wymieniałem osoby kolejno mnie odwiedzające, ciągle się zastanawiając o kim należy przemilczeć. Młodszy, podoficer, mówiący dobrze po polsku, wypytywał szczególnie o to, czy prosiłem kogoś o lekarstwa, a jeślim tak to o jakie. Krążyłem znowu myślami nad problemem czego nie należałobym wymieniać. Pytania stawały się coraz to bardziej natarczywe i szczegółowe. Wreszcie wśród innych osób wymieniłem nazwisko Władka, którego kilka dni wcześniej prosiłem o przywiezienie mi cebionu i calcium. Wcześniej już ten młodszy gestapowiec podsunął mi przed oczy pudełko cibasolu (środek przeciwgorączkowy) i zapytał:

- Czy prosiłeś kogoś kiedyś o to?

Pamiętam, ze wtedy zdecydowanie zaprzeczyłem, stwierdzając – zgodnie z prawdą lekarstwa tego nie potrzebuję i nikogo o nie nie prosiłem.

Po wymienieniu nazwiska Władka gestapowcy nagle przerwali przesłuchiwanie. Próbowałem jeszcze zadać im pytanie o co im chodzi, ale zlekceważyli je zupełnie i zeszli schodami ku wyjściu.

Oszołomiony spotkaniem nie mogłem ruszyć z miejsca. Bardzo życzliwa starsza pielęgniarka-zakonnica podprowadziła mnie do łóżka. Ułożyłem się na nim i natychmiast tysiące myśli zaczęły kłębić się w mojej głowic. Co to wszystko znaczy? Jaki to ma związek z nieobecnością Władka? Co ma z tym wspólnego pokazane mi przez gestapowców pudełko cibasolu? Dlaczego moje siostry unikały wyraźnej odpowiedzi na pytanie o Władka?

Wszystko układało mi się w pewien sensowny ciąg wydarzeń. Widocznie Władek dostał się w ręce gestapo. Miał chyba przy sobie cibasol i tłumaczył się, że wiózł to dla mnie. Stąd niewyraźna mina moich sióstr, które zapewne wiedziały o jego aresztowaniu. Gdybym wiedział o tym, przyznałbym się wobec gestapo nie tylko do cibasolu, ale nawet do samego diabła, byle go tylko uratować. Co ja narobiłem? Dlaczego siostry mi nie powiedziały, że Władek jest aresztowany?

Z nawały bezwładnych i szalonych myśli wyłaniała się chęć działania. Musiałem coś zrobić i wreszcie postanowiłem. Wstałem z łóżka, odszukałem siostrę-pielęgniarkę i oświadczyłem jej, że muszę natychmiast wyjść ze szpitala na kilka godzin i proszę ją o wydanie mi mojego ubrania z magazynu. Pielęgniarka-zakonnica wiedziała, że wizytę złożyli mi gestapowcy. Stanowczość moja była widać tak przekonywująca, a siostra na tyle doświadczona, że zgodziła się bez oporu, a nawet życzyła mi bym pomyślnie załatwił te trudne sprawy. Prosiła tylko bym koniecznie wrócił nazajutrz przed godziną siódmą rano, co jej solennie przyrzekłem.

Podniecony do najwyższych granic pojechałem na krakowski dworzec kolejowy. Kupiłem bilet do Wieliczki i wsiadłem do pociągu. Przypadek sprawił, że wsiadłem do wagonu, w którym spotkałem obie moje siostry. Przed dwiema może godzinami odwiedziły mnie w szpitalu. Wagon był złożony w połowie z oddzielnych przedziałów (wtedy nazywały się seperatkami), a drugą część stanowiło otwarte pomieszczenie, w którym po obu stronach środkowego przejścia stały chyba po trzy rzędy ławek.

Jeszcze nie zdążyłem przy siąść się na ławce, a już wyrzuciłem głośno z siebie serię napastliwych pod ich adresem oskarżeń:

- Dlaczego nie powiedziałyście mi, że Władek został aresztowany? To wy jesteście odpowiedzialne za niego. Wyście go zabiły.

Przez dłuższą chwilę wyrzucałem z siebie głośne oskarżenia. Pasażerowie, z których co najmniej część musiała znać i mnie i zwłaszcza młodszą moją siostrę Nelę (wtedy około 20-letnią), patrzyli zdumieni na całą scenę. Siostry popłakały się próbując jakoś się wytłumaczyć.

Ochłonąłem wreszcie i ja. Wróciła mi świadomość, że to co teraz zrobiłem może być dla sprawy bardzo niebezpieczne. Wystarczy, by wśród pasażerów był jakiś kapuś, a wtedy sprawa przybrać by mogła niespodziewanie tragiczny finał. Uspokoiłem się na tyle, że zdecydowałem się wysiąść na stacji Wieliczka i nie jechać do końcowego przystanku Wieliczka - Rynek. Rodzice Władka mieszkali w pobliżu tej stacji. Przed ogrodzeniem ich domu spotkałem w ogródku jego matkę. Na mój widok podeszła bliżej zapłakana i błagała mnie:

- Panie Kaziu! Niech pan go ratuje.

Niewiele więcej mogłem od niej wydobyć. Opowiedziała, że rano była na posterunku żandarmerii ze śniadaniem, ale żandarmi powiedzieli, że go tam nie ma. Pocieszałem matkę Władka jak mogłem, choć serce mi się krajało na myśl, że sprawa przekracza wszelkie moje możliwości, choćbym nawet zaryzykował własne życie. Z ciężkim brzemieniem winy za to, że nie przyznając się gestapowcom do prośby o cibasol, być może pogrążyłem go w strasznymi niebezpieczeństwie, szedłem powoli do śródmieścia Wieliczki. Prawdopodobnie wiedziałem, że „Marsa” nie było w tym czasie w Wieliczce i nie skierowałem swoich kroków na Lekarkę, gdzie mieszkali jego rodzice.

Zdesperowany zdecydowałem się iść z ostrzeżeniem do dowódcy Obwodu „Ront” Kedywu, Mieczysława Cieślika - „Bąka”, z którym znałem się osobiście od czasu zamachu na pociąg, wiozący generalnego gubernatora Hansa Franka do Lwowa w nocy z 29 na 30 stycznia 1944 roku. W zamachu tym obaj braliśmy udział. „Bąka” zastałem w domu przed wieczorem. Zaproponowałem mu spacer, na którym zrelacjonowałem przebieg wydarzeń z dwu ostatnich dni w takim stanie, jaki był mi dotychczas znany. „Bąk” obiecał, że pośle do Gdowa łącznika, dla skoordynowania działań z aptekarzem „Lechem” na przypadek dalszego ich rozwoju. Noc przespałem w domu i wcześnie rano pojechałem do szpitala w Krakowie.

W domu, w nocy przemyślałem w miarę spokojnie całą rzecz, szczegół po szczególe. Już wtedy zdałem sobie sprawę, że w przystępie rozpaczy o los Władka popełniłem wiele czynów całkowicie niezgodnych z zasadami konspiracji. Błędem było pójście do domu Władka, bo gdybym był śledzony, zdekonspirowałbym samego siebie. Jeszcze większym błędem było zagrożenie dekonspiracją „Bąka”, wysokiego szczebla oficera dywersji. Ale rozpacz jest złym doradcą. Rano wróciłem do szpitala w Krakowie.”

„Mars” przypomina sobie, że miejsce i szczególną opiekę w szpitalu przy ulicy Prądnickiej dla Kazka „Zawały” udało mu się załatwić z dr. Hornungiem bliskim krewnym jego matki.

Z zapisanej przeze mnie słownej relacji Kazka i ze wspomnień mojej siostry wyniosłem przekonanie, że przesłuchania Kazka w szpitalu dokonali ci sami gestapowcy, którzy przesłuchiwali mnie wcześniej w gestapowskiej katowni w Krakowie przy ulicy Pomorskiej. Wtedy, gdy ja zamknięty zostałem w ustępie, oni pojechali do szpitala, później zapewne do Wieliczki, gdzie przeprowadzili rewizję w moim domu.

Po powrocie krępy zachodził do mnie do ustępu, a wreszcie sprowadził mnie do celi w piwnicy siedziby gestapo.

Nie potrafię powiedzieć jak długo to trwało. Leżałem na pryczy obolały i próbowałem zastanawiać się nad własną sytuacją. Głowa pracowała jednak na zwolnionych obrotach. Robiło mi się mdło, dziś przypuszczam, że z głodu i pragnienia, a najgorsze jeszcze było zimno. Była chłodna majowa noc, jeszcze mocniej odczuwana w kamiennej piwnicy na gołej pryczy. Górną, okołoszyjną część koszuli i marynarki miałem mokrą chyba od polewania mnie wodą przez mojego „patrona” przy omdleniach w ustępie.

W pewnej chwili posłyszałem jakiś ruch przed drzwiami wejściowymi do piwnicy. Chrzęst klucza upewnił mnie, że ktoś będzie wchodził. Naturalny instynkt samoobrony spowodował, że przesunąłem się trochę dalej w stronę zimnej ściany i wyostrzyły mi się działania zmysłów. Posłyszałem głośno płaczącą kobietę, a za chwilę wkładanie klucza do drzwi mojej celi. Otworzyły się wreszcie i ktoś wepchnął do celi szlochającą kobietę, która upadła na podłogę. Zanim zdecydowałem się na jakikolwiek odruch, zaczęła się już podnosić, głośno zawodząc nad własną krzywdą. Zakaszlałem cicho, by jasną stała się sprawa mojej obecności. Kobieta początkowo jakby wystraszona, zapytała mnie kim jestem. W dwóch zdaniach wyjaśniłem powód mojego pobytu w celi, w wersji zgodnej z moimi dotychczasowymi zeznaniami. Kobieta lamentując nad sobą i litując się nade mną wdrapała się na pryczę z drugiej strony celi. Była wyjątkowo gadatliwa. Po kwadransie wiedziałem już wszystko o jej przygodach, które zawiodły ją - oczywiście niesłusznie - do siedziby krakowskiego gestapo. Pojawiały się coraz częściej pytania, naprzód o mnie samego, a później i o powody, dla których znalazłem się i ja na Pomorskiej. Trochę może moje, konspiracyjne doświadczenie, trochę szczególna sceneria tych rozmów, a wreszcie może i zmęczenie spowodowały, że odpowiadałem pojedynczymi tylko sylabami, trzymając się wersji moich zeznań sprzed kilku godzin. Kobieta wreszcie zniechęciła się rozmową, bo pytania stawały się coraz rzadsze i wreszcie chyba usnęła, i ja też. Obudził mnie znów szczęk klucza w zamku. Ktoś ostro krzyknął jakieś nazwisko, kobieta zerwała się z płaczem, wygramoliła z pryczy i wyszła popychana przez gestapowca. Obrazy myśli zacierały mi się coraz bardziej i coraz trudniej wiązałem je w jakąś ciągłość. Pewno znów usnąłem. Kolejny raz obudził mnie odgłos awantury przed drzwiami mojej celi. Tym razem do jej wnętrza przybyło dwóch ludzi. Uchylone drzwi do celi i drzwi wejściowe do piwnicy wpuszczały do wnętrza poświatę wskazującą, że zbliża się świt. Na pryczy, opuszczonej wcześniej przez aresztowaną kobietę, usiadł człowiek w mundurze kolejowym. Gestapowiec, który wszedł razem z nim krzyczał na niego rozeźlony i okładał go pięścią lub kopał. Przyczajony, jak wystraszony zając, leżałem cichutko na swojej pryczy. Wreszcie gestapowiec wyszedł i wszystko się uspokoiło. W celi było nas znów dwóch. Kolejarz, w odróżnieniu od gadatliwej baby, prawie nic nie mówił tylko jęczał i płakał. W końcu zorientowałem się z półsłówek, że maczać musiał palce w jakieś aferze z okradaniem wagonów kolejowych, wypełnionych zaopatrzeniem dla wojska. Przewidywał, że jego dni, a może nawet godziny są policzone. Obecność kolejarza podziałała na mnie strasznie przygnębiająco. Wreszcie padło i z jego strony kilka pytań na mój temat, ale uznał on, że ja mam pewne widoki na wyjście, bo przecież po receptach w aptece zorientują się, że tamto lekarstwo było dla kogo innego. Jego argumenty podnieciły mnie jeszcze bardziej, bo jak dotąd nie pomyślałem jeszcze o skutkach aresztowania zapewnie aptekarza z Gdowa. I wtedy pierwszy raz pomyślałem o tym, że przecież ja nie zostawiałem mu żadnej recepty.

Na zewnątrz zaczął się wyraźniej objawiać ruch miejski. Do celi dochodziły słabe odgłosy dzwonów z kościoła św. Szczepana. Wsłuchując się uważnie udało mi się raz, może dwa razy odtworzyć wydzwanianą godzinę. Słyszałem również stukot kół tramwaju i od czasu do czasu szum przejeżdżających aut. Rano zabrali kolejarza i znowu zostałem sam, w coraz gorszej kondycji psychicznej i fizycznej. Zmagania z samym sobą trwały długo, bardzo długo. Narastało we mnie podniecenie. Prawdopodobnie trochę gorączkowałem. Nie mogłem spokojnie usiedzieć na pryczy, ale chodzenie po celi stwarzało mi sporo trudności. Mijały godziny.

Wreszcie posłyszałem kroki zmierzające ku bramie do piwnicy. Znów zgrzytnął klucz raz, a za chwilę drugi raz w drzwiach prowadzących do mojej celi. Narastało we mnie podniecenie nieomal do fizycznego bólu. Odtworzyły się gwałtownie drzwi i ukazał się w nich krępy. Zesztywniałem na całym ciele i jakby przestałem na chwilę myśleć. Gestapowiec zatrzymał się przy drzwiach w rozkroku i rzucił w moją stronę krótkie:

- Chodź!

Kilkadziesiąt najbliższych sekund nie zostawiło najmniejszego śladu w mojej pamięci. Nie pamiętam jak znalazłem się przed kantorkiem wartownika na podeście schodów prowadzących od drzwi wejściowych do wysokiego parteru budynku od strony frontowej. Krępy poszwargotał z wartownikiem na portierni i ten ostatni podał mi jakiś papierek, zredagowany w wersji dwujęzycznej, polsko-niemieckiej. Krępy kazał mi to przeczytać. Była tam umieszczona deklaracja, że zobowiązuję się donosić władzy niemieckiej o wszystkich zauważonych działaniach przeciwko niej skierowanych. Dosłownego tekstu tej deklaracji nie jestem dziś w stanie powtórzyć. Byłem na tyle spięty, że rozumiałem tylko jedno: mam zostać gestapowskim szpiclem. Reakcja była prawie natychmiastowa. Incydent ten wyzwolił we mnie podświadomą prawie reakcję na skumulowane w mojej pamięci wydarzenia i doznania z ostatnich prawie 48 godzin. Bez udziału mojej woli z oczu pociekły mi łzy, objaw totalnej bezsilności i niemożności wyjścia z impasu. Byłem już, prawie pogodzony z tym, że przecierpieć trzeba będzie - jeśli potrafię - wiele może jeszcze przesłuchany że być może znajdę się za bramami obozu w Oświęcimiu, lub w którymkolwiek innym miejscu. W wielogodzinnych rozważaniach nad możliwymi epilogami mojej „wpadki” brałem również pod uwagę i ten ostateczny, czyli śmierć. Scenerii jej jednak nie rozważałem. Nie liczyłem się tylko z wersją, przed którą postawił mnie teraz gestapowiec przy portierni katowni przy ulicy Pomorskiej. A tylko na to jedno rozwiązanie nie byłem przygotowany. I tylko to jedno było absolutnie nie do przyjęcia.

Nie pamiętam jak długo to trwało. Te łzy okazały się potrzebne. Były jakby zaworem bezpieczeństwa dla przeciążonej mojej świadomości. Byłem już pewny, że tej oferty nie przyjmę. Wśród łez cieknących mi z oczu wypowiedziałem kilka zdań. Stwierdziłem, że ja chcę spokojnie żyć i pracować w kopalni soli, że jak ktoś się dowie to mogą mnie zastrzelić, że ja się boję. Świadomie już wspomniałem o postrzeleniu Kesslera, by uzasadnić swój strach.

Nastała chwila ciszy. W pewnej chwili krępy odwrócił się powoli, wyszedł po kilku stopniach na wysoki parter i zniknął za drzwiami wejściowymi do korytarza.

Z bezruchu wyrwał mnie głos gestapowca z portierki, który powiedział:

- Nehme das, lese und schreibe unter! - Wiedział widocznie, że rozumie trochę po niemiecku, a może on sam nie znał języka polskiego. Podał mi teraz do ręki inny druczek, również w wersji dwujęzycznej. Trwało chwilę, zanim zmusiłem się do jego zrozumienia. Druk ten stanowił tym razem oświadczenie, że pod wymienionymi karami zobowiązuję się do zachowania tajemnicy śledztwa. Podpisałem go natychmiast z uczuciem jakiejś ulgi, nie kojarząc tego faktu z tym co miało nastąpić za chwilę. Z podzielonej na małe przedziały szafy z półkami wyjął dużą kopertę i wysypał jej zawartość na stolik przy okienku. Poznałem swoje klucze, wieczne pióro, moje osobiste dokumenty, portmonetkę z drobnymi pieniędzmi i innych kilka drobiazgów. Dopiero w domu zorientowałem się, że brak jest mojego notesu-kalendarzyka z różnymi zapiskami.

Gestapowiec kazał mi to zabrać, dał mi jakiś następny papierek do ręki i ręką wskazał drogę ku wyjściu. Powiedział również po niemiecku, że mam jeszcze dzisiaj zgłosić się w Wieliczce na posterunku żandarmerii (i tu podał adres posterunku w Wieliczce przy ulicy Rejtana).

Początkowo prawie nic z tego nie rozumiałem. Zdumiony i skołatany, obolały, niczego nie rozumiejący, opierając się o ścianę zszedłem powoli kilka schodów na dół w kierunku drzwi wejściowych. Nacisnąłem na klamkę. Drzwi się uchyliły i wyszedłem na zewnątrz budynku. I wtedy dopiero nogi odmówiły mi posłuszeństwa, gdy znajdowałem się już na chodniku. Były to godziny popołudniowe tego pamiętnego dla mnie dnia. Oparłem się ręką o ścianę budynku. Wzrok mój skierował się ku zamkniętemu szlabanowi (od strony obecnego placu Inwalidów). Na chodniku, obok budki wartowniczej przy szlabanie, stał rozkraczony gestapowiec w hełmie, z karabinem na pasie i spoglądał na mnie zbliżającego się wolno ku niemu. W przejściu wyciągnął mi z ręki kartkę podaną na portierni. Widocznie była to przepustka, bo cofnął się o krok do tyłu i przepuścił mnie wolno. Wzdłuż muru podpierając się o niego doszedłem do kina znajdującego się w tzw. Domu Śląskim (obecnie kino Wolność), a później przeszedłem na drugą stronę ulicy (obecnie Królewska), gdzie znajdował się wówczas przystanek tramwajowy w kierunku miasta, właśnie na wysokości tego kina. Tam znowu bezmyślnie oparłem się o ścianę budynku, w którym po wojnie usadowiła się krakowska bezpieka. Stałem tam widocznie jakąś chwilę, gdy nieoczekiwanie podszedł do mnie mój, starszy o rok, kolega i sąsiad z okresu mieszkania na koloni górniczej w Wieliczce. Był nim Mieczysław Zając. Zarówno wtedy jak i dziś nie wiem, czy wiedział on, że byłem aresztowany i osadzony na Pomorskiej i co dopiero stamtąd wypuszczony. Po przywitaniu zatroszczył się widocznie moim kiepskim wyglądem i zapytał czy nie jestem chory. Potaknąłem, a on zapytał w czym mógłby mi pomóc. Odpowiedziałem, że chciałbym się dostać do Wieliczki. Była to sprawa dość skomplikowana ze względu na bardzo złą komunikację między Krakowem a Wieliczką. Zdecydował, że pojedziemy tramwajem jadącym w stronę Płaszowa, do pętli końcowej przy ówczesnej ulicy Lwowskiej, a stamtąd okazją (samochody ciężarowe, chłopskie furmanki) jakoś pojadę do Wieliczki. W grę wchodziła głównie furmanka lecz czasem udawało się zabrać na przygodny samochód ciężarowy. Mietek zajął się mną troskliwie i po jakimś czasie byliśmy już na pętli tramwajowej znajdującej się przed torem - jak wówczas mówiono - „Zakopianki”. Jakoś niedługo po wyjściu z tramwaju trafiła się jakaś okazja. Mietek przy pomocy innych pasażerów jakoś wgramolił mnie na pakę ciężarówki, zapłacił za mnie taksę za przejazd i poprosił współpasażerów ciężarówki, by pomogli mi zejść z paki przy przejeździe pod mostem kolejowym w pobliżu stacji Wieliczka.

Jechało się z braku miejsca na stojąco. Pierwszy kilometr zapowiadał, że nie uda mi się ustać na nogach. Uginały mi się kolana mimo, że trzymałem się oburącz poprzeczek konstrukcji nośnej dla brezentu, nakrywającego budę w czasie deszczu. Przy wstrząsach strasznie bolała mnie klatka piersiowa w okolicy dolnych żeber.

Prąd świeżego powietrza w czasie jazdy spowodował później, że poczułem się raźniej i już dojeżdżając do Wieliczki odzyskałem nieco formę. Samochód zatrzymał się za mostem kolejowym. Jeszcze tylko kłopoty przy zejściu z paki samochodu, pokonane zresztą przy pomocy jadących i już stałem niepewnie trochę, ale na własnych nogach. Poszedłem powoli w stronę mojego domu odległego o jakieś 200 metrów.


Powrót do domu

Postępujące odprężenie pomnażało jakby moje siły. Na zewnątrz domu nie było nikogo z domowników i stąd wiedziałem, że moje przyjście będzie ogromnym zaskoczeniem i zrobi silne wrażenie na Rodzicach. Starałem się wejść do mieszkania z tęgą miną „z głupia frant”, jak gdyby nigdy nic. Udało się. Nie obeszło się wprawdzie bez płaczu, lecz był to jedynie płacz radości, szybko wyciszony. Najbardziej krytycznie przypatrywała mi się Matka, której wzrok uparcie skierowany był na mnie i kontrolował wszystkie moje ruchy. Matka nieuchronnie zauważyć musiała moje manewry przy pochylaniu się nad miednicą do mycia i trochę podsiniaczony nos. Zauważyła zapewne pokrwawioną chustkę do nosa i pewną ociężałość ruchów.

Rozmowa nie schodziła na tematy mojej nieobecności w domu, raczej zaczęła się krzątanina wokół jakiegoś posiłku dla mnie. Były popołudniowe godziny dnia, a ja już od ponad 48 godzin nie miałem w ustach ani jednej kropli płynu poza własną krwią pomieszaną ze łzami, ani jednej okruszyny jadła. Nie wiem na ile z rozwagi, a na ile z zamiaru tworzenia pozoru sytości, poprosiłem tylko o szklankę herbaty i zjadłem niewielką kromkę przydziałowego chleba, posmarowanego przydziałową marmeladą. Siostra wspomina, że Matka zagotowała mi trochę grysiku na wodzie. Jedząc powoli powściągliwie wypytywałem o przebieg wydarzeń w domu podczas mojej nieobecności. Wtrąciłem parę swoich uwag o nieporozumieniu, które doprowadziło do aresztowania przy przewożeniu lekarstw z Gdowa do Wieliczki, z przeznaczeniem dla mojego kolegi Kazka Lorysa. Rodzice wiedzieli wcześniej, że znajduje się on w szpitalu. Wspomniałem mimochodem, że za godzinę muszę wyjść, bo na posterunku niemieckiej żandarmerii w Wieliczce, kazano mi zapłacić mandat za nieprawidłową jazdę rowerem i brak jego dokumentów. Wyjaśnienie chyba niezupełnie przekonało Rodziców, a w każdym razie spowodowało nowe podniecenie. Nie mogłem jednak postąpić inaczej, bo sam nie byłem wolny od obaw, że cała historia jest perfidną grą i być może na posterunku zacznie się nowy etap mojej golgoty. No bo po co kazali mi się tam zgłosić zaraz po przyjeździe do Wieliczki? Tajfun różnych myśli, przewidywań i rozważań różnych kroków z mojej strony prowadził do wniosku, że „prysnąć” z Wieliczki nie mogę, bez narażania Rodziców na gestapowskie represje.

Już w domu owego dnia pojawiła się w mojej świadomości inna, poważniejsza jeszcze rysa, której pozbyć się nie mogłem przez wiele kolejnych dni. Po pierwsze, jak to się stało, że gestapo wypuściło mnie po dwóch dniach przy tak poważnych podejrzeniach i dowodach winy? Porcja cyjankali zdolna uśmiercić kilkadziesiąt osób, to przecież nieporównanie więcej niż jakaś tam tajna gazetka, nierozważne słowa, zakazany handel, a nawet podejrzenie o jakąś szeregową przynależność do organizacji konspiracyjnej.

A przecież wiele takich właśnie małych przewinień kończyło się często wielomiesięcznymi przesłuchaniami, zesłaniami do obozów koncentracyjnych lub publicznymi egzekucjami. A mnie zwolniono z gestapo przy ulicy Pomorskiej, po dwóch dniach bez żadnej kary. Po drugie: mogli mnie przecież wypuścić na wabia. Będę prawdopodobnie śledzony, by po moich śladach rozszyfrować całą organizację konspiracyjną.

Kolejny, drugi dzień pobytu w domu przekonał mnie, że istotnie mam „anioła stróża”. I wreszcie najgorsze. Moi dowódcy mogą domyślać się, że poszedłem na współpracę za cenę wolności. Przypadek może zdarzyć, że aresztowany zostanie ktoś z naszych. A może Kazek jest już w szpitalu więziennym na przesłuchaniu. Miałem pełną świadomość czym to może się dla mnie skończyć. Konspiracyjna Temida działała bezlitośnie w całym okupowanym Kraju. Również i w Wieliczce. A ja o tym doskonale wiedziałem, że za zdradę jest tylko jedna kara - ta ostateczna. Być może zdarzały się tragiczne omyłki tej sprawiedliwości, być może gdzieś spadla nie ta głowa, która spaść powinna. Czy nie może się to i mnie zdarzyć? Jak zachować się w najbliższych dniach w stosunku do moich konspiracyjnych kolegów i przełożonych? Czy szukać kontaktów do „Zawały”, „Marsa” i „Bąka”, by przekonać ich, że nie wsypałem i że sam nie rozumiem powodów mojego zwolnienia? Jak zrealizować te kontakty?

Głowa pękała mi od natłoku myśli. W takim stanie ducha wyszedłem z domu, około 17-tej, na posterunek żandarmeryjski. Szedłem powoli obserwując zachowanie się ludzi i rozglądając się nieznacznie po bokach. W Wieliczce wszyscy się znali i bardzo wielu ludzi, tych z sąsiedztwa i tych z mojego środowiska, wiedzieć musiało o moim aresztowaniu przez gestapo. Kilka znajomych mi osób mogło widzieć mnie w dniu aresztowania, prowadzonego przez dwóch żandarmów pod bronią i jednego granatowego. „Czarny” widział z okna swego domu jak gestapowcy wsadzali mnie do auta. W domu - jak zdążyłem się już dowiedzieć - miała miejsce gestapowska rewizja późnym południem, na drugi dzień po moim aresztowaniu. Reakcje spotykanych znajomych i nieznajomych były różne. Łatwo było zauważyć, że niektórzy napotkani znajomi byli jak gdyby spłoszeni i starali się stworzyć pozory, że mnie nie zauważyli.

Z silnym biciem serca nacisnąłem przycisk dzwonka przy drzwiach wejściowych posterunku. Otworzył mi gruby żandarm, jeden z tych, którzy prowadzili mnie przed dwoma dniami. Nie pytał mnie o nic, tylko kazał wyjść ze sobą po kilku schodkach wysokiego parteru, a tam... stał oparty o ścianę wypożyczony od Michała różowy rower z teczką przypiętą do ramy. Żandarm kazał mi pokwitować odbiór roweru i nawet pomógł sprowadzić go do drzwi wyjściowych. I znowu, podobnie jak na Pomorskiej, dopiero po wyjściu za bramę zrobiły mi się znowu „luzy w kolanach”. Oparłem się na rowerze i chwilkę postałem. Opamiętałem się i ruszyłem z rowerem w stronę miasta. Michaś mieszkał wówczas przy ulicy ks. Goliana 10, w domu już nie istniejącym. Michała nie było w domu, więc zostawiłem rower gospodyni p. Borowcowej i poszedłem w stronę przystanku Wieliczka-Rynek. Na tej ulicy ruch był jeszcze większy i utwierdziłem się jeszcze w przekonaniu, że spotkani wolą nie zetknąć się ze mną. Zauważyłem okno zamykające się na mój widok. Na przystanku rozmawiałem chwilę z kimś spoza kręgu konspiracyjnego, ale osoby już dziś nie pamiętam. Ulicą Alojzego Kosiby (obecnie) poszedłem powoli w stronę mojego domu. Po przyjściu wyczułem wyraźną ulgę na twarzach Rodziców i Siostry, którzy zapewne mocno (jak i ja) przeżyli to wyjście. Wyraźnie się potem rozgadałem, naprzód o zwrocie roweru na posterunku, potem z pytaniami o sprawy, które zdarzyły się pod moją nieobecność. Ani Rodzice, ani Siostra nie pytali o szczegóły mojej dwudniowej absencji, a ja też do nich nie wracałem. I tak obydwie strony udawały, jak gdyby nic się w domowym życiu nie zdarzyło.

Wieczorem pojawiły się problemy przy układaniu się do snu. Mogłem leżeć tylko na wznak, bo w każdej innej pozycji czułem ból w dolnej części klatki piersiowej. Spałem bardzo kiepsko. Rano zwlokłem się jakoś z łóżka, zjadłem coś na śniadanie (prawdopodobnie grysik na wodzie z dodatkiem małej ilości mleka) i wybrałem się do pracy. W miarę upływu czasu powoli wracały mi siły. W warsztacie zatrzymałem się dość długo w kantorku werkmistrza Leopolda Nawrota. Wyraźnie wyczuwałem jakiś dystans i powściągliwość w stosunku da mnie i nawet się temu nie dziwiłem. Widziałem, że wszyscy w warsztacie starają się udawać, jak gdyby nic się nie stało, ale była między nami jakaś bariera, ograniczająca swobodę rozmowy. Werkmistrz nie pytał dlaczego trzy dni nie byłem w pracy, ale dość skwapliwie opowiadał mi o tym, że dowiadywał się o mnie pan Herwy i kierownik działu inżynier Misiewski. W ostatnich dniach pracy, przed moim aresztowaniem, włączaliśmy już próbnie układ nowej sygnalizacji w szybie „Kinga” do pracy, zwłaszcza na pierwszej zmianie roboczej. Siemensowskiego montera Władysława P. nie było w tych dniach w pracy. Z mojej brygady jedynie ja wiedziałem co trzeba zrobić, by układ sygnalizacji uruchomić. Po moim aresztowaniu nikt nie umiał, a może i nie chciał załączyć sygnalizacji. Wydobycie w szybie „Kinga” szwankowało, bo stara, prymitywni sygnalizacja induktorowa była już prawie niesprawna.

Podobno młodszy Echtermeyer był bardzo zniecierpliwiony. Dowiedziałem się o tym od Herwego zaraz po moim przyjściu do pracy. Herwy polecił mi przyjść do siebie w nowym budynku administracyjnym przy szybie „Kinga”. Przy mnie porozumiał się on z Echtermeyerem, który kazał mnie przyprowadzić do swego gabinetu. Tak też się stało. Po wyjściu Herwego Otto Echtermeyer zapytał mnie czy mogę uruchomić nową sygnalizację w szybie „Kinga”, umożliwić sprawny tok wydobycia. Odpowiedziałem mu, że spróbuję, ale jestem trochę chory i nie wiem czy potrafię. Spytał mnie jeszcze co mi dolega. Wyjaśniłem, że spadłem z samochodu ciężarowego i jestem potłuczony. Nie zadawał mi więcej żadnych pytań i wyszedłem z jego gabinetu. Do maszynowni szybu „Kinga” ściągnąłem Władysława Pode i Stanisława Jurczyńskiego, moich współpracowników przy montażu sygnalizacji szybowej. W zasadzie wystarczyło załączyć urządzenie do pracy, ale bez układu kontroli stanu izolacji sieci kablowej względem ziemi (Erdschlussüberwachung), gdzie było uszkodzenie. Myślę, że potrafiliby to oni sami, ale nie chcieli chyba brać odpowiedzialności.

Od Zdzisława Herwego dowiedziałem się, że Otto Echtermeyer interweniował w mojej sprawie w krakowskim gestapo, podobno osobiście. Niewykluczone, że interwencja ta przyczyniła się w jakimś stopniu do mojego niespodziewanego zwolnienia.

I tu zaczyna się kilka luk w mojej pamięci. Pamiętam, że jeszcze w tym samym chyba dniu byłem w przychodni lekarskiej (a może w Pogotowiu Ratunkowym) w Wieliczce, przy ul. Goliana 6. Myślę, że może tam dostałem skierowanie do poradni chirurgicznej „Kasy Chorych” (tak wtedy nazywano przychodnię lekarską) w Krakowie, przy ul. Batorego 3.

Pamiętam liczne, pojedyncze zdarzenia w dniach najbliższych po zwolnieniu mnie przez gestapo, ale nie potrafię już dziś uszeregować ich chronologicznie w kolejności. Bałem się bardzo ponownego aresztowania, ale bardziej jeszcze tego, by jakiś zbieg okoliczności nie zasugerował moim konspiracyjnym zwierzchnikom, że poszedłem na współpracę z krakowskim gestapo.

Niedługo po moim zwolnieniu Kazek wrócił ze szpitala. Był krótko w Wieliczce. W tym czasie zobaczyliśmy się w mieście, gdzieś w okolicy przystanku kolejowego Wieliczka-Rynek. Później skierowany został przez Kedyw do wsi Owczary w Miechowskiem, jako instruktor dywersyjno-minerski. Później jeszcze obaj znaleźliśmy się w Samodzielnym Batalionie Partyzanckim „SKAŁA” krakowskiego Kedywu.

Do pierwszego - po zwolnieniu mnie przez gestapo - spotkania z „Marsem” doszło w kilka dni później. Według jego relacji pisemnej, jeszcze tego samego dnia po moim wyjeździe do Gdowa, musiał udać się na kilka dni do Ojcowa, jako inspektor dywersji. Lekarstwa miałem zapewne, po przywiezieniu ich z Gdowa, dostarczyć „Zawale” do szpitala, a cyjankali - może przez łącznika „Małego” do Okręgu Kedywu w Krakowie. Według pisemnej relacji „Marsa” przebywał on w dniach poprzedzających moje aresztowanie w leśniczówce na Złotej Górze w Ojcowie. O moim aresztowaniu dowiedział się w parę dni później, zawiadomiony o tym telefonicznie przez Janinę Dziewońską (Kawecką) - „Kaczkę” (obecnie jest żoną „Marsa”). Wstrząśnięty tą wiadomością, zaraz w nocy udał się z Ojcowa do Krakowa, gdzie po 6-tej rano wstąpił do kościoła św. Krzyża i pod figurą Pana Jezusa Frasobliwego głęboko modlił się o ratunek dla mnie. Po wyjściu z kościoła szedł plantami w kierunku dworca kolejowego. i wtedy to właśnie nastąpiło niespodziewane nasze spotkanie. Było to niezwykłe i niewątpliwie radosne spotkanie. Zapewne jechałem wtedy do Krakowa na kontrolę lekarską w przychodni przy ul. Batorego i zapewne starałem się uparcie, by Zygmunt uwierzył w prawdziwość moich przygód. Zdawało mi się, że mi wierzy i przekonanie to potwierdziły dalsze dni i miesiące naszej konspiracyjnej współpracy i często bardzo dramatycznych przeżyć w walce zbrojnej z Niemcami w okresie wspólnej, wielomiesięcznej partyzantki.

W kolejnych spotkaniach z „Marsem” na terenie Żupy Solnej, lub może innymi drogami starałem się intensywnie o doprowadzenie do spotkania z kpt. „Bąkiem”. Rzecz przeciągała się, a ja chodziłem coraz bardziej podniecony i rozdrażniony. Po jakimś czasie straciłem z oczu nadzorującego mnie kapusia. Wreszcie doszło do spotkania z „Bąkiem”. Wyznaczone było w późnych godzinach wieczornych na polnej wówczas drodze od ulicy Asnyka do gospodarstwa najzamożniejszego chyba wtedy w Wieliczce rolnika Ciastonia, na tak zwanych Księżych Polach (na „księżkim”, jak mówili wieliczanie). Obecnie jest to ulica Wincentego Pola.

Przysięgałem wtedy „Bąkowi”, że nie powiedziałem nic, poza nazwiskiem Kazka Lorysa, dla którego istotnie wiozłem lekarstwa, gdyż po najgłębszym namyśle w śledztwie doszedłem do przekonania, że taki obrót sprawy daje największe szanse na przekonanie gestapowców, i że tylko taki kierunek zeznań w najlepszym przypadku dać może minimalne prawdopodobieństwo, by gestapowcy weń uwierzyli. Stać się tak może pod warunkiem, że Kazek potwierdzi fakt iż prosił mnie o dostarczenie mu lekarstwa, i że mgr Zygmunt Krzyżanowski - „Lech” z gdowskiej apteki stwierdzi, że omyłkowo mógł wydać mi pudełko zawierające cyjankali. Gdzieś w śledztwie wydawało mi się z rozmów gestapowców, że samochód ich wysłany do Gdowa zepsuł się po drodze. Mówił to albo maglujący mnie gestapowiec do oficera, albo sekretarka do gestapowca, oprawiającego mnie w jej obecności.

Miałem wyjątkowe szczęście. Tak się właśnie stało. Kazek przesłuchiwany był w szpitalu przez obu gestapowców, którzy wieźli mnie z posterunku żandarmerii w Wieliczce do Krakowa. Wił się jak piskorz, by nie powiedzieć słów niepotrzebnych. Ostatecznie przyznał się, że prosił mnie o dostarczenie mu lekarstw i w tym miejscu gestapowcy nagle przesłuchanie zakończyli. Kazek - po zakończeniu śledztwa - doszedł do przekonania, że to on właśnie mnie wsypał i omal w łeb sobie nie strzelił. Życie płata ludziom przedziwne figle, bo prawdopodobnie to właśnie wyznanie ocaliło mi życie, na przekór jego przekonaniu. W późniejszym okresie doszły mnie słuchy, nie pamiętam już jaką drogą - może od „Bąka” -, że aptekarz Zygmunt Krzyżanowski - „Lech” był przesłuchiwany i oświadczył gestapowcom, że omyłkowo wydał komuś pudełko zawierające cyjankali. Miał od władz niemieckich zezwolenie wydania cyjankali do zastosowania jako trutki na szczury w niemieckich magazynach zbożowych w tamtym terenie (w liegenschaftach).

Pamiętam, że na drugi dzień po zwolnieniu mnie z Pomorskiej, wcześnie rano znalazłem się w Krakowie. W przychodni zdrowia przy ulicy Batorego 3, chyba na drugim piętrze była poradnia chirurgiczna. Z poczekalni dość szybko zostałem wezwany przez pielęgniarkę. Starszy wiekiem lekarz kazał mi się rozebrać do pasa. Zapamiętałem jego pytanie:

- Pokaż no, co ci tu porobili? - zapytał i zaraz dodał po zbadaniu:

- Nic się nie przejmuj. Nie ma nic groźnego. Kupisz sobie na tę receptę plastry i zalepisz ot, tak - rękami wskazał mi sposób w jaki należało przylepić plaster.

Klepnął mnie z lekka w ramię i powiedział:

- Trzymaj się! Jakby ci coś trzeba jeszcze było zgłoś się w dowolnym dniu. Pani pielęgniarka wypisze ci zwolnienie.

Zaglądnął mi jeszcze do nosa, obmacał go i poruszał w obie strony. Ze sposobu zachowania się lekarza odniosłem wrażenie że byłem mu polecony. Uderzyło mnie to, że lekarz zwracał się do mnie per „ty”. Dziś nie pamiętam jakie mogły być tego przyczyny, ale wydawało mi się, że lekarz zna powody moich dolegliwości, choć w naszej rozmowie nie padło ani słowo na ten temat. Do dziś nie potrafię wyjaśnić jaką drogą polecony zostałem organizacyjnie akowskiemu zapewne lekarzowi. Może było to dziełem „Bąka”, który mógł mieć jakiś dostęp do przychodni przy ul. Batorego 3. A może mi się tak zdawało, zaś lekarz tylko domyślił się przebiegu zdarzeń. Dostałem kilka, a może nawet kilkanaście dni zwolnienia z pracy. Złożyłem je w administracji działu elektromechanicznego w kopalni i przez najbliższych kilka dni do pracy nie chodziłem

Już chyba w drugim albo trzecim dniu po powrocie do Wieliczki z gestapowskiej mordowni w Krakowie przy ulicy Pomorskiej nie miałem wątpliwości, że przydzielono mi „anioła stróża”. Czasem był tylko widoczny z daleka za mną gdy niespodziewanie oglądnąłem się do tyłu, czasem - zwłaszcza z tłumie - zbliżał się nawet bezpośrednio do mnie. Tak zdarzyło się w którymś z rzędu dniu mojej obecności w Wieliczce. Ten nadzór nie dawał mi chwili spokoju, nawet wtedy, gdy dłużej go nie zauważałem. Prześladowało mnie uparcie przekonanie, że wypuszczony zostałem tylko na wabia, by gestapo mogło wyśledzić moje kontakty z ludźmi i w ten sposób rozszyfrować naszą siatkę. Świadomie więc wychodząc popołudniami z domu czepiałem się na mieście ludzi, o których wiedziałem, że nie parają się żadną konspiracją, że żyją z pracy lub tylko z geszeftów z pogranicza legalności. A znajomości miałem w tej sferze liczne, jeszcze z okresu mojej handlowej działalności szmuglerskiej i paskarskiej.

Ale i to nie zawsze się udawało. Pamiętam że w tym właśnie czasie przyjechał do Wieliczki cyrk „Korona”. Namiot i wozy z tresowanymi zwierzętami ustawili na placu, który wtedy, a chyba i dziś nazywano Bednarką (pewnie dlatego że sprzedawano tam na targach wyroby bednarskie: beczki, cebrzyki, skopki, taczki itp.). Po południu tłumnie gromadzili się wokół cyrku wieliczanie, przy wozach z różnymi zwierzakami, rozmawiając oczekiwali na występy cyrkowych artystów. Znalazłem się tam i ja. Wówczas to zbliżył się do mnie Zbigniew Kostecki - „Mirek”, który pracował z „Marsem” w biurze technicznym Żupy Solnej. Był on - podobnie jak i ja - pod komendą „Marsa” w wielickim Kedywie. Robiłem wtedy co mogłem by go jak najszybciej spławić. Na szczęście przychodziło coraz więcej znajomych ludzi, z którymi wszczynałem rozmowy i w końcu udało mi się zgubić „Mirka”. Dobrze się stało, bo i tam zauważyłem wkrótce obcą, ale złowróżbną dla mnie gębę mojego gestapowskiego patrona.

Mijały dni i tygodnie. W świadomości mojej wciąż trwała pamięć tego co zdarzyło się w owych kilku dniach w połowie maja i dokonywała się nieustanna analiza przyczyn, dla których ta straszna przygoda zakończyła się dla mnie tak niespodziewanie korzystnie. Nawet w ostatnich latach, gdy od czasu do czasu w gronie kolegów „Skałowców” wspominamy tamte dzieje, wciąż próbuję dociec przyczyn nieprawdopodobnego dla nikogo obrotu sprawy.

Oto tak okrutni, tak bezwzględni i tak przecież doświadczeni gestapowscy funkcjonariusze, którym wpadłem w ręce przewożąc paczkę cyjankali zdolną uśmiercić kilkadziesiąt osób wypuścili mnie po dwóch dniach wolno, dając się naiwnie nabrać moim zeznaniom i korzystnie dla mnie układającemu się zbiegowi przypadków w czasie śledztwa.

Nie wiem ile i jak długo mógłbym wytrzymać w dalszym śledztwie. Pamiętam, że owej nocy spędzonej na pryczy w gestapowskiej katowni przy ulicy Pomorskiej żałowałem, że choćby odrobinę tego cyjankali nie znajduje się w moim posiadaniu. Byłem świadom, że ciąży na mnie odpowiedzialność za życie i losy ponad dwudziestu członków wielickiego Kedywu, których nazwiska i działalność znałem, za losy mojej i ich rodzin. Było to straszne brzemię. Przecież „Bąk”, „Mars”, „Zawała”, „Jacek”, „Mocarny”, „Mirek”, „Lech” - Sieczka i „Lech” - Krzyżanowski, „Lanca”, „Czarny” i kilku jeszcze innych zawiśli na włosku, którym była granica mojej wytrzymałości na ból.

Było sporo zdarzeń i wyników śledztwa, które gestapowców wprowadziły w błąd. Wymienię je po kolei:

  1. Żandarmi, którzy mnie aresztowali nie zapamiętali chyba, że początkowo zeznałem na szosie jakobym lekarstwa wiózł dla chorej matki, a już na posterunku zmieniłem zeznania i powiedziałem, że wiozę je dla kolegi Kazimierza Lorysa.
  2. Przy wejściu na posterunek żandarmeryjski zobaczył mnie Leszek Bajorek - „Czarny” i natychmiast przekazał tę informację Józefowi Sieczce - „Lechowi” a on uprzedził moich Rodziców.
  3. Gdyby przeprowadzający rewizję gestapowcy natknęli się wśród moich książek na plan instalacji elektrycznej w budynku przy ulicy Reytana 8, gdzie znajdował się posterunek niemieckiej żandarmerii, a który to adres najprawdopodobniej dobrze znali, to zapewne nie pisałbym dziś tych wspomnień.
  4. Szczęśliwie dla mnie Kazek zaprzeczył, jakby wśród lekarstw które miałem mu dostarczyć miał być również i cibasol. Gdyby wiedział, że ja jestem aresztowany, to - jak sam dziś wspomina - nawet do diabła by się przyznał, byle mnie ratować. A potwierdzenie przez niego, że cibasol też miałem mu przywieźć, na pewno spowodowałoby powtórne śledztwo, przypuszczalnie jeszcze bardziej okrutne i nawet konfrontację nas obu.
  5. Nie pamiętam już od kogo w późniejszym czasie dowiedziałem się, że gestapowcy dotarli również do apteki w Gdowie i przesłuchiwali aptekarza Zygmunta Krzyżanowskiego - „Lecha”. Miał on zeznawać, że mógł omyłkowo wydać komuś cyjankali, przygotowane dla kierownictwa któregoś z „liegenschaftów” do trucia szczurów. To była również szczęśliwa dla mnie okoliczność.
  6. Duże znaczenie mógł mieć fakt interwencji na gestapo w mojej sprawie młodszego Echtermeyera, któremu zależało na naprawie sygnalizacji szybowej i uruchomieniu nieczynnego szybu. O interwencji Echtermeyera opowiadał mi Zdzisław Herwy z działu elektromechanicznego Żupy Solnej w Wieliczce.

Wszystkie te okoliczności stały się przyczyną szczęśliwej dla mnie pomyłki Gestapowców.


Relaks w Gręboszowie

Może po tygodniu przebywania w domu na zwolnieniu lekarskim zaproponował mi mój kuzyn Władysław Sitko bym niejako wczasowo przyjechał do niego do Gręboszowa, wsi w Tarnowskiem, gdzie zatrudniony był jako agronom wiejski w tamtejszej gminie. Byłem w kiepskiej formie, z dokuczającymi mi żebrami, ale oferta była nęcąca. Straciłbym się na kilka dni z Wieliczki, atmosfera sensacji z moim aresztowaniem i zwolnieniem z gestapo trochę by przycichła, miałbym okazję nieco odżywić się w dobrze prosperującym gospodarstwie chłopa, u którego Władek wynajmował mieszkanie. Ostatecznie zdecydowałem się. Władek w towarzystwie moim i dwu dziewczyn z Kolonii Górniczej i z licznymi naszymi tobołkami pojechał wieczorem do Krakowa. Zdecydowaliśmy się płynąć nocnym statkiem Wisłą do miejscowości Ujście Jezuickie, skąd furmanką jego gospodarza dojechać mieliśmy do odległego o kilka kilometrów Gręboszowa.

Przepełniony statek z kilkudziesięcioma pasażerami dopłynął nad ranem do celu. Prawie wszyscy pasażerowie tego statku byli to paskarsko-szmuglerscy handlowcy. W tamtą stronę wieziono sól, naftę, papierosy, ciuchy itp., z powrotem zaś zboże, mąkę, ser, masło, wieprzową rąbankę itp. Wszystko to było nielegalne. Wśród pasażerów dominował strach, czy w Krakowie, w drodze, lub na miejscu nie będzie bicia, łapanek i rekwirowania towarów przez niemieckie służby porządkowe w towarzystwie granatowych policjantów. Jeśli rejs się uda będzie można dobrze zarobić, jeśli będzie wpadka można wszystko stracić, oberwać od niemieckich żandarmów, a nawet zostać zaaresztowanym. Handlowy proceder znałem doskonale z własnych doświadczeń w latach 1939-1942.

Tym razem udało się. Dojechaliśmy szczęśliwie do Gręboszowa. Dziś nie pamiętam nazwiska Władkowych gospodarzy. W pamięci została mi tylko zgrabna ich córka, Bronka. W trakcie kilkudniowego pobytu w Gręboszowie odbyliśmy furmanką wycieczkę do wsi Wierzchosławice, która była miejscem, zamieszkania znanego przywódcy ludowego Wincentego Witosa.

Kilka dni wcześniej zdawało mi się, że są to być może ostatnie dni mojego życia. Tu w Gręboszowie przestałem o tym myśleć, zacierały się w pamięci przeżycia z gestapowskiej mordowni na Pomorskiej. Mimo żebrowych dolegliwości towarzyszyłem Władkowi w rozlicznych jego zajęciach gminnego agronoma. Sporo wyjazdów do okolicznych wsi zakrapianych było mocno wódką, lub częściej jeszcze bimbrem. Pędzono go w licznych wiejskich bimbrowniach. Przy jednej z takich okazji Władek zwierzył mi się ze swojego najpoważniejszego kłopotu. Niemcy wyselekcjonowali w tamtych okolicach sporą ilość gospodarstw do eksperymentalnej uprawy, wschodniej, azjatyckiej rośliny pod nazwą koksagiz, z której przy odpowiedniej przeróbce otrzymywali podobno surowiec do produkcji kauczuku. Władkowi zlecili Niemcy nadzór nad plantacjami koksagizu. Uprawa tej rośliny była bardzo pracochłonna. Rolnicy uprawiali ją niechętnie i z ociąganiem, a Władek był ustawicznie rugany przez niemieckich szefów powiatowego wydziału rolnictwa. Przy jednej z okolicznościowych libacji zaproponował mi Władek, bym pojechał z nim do wioski odległej o kilka kilometrów, gdzie miałbym występować jako volksdeutsch Z urzędu powiatowego, lustrujący stan upraw koksagizu. Chodziłem wówczas w bryczesach i butach z cholewami. Taka była wtedy moda i tak chodzili najczęściej urzędnicy powiatowi. Władek użyczył mi swej świątecznej marynarki, założyłem krawat i od biedy mogłem udawać volksdeutscha. Umiałem budować proste zdania po niemiecku i to miało przekonać chłopów o mojej ważności. Tak też zrobiliśmy. Zlustrowałem surowo kilka gospodarstw, poleciłem Władkowi wyznaczyć kilku wystraszonym chłopom niewielkie kary pieniężne i wreszcie uznałem, że lustrację można uznać za zakończoną. Sołtys zaprosił nas na posiłek do swojego domu. Zastaliśmy tam stół obficie zaopatrzony, a wśród półmisków z kanapkami stała pękata karafka wódki. Po wstępnych ceremoniach powoli mijała spięta atmosfera. Mnie wyrwało się jakoś, że zwróciłem się do Władka po imieniu. Sołtys zaczął domyślać się jakiejś mistyfikacji. Po kolejnym toaście, ze śmiechem ujawniliśmy mu całą prawdę. Stworzyło to dobrą atmosferę do następnych. Wieczorem odjeżdżaliśmy od sołtysa bryczką do domu dobrze podchmieleni.

Po kilku dniach pobytu w Gręboszowie, tą samą drogą wróciłem nocą statkiem do Krakowa, a stąd pociągiem do Wieliczki. Liczne nasze tobołki żywnościowe pozwalały uznać wyprawę handlową za udaną.

Skończyło się wreszcie zwolnienie lekarskie. Stopniowo wracałem do psychicznej równowagi. W warsztacie elektrycznym kopalni soli wykonywałem rutynowe obowiązki. Nie nawiązywałem jednak żadnych kontaktów konspiracyjnych. Kurs podchorążych został zawieszony, zaprzestałem transakcji zakupu sort mundurowych w pralni. Jakoś niedługo potem - nie pamiętam w jakiej kolejności - do partyzantki skierowani zostali: Leszek Bajorek - „Czarny”, Zbigniew Kostecki - „Mirek” i Kazimierz Zapiór - „Żaba”. Już w maju przestał przychodzić do pracy „Mars” - oddelegowany jako inspektor Kedywu w Miechowskie. Nie pamiętam dalszych moich spotkań z Kazkiem „Zawałą”.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi