Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Roman Lucik, Kierunek - Złoty Potok


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Roman Lucik ps. "Śrubka"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



Było to 11 września 1944 roku. Byliśmy solidnie zmęczeni całonocnymi marszami, w czasie których kluczyliśmy między osadami w rozmaitych kierunkach, nie wiedząc na razie jaki jest tego cel. Potem okazało się, że byliśmy jedynym oddziałem udającym, się na odsiecz walczącej Warszawie. Tej pamiętnej nocy, po wieczornym apelu, padł rozkaz wymarszu. Kierunek Złoty potok k/Częstochowy. Dość długo czekaliśmy na miejscowego przewodnika, który miał nas przeprowadzić.

W czasie jednego krótkiego postoju zobaczyliśmy w oddali, w kierunku naszego celu, potężny błysk a po kilku sekundach dotarł do nas głuchy odgłos silnego wybuchu. Gdy mieliśmy już ruszać okazało się, że w ciemnościach nocy przewodnik gdzieś znikł i nie pokazał się więcej. Tacy też bywali. Poszliśmy w ślepo, przed siebie. Dotarliśmy nad ranem do jakiegoś lasu, bez rozeznania w terenie, a na domiar złego otoczyła nas gęsta mgła. Padł rozkaz - nie rozchodzić poza dwie kolumny, którymi maszerowaliśmy i siadać lub kłaść się na miejscu postoju. Ja znalazłem sobie potężną sosnę, podłożyłem pod siebie dużą torbę, w której miałem trochę bielizny, kawałek chleba i dwa granaty z konspiracyjnej wytwórni, usiadłem na niej, oparłem się o drzewo i momentalnie zasnąłem. Rano okazało się, że o kilkadziesiąt metrów od nas są całkiem przyzwoite szałasy, które zbudowała nieznana grupa partyzantów, która tej nocy podłożyła ładunek wybuchowy pod pobliskie tory kolejowe i pośpiesznie opuściła ten teren.

Nie mieliśmy żadnych zapasów żywności. Posłano więc plutonowego - gospodarczego w teren celem zakupu i dostarczenia środków żywnościowych. Ale gdzie tylko się udał musiał wracać, gdyż Niemcy, w sile około 3-ch tysięcy ludzi zaczęli otaczać teren, na którym dokonano dywersji.

Zarządzono alarm i pogotowie bojowe. Wreszcie rozpalono dwa ogniska i ustawiono nad nimi kotły i zaczęto gotować coś w rodzaju krupnika na lichym mięsie. Nie zjedliśmy go jednak.

Na moją drużynę wypadła pierwsza kolejka wystawienia posterunku i czujek. Otrzymałem karabin, 15 szt. naboi i rozkaz udaniu się na dość odległy punkt obserwacyjny, na przepisowe 2 godziny. Zaprowadził mnie tam kapral rozprowadzający, podał instrukcję i odszedł. Gdy zorientowałem się, że 2 godziny już dawno minęły ogarnął mnie niepokój, co się właściwie dzieje. W lesie czułem się doskonale, odróżniałem właściwie wszelkie odgłosy bezbłędnie. W pewnej chwili usłyszałem w oddali, w kilku punktach, powtarzający się trzask gałązek. Zorientowałem się, że idzie na mnie jakaś tyraliera. Miałem za zadanie, w takim wypadku, dokonać obserwacji i wycofać się w celu zaalarmowania oddziału. Krok po kroku, po wprowadzeniu naboju do lufy, z bronią gotową do strzału, zacząłem iść do tyłu. W połowie drogi nadszedł rozprowadzający z drugim żołnierzem, któremu oddałem karabin z nabojami i zameldowałem o swoich spostrzeżeniach. Mój zmiennik, zanim dotarł na wyznaczony punkt, musiał, ostrzeliwując się, szybko wycofać, Rozpoczęło się natarcie nieprzyjaciela. O jedzeniu nikt już nie myślał.

Moja pierwsza kompania jako pierwsza dostała rozkaz wymarszu na wyznaczone pozycje. Najpierw pierwszy pluton, potem drugi, a następnie trzeci. W takiej samej kolejności podrywano plutony z kompanii drugiej i trzeciej. Zajęliśmy, odległą od miejsca postoju, na linii działowej lasu - przed sobą mieliśmy stary drzewostan, za sobą gesty zagajnik. Uzbrojenie nasze było jeszcze wtedy więcej niż marne, ja miałem mały pistolet bębenkowy tzw. siódemkę oraz dwa granaty własnej roboty z zapalnikami od niemieckich „hand granatów” i tylko siedem naboi zapasowych.

Z prawej strony, na linii drugiej i trzeciej kompanii wzmagała się strzelanina. Niemcy uderzyli wściekle w środek naszych pozycji chcąc nas rozbić na dwie części. Wówczas łącznik przyniósł rozkaz, aby moja drużyna, w sile 13 ludzi, udała się na lewe skrzydło pozycji Wermachtu i z flanki sfingowała atak na ich pozycje, a w razie gdy pozostaniemy przy życiu wycofała się. Poszliśmy gęsiego, w odstępach, robiąc duży łuk. Prowadził nas młodziutki starszy strzelec jako dowódca. Dał rozkaz - w tyralierę w prawo - byliśmy jeszcze w zagajniku, który nagle się skończył. Przed nami ukazała się trawiasta przestrzeń porośnięta kępkami małych sosenek, a w odległości około 300 metrów - stary już las. przystanęliśmy, czekając na dalsze rozkazy. Niemców na razie nie widzieliśmy.

Wtem posypały się strzały w naszą stronę. Rozkaz - pojedynczo, skokami naprzód. Mój kolega z prawej pobiegł pierwszy, ja go osłaniałem. Dał mi znak ręką, że zajął pozycję i mam biec naprzód. Trzeba było najpierw wybrać sobie przyszłe stanowisko ogniowe. Wybrałem trzy sosenki, z małym zagłębieniem przed nimi. Pochylony skoczyłem naprzód. Byłem już może o trzy metry przed wybranym punktem gdy spostrzegłem, że czubki sosenek zostały jakby kosą ścięte, gałązki pofrunęły w moją stronę uderzając mnie po twarzy, świst kul i trzask jakby pękających baniek mydlanych. To znaczyło, że jestem na linii obstrzału. Padłem, z kabury wyjąłem pistolet i wsadziłem go pod bluzę na piersi, aby mieć możność szybkiego oddania strzału, wyjąłem z torby granat i odkręciłem nakrętkę zabezpieczającą zapalnik. Pomyślałem - jak wyjdzie jeden to wywalę w niego cały magazynek, zabiorę jego broń i dopiero będę miał czym walczyć, jak wyjdzie kilku - to granatem.

Wpadliśmy z impetem na skraj starego drzewostanu skokami. Dowódca wysłał łącznika po dalsze rozkazy. Wrócił z wiadomością, że nasz, zdawałoby się z góry przegrany, atak zrobił wrażenie na Niemcach i zaprzestali okrążenia, mamy więc udać się na główną linię obrony.

Pojedynczo, skokami dobiegliśmy tam. Zajęliśmy pozycje w zagłębieniach terenu. Niemcy, chcąc nas załamać, rozpoczęli zmasowany ogień z broni maszynowej. My, mając skąpe zapasy amunicji, musieliśmy ją bardzo oszczędzać.

Mijały godziny, sanitariuszki raz po raz wynosiły na tyły rannych, zabitych nikt nie liczył. Przewaga po przeciwnej stronie była jednak zbyt duża. Padł rozkaz odwrotu. Cofaliśmy się już o zachodzie słońca. Las się skończył. Ujrzeliśmy przed sobą obszerną łąkę, a za nią nasyp toru kolejowego. Szliśmy tyralierą niosąc na kocach rannych. W tem, z prawej strony, spostrzegliśmy nadjeżdżający pociąg, a przed lokomotywą platformę i na niej dwa karabiny maszynowe z obsługą. Sytuacja stała się fatalna. Poza tym, jakiś patrol niemiecki, gdy stanęliśmy na środku tej łąki, zaczął sypać ciągłymi seriami z tyłu po nas i po tym pociągu, chcąc widocznie zwrócić uwagę na nas obsłudze C.K.M-ów na platformie. Ci jednak mądrze skalkulowali, że na otwartej platformie nie mają żadnych szans obrony i ognia do nas nie otworzyli. Wreszcie pociąg powoli skrył się za drzewami i wówczas biegiem dopadliśmy zbawczego nasypu. I tak zakończyła się nasza bitwa pod Złotym Potokiem. Zostawiliśmy tam 12 zabitych kolegów, nie licząc rannych.

Dla informacji podaję, że wzmianka o tej walce ujęte została w tygodniku „Za Wolność i Lud”, Nr 38 z dnia 22 września 1979 roku, w art. p.n. „Bitwy Partyzanckie na Kielecczyźnie”, autor Waldemar Tuszyński.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi