Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Ryszard Nuszkiewicz, Koncentracja oddziałów partyzanckich


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdz.39 w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci



Spis treści

(Zarządzenie mobilizacji krakowskiego Kedywu)

Zarządzona przez „Zimowita” - „Skałę” mobilizacja Kedywu nastąpiła w wyniku podjętej miesiąc wcześniej decyzji. Zapadła ona w dniu 24 czerwca 1944 r. na naradzę oficerów Kedywu w Karniowie koło Kocmyrzowa. Uchwalono wtedy utworzenie w dogodnej ku temu chwili większej jednostki bojowej, której trzon miały stanowić istniejące oddziały partyzanckie. Zamierzenie to zostało zgłoszone i nieco później zatwierdzone przez Okręg.

Odpowiedni moment jego realizacji właśnie nadszedł. Kpt. „Zimowit” - „Skała” postanowił sformować samodzielny oddział pod nazwą Batalion Szturmowy - »299«. Cyfra 299 była kryptonimem Kedywu Okręgu Krakowskiego AK.

Zadanie organizującej się jednostki - na wypadek powstania - też było określone. Batalion dozbrojony bronią zrzutową miał wraz ze zgrupowaniem AK »Żelbet« uderzyć klinowo na Kraków z rejonu Lasku Wolskiego, opanować sektor miasta objęty ulicami Krupnicza i Pierackiego aż po teatr Juliusza Słowackiego.

Czy to było możliwe w końcu lipca i początku sierpnia 1944 r.? Chyba tak. W okresie tym niemiecki garnizon wojskowy w Krakowie był mocno uszczuplony. Z przeprowadzonego wówczas przeze mnie wywiadu wynikało, że znajdujący się na kierunku działania główny punkt oporu - Totenkopfkaserne (II Dom Akademicki) - posiadał załogę liczącą 70 ludzi, złożoną ze starszych wiekiem żołnierzy. Na bazę organizacyjną batalionu wyznaczono miejscowość Goszcza - Biórków - Wronin koło Kocmyrzowa.

Dla sztabu nastały pracowite dni. Duszą wszelkich poczynań był niewątpliwie sam szef krakowskiego Kedywu, inspirator całego zamierzenia i przyszły dowódca batalionu kpt. „Zimowit” - „Skała”.

Zapewnić kwatery, wyżywienie, kotły, koce, bieliznę, przybory do jedzenia, tabor, opiekę sanitarną dla kilkuset ludzi wydawało się początkowo rzeczą wprost niemożliwą. Cudu tego dokonali ofiarni ludzie, spontaniczna pomoc społeczna i w dużej mierze rekwizycje dokonywane w niemieckich majątkach, sklepach, magazynach.

Niemal nazajutrz po ogłoszeniu mobilizacji zaczęli napływać żołnierze z byłych obwodów dywersyjnych i ochotnicy, głównie z Krakowa. Nieśli ze sobą niebywały wprost entuzjazm, wolę walki i niestety niewiele broni.

Z obwodu dywersyjnego »Szerszeń« (Myślenice, Skawina) dotarła zaledwie jedna drużyna, resztę przejął „Hańcza” (Henryk Galas) do formującego się zgrupowania »Harnaś«.


(OP "Skok")

Z oddziałów partyzanckich Kedywu jako pierwszy, bo już 31 lipca 1944 r. przybył na koncentrację do Goszczy oddział partyzancki »Skok«.

W czasie dotychczasowego ponad pięciomiesięcznego istnienia pełnił on na terenie powiatu miechowskiego opisaną już służbę porządkowo-wychowawczą.

Do innych ciekawszych zdarzeń w jego działalności należy zaliczyć wzmiankowaną zasadzkę w połowie kwietnia 1944 r. na szosie Słomniki-Kraków, koło wsi Widoma, celem odbicia transportu więźniów jadącego z Miechowa do Krakowa.

(Potyczka z niemieckimi lotnikami 16.05.1944)

W dniu 16 maja 1944 r. patrol w składzie pchor. „Benko” (Józef Argasiński), „Sowa”, „Rybka” i „Jastrząb” został wysłany do Kłaja, by rozbroić tamtejszy posterunek bahnschutzów. Za Zabierzowem koło Niepołomic zatrzymali jadących na furmance trzej niemieccy lotnicy. Partyzanci nie dali się zastraszyć. Od ich pierwszych strzałów zginęło dwóch Niemców.

- Jezus Maria! Nie strzelajcie! Jestem Polakiem! - krzyczał trzeci w momencie, gdy „Sowa” już do niego mierzył.

- A jak to udowodnisz? - dał mu szansę zwolniwszy spust visa. Lotnik rozerwał mundur i wyciągnął medalik z polskim napisem.

- Jestem Ślązakiem, siłą wcielili mnie do armii - wyjaśnił swą przykrą sytuację. Rozbrojono go i puszczono wolno. Patrol zdobył bez własnych strat 1 pistolet maszynowy typu MP, karabin, 1 pistolet typu Parabellum, 3 rowery i 2 mundury.

Po pogrzebaniu zabitych Niemców partyzanci ruszyli dalej. W obrębie Puszczy Niepołomickiej spotkali leśniczego uzbrojonego w dubeltówkę. Posiadanie tej broni świadczyło, że musiał być volksdeutschem lub Ukraińcem. Zabrano mu flintę i wlepiono kilkanaście kijów na tyłek.

(Ochrona zrzutu pod Kościelcem 18.05.1944)

Dnia 18 maja 1944 r. cały oddział wziął udział w ochronie zrzutu samolotowego pod Kościelcem. Załadowanych 6 furmanek dostarczono na melinę w Rachwałowicach, a później przekazano cały ten transport miejscowej „terenówce”. W nagrodę za to partyzanci zostali obdarowani dość sowicie bronią i amunicją.

(Likwidowanie konfidentów)

W ciągu maja 1944 r. wydzielone patrole zlikwidowały kilku konfidentów gestapo w okolicznych wsiach.

(Szkolenie)

Od 20 czerwca do 10 lipca 1944 r. oddział przebywał w Ksanach i w gajówce Chrustowice. Prowadził intensywne szkolenie własne i żołnierzy placówki w Opatowcu przysyłanych grupami przez wypróbowanych przyjaciół oddziału: „Stanisława” (Lucjan Skrzyński) i „Brzozę” (Stanisław Kozioł).


(Epizod przed Kocmyrzowem)

W pierwszych dniach lipca 1944 r. opuścił oddział okresowo delegowany na dowódcę ppor. „Czesław”. Jego funkcję przejął pchor. „Benko”. Wracając do Krakowa „Czesław” postanowił zabrać ze sobą 4 steny, amunicję i skrzynkę granatów celem dozbrojenia podległych sobie patroli dyspozycyjnych. Cenny ładunek ukryty pod słomą i sianem wiózł na furmance „Waligóra” (Bolesław Woźniak z Biórkowa), a ubezpieczali „Czesław” i „Sowa”. Przed wjazdem do Kocmyrzowa konwój zatrzymało dwóch cywilnych Niemców.

- Co tam jest? - spytał jeden z nich wskazując na wóz.

- Kartofle dla rodziny w Krakowie - oświadczył „Czesław”. Niemiec jednak nie wierzył. Ściągnął przykrycie i usiłował podnieść skrzynkę z granatami. Siedzący na wozie ściskali ukryte za pazuchą steny i czekali w napięciu na rozkaz otwarcia ognia.

- Das sind Kartoffeln? - spytał ironicznie Niemiec, rozpoznając granaty.

- Proszę przestać szukać! Powiedziałem wyraźnie, że to są kartofle - cedził przez zęby „Czesław” patrząc twardo w oczy nadgorliwca. Słowa te, a jeszcze bardziej osobliwy wygląd i spojrzenie „Sowy” poskutkowały z miejsca.

- Ja! Ja! Das sind wirklich Kartoffeln - powiedział przekonany już Niemiec do stojącego obok kolegi i kazał jechać dalej.


(Pobyt we wsi Kobiela)

Od 11 lipca do 23 lipca 1944 r. oddział partyzancki »Skok« kwaterował we wsi Kobiela. W dalszym ciągu odbywały się ćwiczenia polowe i szkolenie żołnierzy „terenówki”.

(Konwojowanie oficerów radzieckich)

Dnia 12 lipca 1944 r. wydzielony patrol konwojował i przeprawiał przez Wisłę dwóch oficerów radzieckich udających się do swych oddziałów partyzanckich na Podhalu.

(Odbicie więźnia pod Bejscami 13.07.1944)

Dnia 13 lipca 1944 r. grupa pod dowództwem „Fetniaka” w składzie: „Sowa”, „Murzyn”, „Pik”, „Rolf”, „Lolek”, „Kruk”, „Żubr”, „Jastrząb” i „Kirus”, uzbrojona w 5 stenów, 5 karabinów i granaty wzięła udział w odbiciu pod Bejscami aresztowanego członka terenowej organizacji AK. Był nim młody chłopiec, który został zatrzymany w czasie przewożenia ulotek i prasy konspiracyjnej. Z racji pełnionej funkcji znał dobrze wszystkie miejscowe kontakty organizacyjne. W czasie przesłuchiwań na posterunku w Bejscach trzymał się dzielnie i nie udało się niemieckiej żandarmerii nic z niego wycisnąć. Postanowiono więc przewieźć go do więzienia w Kazimierzy Wielkiej, a stamtąd do gestapo w Krakowie. Sugestię odbicia, a później datę spodziewanego transportu więźnia przekazał oddziałowi partyzanckiemu »Skok« kpt. „Młot”. Zastrzegł przy tym, aby akcję ograniczyć do samego uwolnienia aresztowanego bez wszczynania walki z eskortą, którą będą stanowić najprawdopodobniej polscy policjanci, w większości współpracujący z AK.

Grupa partyzantów bardzo wcześnie, bo już o 3 rano, zajęła stanowiska przy drodze do Kazimierzy Wielkiej, około 4 km od Bejsc. Równinny i bezdrzewny teren nie nadawał się na miejsce zasadzki. Cóż było jednak robić, jak lepszego nie było.

Partyzanci rozlokowali się w zbożu w pobliżu polnej drogi i niecierpliwie czekali, zachowując się przy tym jak trusie, z uwagi na ruch furmanek i ludzi po szosie. Mijały długie godziny, a transportu nie było widać.

Może pojechali inną drogą albo rozmyślili się? - szeptali między sobą. Dopiero po 7 godzinach „Fetniak” spostrzegł przez lornetkę wyruszający z Bejsc konwój. Jechały dwie furmanki. Na pierwszej siedziało 6 polskich policjantów, o kilkadziesiąt metrów dalej, na drugiej - niemiecki żandarm, dwóch granatowych i między nimi więzień. Gdy furmanki znalazły się około 30 m od partyzanckich stanowisk, kilka krótkich serii z peemu przeszyło i powietrze. Strzelano celowo ponad głowami.

„Fetniak” wezwał eskortę do zatrzymania się i poddania. Wszyscy policjanci zeskoczyli z wozów podnosząc ręce do góry. Chwilowe zamieszanie spowodowane rozbrajaniem wykorzystał skrzętnie niemiecki żandarm i jeden z granatowych nazwiskiem Dolata dając nura w zboże. Gdy Niemiec umykał co sił w nogach, polski służalec uznał za stosowne osłaniać ogniem swego pana. Strzelił raz do partyzantów i zarepetował karabin, by wypalić powtórnie. Nie zdążył. Celna seria „Sowy” rozłożyła go na miejscu. Niemca nie ścigano, bo nie on, lecz więzień był celem wyprawy. A tego nie było jakoś widać. Znaleziono go wreszcie na drugiej furmance. Skuty za ręce i nogi, niemiłosiernie skatowany zdołał zsunąć się w czasie strzelania z siedzenia na słomę i leżał bez ruchu. Podskoczyło tam kilku partyzantów i przeniesiono go ostrożnie na przygotowany do akcji własny wóz. Rozbrojeni policjanci błagali o pozostawienie im karabinów powołując się na niemiecki rozkaz, że każdy z nich będzie rozstrzelany w wypadku postradania broni. Ponieważ, jak opiniował kpt. „Młot”, byli to na ogół ludzie przyzwoici, „Fetniak” uległ ich prośbie - nakazując na wszelki wypadek - zabrać zamki od karabinów. Akcja trwała w sumie kilkanaście minut i czas już było znikać.

Zaszokowany wydarzeniami więzień nie mógł zorientować się w czyich jest rękach. Uwierzył w szczęście dopiero wtedy, gdy rozcięto mu kajdany. Płakał z radości i obcałowywał swych wyzwolicieli. Z opatrzonymi ranami i nakarmiony opuścił wieczorem oddział, by zameldować się u swego dowódcy kpt. „Młota”.

(Potyczka w Opatowcu 15.07.1944)

Dnia 15 lipca 1944 r. rano oddział partyzancki »Skok« wyruszył ze swych kwater do Lasów Chrostowickich na ostre strzelanie z nowo przybyłą na przeszkolenie 20-osobową grupą. Natomiast szef oddziału „Belfort” udał się w towarzystwie „Szydły” (Leonard Wroderski) do Opatowca. Od kilku dni dokuczał mu niemiłosiernie ząb i trzeba było go usunąć. Byli uzbrojeni w pistolety i granaty. Gdy zbliżali się do miasteczka, spostrzegli dużą liczbę opuszczających je mężczyzn. Co tu się dzieje? - zastanawiał się „Belfort”. Sprawę wyjaśnił jeden z przechodniów, który podbiegł z ostrzeżeniem.

- Panowie, nie idźcie tam. W rynku jest sześć furmanek żandarmów z Koszyc. Ludzie uciekają, bo spodziewają się aresztowań lub łapanki.

- Cholera! Ale ja muszę dostać się do dentysty, bo mi łeb z bólu pęka. Mieszka koło rynku, jakoś tam dobrniemy - zdecydował cierpiący i ruszyli dalej.

Mijali właśnie cmentarz, gdy zza zakrętu wyjechała niespodziewanie furmanka z pięcioma Niemcami.

- Halt! - krzyknęli w stronę idących.

- Za mur! - zareagował na to „Belfort” skacząc w sekundzie na cmentarz, a tuż za nim „Szydło”. Odbezpieczyli spiesznie dwa granaty i rzucili w stronę furmanki. Niemcy zeskoczyli z wozu i legli plackiem na ziemi. Po wybuchu nie podniosło się dwóch rannych i koń. Partyzanci strzelając z pistoletów wycofali się wśród grobów, by wrócić do oddziału.

Tymczasem jakiś mężczyzna zaalarmował ćwiczący oddział partyzancki »Skok«, że w Opatowcu doszło do strzelaniny i Niemcy aresztowali przy tym dwóch nieznanych osobników. Dowódca oddziału „Benko” sądził, że chodzi tu o „Belforta” i „Szydłę”. Zabrał ze sobą około 20 ludzi i ruszył biegiem do miasta, by odbić zatrzymanych. Po przybyciu na rynek okazało się, że, żandarmi zabrali swoich rannych i umknęli za Wisłę do Ujścia Jezuickiego, tylko na poczcie zabarykadowało się ośmiu i dzwonią o pomoc, informując, że zostali zaatakowani przez przeważające siły partyzantów.

„Benko” wysłał patrol z zadaniem ściągnięcia promu na lewy brzeg Wisły, by odciąć ewentualność niemieckiej odsieczy z Ujścia Jezuickiego, a sam z resztą grupy przystąpił do szturmu. Wezwani do poddania się Niemcy nie kapitulują i ostrzeliwują się gęsto. Zakratowane okna i obecność na poczcie trzech Polaków uniemożliwiają bardziej skuteczne działanie. „Belfort" zdążył powrócić do lasu, poderwać resztę oddziału i przybyć w sukurs do Opatowca, a oblężenie jeszcze trwało. Pod okna budynku podczołgał się „Rybka" i rzucił granat do środka. Gdy podniósł się następnie, by sprawdzić skutki wybuchu, padł trafiony śmiertelnie w głowę.

Po dwugodzinnej walce udaje się jednemu z partyzantów dostać na dach budynku, a stamtąd na strych. Granat rzucony przez niego na korytarz i seria pistoletu maszynowego otrzeźwiają wreszcie Niemców. Kapitulują i wychodzą z podniesionymi w górę rękami. Atakujących ogarnia zdumienie. Jest ich nie ośmiu - jak mówiono - lecz tylko trzech, w tym jeden zabity. Wśród nich oficer - dowódca oddziału, który tak nieoczekiwanie szybko wycofał się za Wisłę. Z Polaków został lekko ranny kierownik poczty. Miejscowa ludność wylęga na ulicę i raczy partyzantów jedzeniem i otacza wielką serdecznością.

„Benko” postanawia nie dopuścić do miasta nowej ekspedycji niemieckiej. Szybko porządkuje oddział i zaciąga ubezpieczenie od północy, zaś placówka „Brzozy” od południa.

Wkrótce wpada do Opatowca na koniu goniec i melduje zbliżanie się niemieckich wozów od strony Koszyc.

Oddział rusza do miejscowości Podskale, znajdującej się dwa kilometry od miasta, by przygotować zasadzkę. Partyzanci zajmują tymczasowe stanowiska na skraju wsi, dowódca wraz z „Sową” i „Murzynem” wychodzi do przodu na bliższe rozpoznanie terenu.

Zza zakrętu drogi pojawiają się Niemcy. Patrol zdążył niemal w ostatniej chwili skoczyć do ogrodu i ukryć się za drzewami.

Trzeba ostrzec oddział! - myśli szybko „Benko” i pruje z peemu do pierwszego nadjeżdżającego wozu. Żandarmi nie są dłużni. Zeskakują z furmanek i otwierają silny ogień. Jeden z pocisków trafia „Benkę”. Ciężko rannego w rękę wyprowadza z pola walki sanitariuszka „Lucyna” (Łucja Marecka). Dowództwo nad oddziałem przejmuje „Belfort”. Do walki włącza się główna grupa oddziału partyzanckiego »Skok«. Wywiązuje się obustronna strzelanina. Niemców z pierwszego wozu przyciska do ziemi lekki karabin maszynowy typu Spandau, którego wprawnym celowniczym jest „Szydło”, z pochodzenia Ślązak, dezerter z armii niemieckiej. Żandarmi usiłują wycofać się i ukryć za zakrętem drogi. Jeden z nich, ranny w nogę, chowa się za domem, drugi nie podnosi się więcej. Ci z pozostałych furmanek otwierają silny ogień z broni maszynowej do partyzantów, by umożliwić odskok kolegom. To im się udaje, Zacierają poległego, lądują się na wozy i uciekają w stronę Koszyc. Na jednej opuszczonej furmance pozostawiają 2 bębny amunicji do pepeszy i 4 taśmy do lekkiego karabinu maszynowego.

Wzięci do niewoli w czasie akcji na pocztę dwaj żandarmi skorzystali z okazji i zaczęli uciekać do swych pobratymców. Nie uszli daleko. Po walce oddział zajął stanowiska we wsi Rogów w oczekiwaniu na nowy atak Niemców. Ci jednak nie zjawili się. Na polecenie komendanta miejscowej placówki partyzanci wrócili o północy na swoje kwatery w Kobieli.

W walkach tego dnia partyzanci zabili 6 Niemców, a 4 było rannych. Zdobyto 1 peem, 2 karabiny, 1 pistolet belgijski, dużą ilość amunicji, parę koni i wóz. Zginął kpr. „Rybka” (Stanisław Okoń) i został ranny pchor. „Benko” (Józef Argasiński). Poległego kolegę pochowano uroczyście w nocy z 20 na 21 lipca 1944 r. pod pomnikiem w Czarkowie. Przemówienie „Stanisława” i honorowa partyzancka salwa pożegnały go na zawsze. „Benko” został przekazany na leczenie do szpitala w Krakowie.

(Przygotowania do akcji na więzienie w Kazimierzy Wielkiej)

Niemcy nie podjęli na razie żadnych działań i represji. Oddział partyzancki »Skok« patrolował cały czas teren i trwał w ciągłym pogotowiu bojowym, aż do wyznaczenia mu nowego, wielce obiecującego zadania. W dniu 24 lipca otrzymuje bowiem od terenowych władz AK rozkaz przybycia o godzinie 24 do majątku Kobylniki. Wyrusza o godzinie 15 marszem ubezpieczonym, po raz pierwszy nie konspiracyjnie, lecz jawnie w mundurach i w pełnym uzbrojeniu. Ludność mijanych wsi wita oddział entuzjastycznie. Kobiety i mężczyźni całują partyzantów i polskie orzełki na czapkach. Patriotyczne uniesienie krzepi i zobowiązuje.

Na miejscu zbiórki nowa przyjemna niespodzianka. Jest już tu bratni, ale pierwszy raz spotkany oddział partyzancki »Grom«. Następują krótkie powitania i wymiana partyzanckich wrażeń. Gorzej uzbrojonym „gromowcom” imponuje znajdujący się w posiadaniu »Skoku« lekki karabin maszynowy typu Spandau. Czeka ich niełatwe, ale interesujące zadanie bojowe: mają wziąć udział w akcji na więzienie w Kazimierzy Wielkiej i odbiciu aresztowanego, wraz z innymi członkami AK, dowódcy kompanii 120. pp ppor. „Maratona” (Marian Markiewicz).

Oba oddziały zajmują podstawę wyjściową tuż koło miasta. W ciszy i napięciu oczekują rozkazu do uderzenia. Niestety nadszedł inny, bo odwołujący akcję. Kwituje go ogólne rozczarowanie. Aresztowanych udało się wydostać na wolność bez potrzeby opanowania więzienia.


(Potyczka w Sielcu 26.07.1944)

W dniu 26 lipca »Skok« kwateruje w miejscowości Zagaje Dębiańskie. Ma ubezpieczać kurs podchorążych 120 pp dywizji AK. W godzinach południowych podrywa partyzantów meldunek, że koło wsi Sielec dopiero co spotkany »Grom« toczy ciężką walkę z Niemcami.

- Na furmanki! - rozkazuje „Belfort” i cały oddział nie żałując koni pędzi w sukurs kolegom. Przed Sielcem rozsypuje się w tyralierę i rusza w kierunku strzałów. Dochodzi do miejsca, gdzie bitwa już wygasa.

(Przybucie na koncentracje do Goszczy)

Na kwaterę w Przezwodach dotarł rozkaz Komendanta Okręgu Krakowskiego AK wzywający oddział partyzancki »Skok« na koncentrację.

W dniu 31 lipca oddział melduje się w Goszczy w składzie osobowym: „August” (NN) - zbiegły z niewoli Francuz, „Belfort” (Stanisław Purtak), „Biały” (Adam Olesiński), „Fetniak” (Tadeusz Kociołek), „Jastrząb” (NN), „Jerzy” (Mieczysław Lasota), „Jeż” (Jerzy Idzik), „Kirus” (Stanisław Zaczkiewicz), „Kobus” (NN), „Kruk” (Bolesław Niewiara), „Lach” (Leon Kia ja), „Lisek” (Zdzisław Michalak) - uciekinier z Oświęcimia, „Lolek” (Karol Szymoniak), „Lucyna” (Łucja Marecka) - sanitariuszka, „Maciek” (Józef Papuga) - uciekinier z Oświęcimia, „Marek” (Marian Pennert), „Mewa” (NN) - uciekinier z Oświęcimia, „Miś” (Wiesław Zapałowicz), „Mops” (Alojzy Królikowski), „Mruk” (Bolesław Dyrda), „Murzyn” (Tadeusz Królikowski) „Niedźwiedź” (Józef Dubicki), „Orlot” (Wieńczysław Kogut), „Piach” (Wiesław Wańkowski) „Pik” (Kazimierz Kardasiński), „Pliszka” (Stanisław Tippe), „Poradoń” (N. Kościelski), „Rolf” (Jan Kozdroń), „Ryś” (Ryszard Kordek) - uciekinier z Oświęcimia, „Sas” (Czesław Nogieć), „Szczygieł II” (Roman Nowak), „Szydło” (Leonard Wroderski) - dezerter z armii niemieckiej, Ślązak, „Tatar” (Ryszard Wańkowski), „Teresa” (NN) - sanitariuszka, „Waligóra” (Józef Dąbkowski), „Wodnik” (Henryk Dzięgielewski) - uciekinier z Oświęcimia, „Wróbel” (NN), „Wyrwa” (Edward Hofmann), „Żubr” (Zbigniew Kurz).

Uzbrojenie oddziału stanowiły: 1 elkamen typu Spandau, 13 karabinów typu Mauser, 14 peemów, 23 pistolety, 1 „urzyn”, 1 dubeltówka, znaczna ilość granatów i amunicji.


(OP "Grom")

Od połowy maja 1944 r. oddział »Grom« kwaterował w rejonie Lasów Chroberskich w sąsiedztwie oddziału »Błyskawica«. Oba oddziały, będąc w stałym kontakcie i ścisłym współdziałaniu, patrolowały ustawicznie okolice czuwając nad bezpieczeństwem miejscowej ludności. Liczne akcje gospodarcze na Liegenschafty w Chrobrzu i Złotej, mleczarnię w Dzierożni, niszczenie bimbrowni, likwidacja konfidentów, strzeżenie majątku państwowego przed rozkradzeniem oraz szkolenie wojskowo-dywersyjne stanowiły główne tło codziennych zajęć.

Niemcy wyraźnie unikali opanowanego przez partyzantów „bandyckiego” terenu. W tych warunkach niewiele było okazji do bezpośrednich z nimi starć. Szacunek i mir wśród społeczeństwa, zaszczyt noszenia żołnierskiego munduru, koleżeńska atmosfera i dobre jedzenie budziły niemal wakacyjne nastroje. Tak o tym pisał „Kat” (Józef Bieniasz):

Nie ma to jak życie w »Gromie« 

W dzień wykłady i ćwiczenia,

W nocy twardo śpisz na słomie,

Brak ci czasu na marzenia.

Kiedy stena trzymasz w dłoni,

Już nie tęsknisz za dziewczyną,

Rozkaz z miejsca w miejsce goni,

Maszerujesz z tęgą miną.

Sto mil dla nas to zabawa,

Nie ma sarkań ani szmerów.

To wojenna jest zaprawa

Dla nas, przyszłych oficerów.

A po marszu masz apetyt,

Nawet szkielet wnet przytyje.

Vivat kluski i kotlety!

I nasz kucharz niech nam żyje!

„Leśnik” szukał okazji, by pograć na fortepianie, „Batko” (Jan Tryszczała) obskakiwał wiejskie piękności, nawet solidnego „Buńkę” zbierało na ciągoty. Przystojniak upatrzył sobie przechodzącą koło meliny ładną dziewczynę. Codzienny, niewinny flirt zaprowadził ich wkrótce na pobliską miedzę.

- A może byśmy trochę pogrzeszyli, Marysiu? - kusił partyzant szczerząc w uśmiechu ładne zęby.

- Dyć cemu nie? - zgodziła się zaskakująco szybko. - Ino najpirw pon mi dadzą kartkę na dwie fury drzewa z lasu - uwarunkowała chytrze swe przyzwolenie.

Czar prysnął. Morale nie pozwalało szafować państwowym majątkiem. „Słodkie, partyzanckie życie” uprzykrzały mocno częste warty, liczne dzienno-nocne patrole i brak snu.

(Wypad na niemiecki magazyn broni w Skalbmierzu)

Dnia 31 maja 1944 r. oddział partyzancki »Grom« przedsięwziął wypad na niemiecki magazyn broni w Skalbmierzu, umiejscowiony w barakach otoczony zasiekami z drutu kolczastego. Wieczorem wyruszył tam patrol w składzie: „Sam”, „Orlik”, „Leśnik”, „Czort” z zadaniem zlikwidowania wartownika i wejścia do środka. Reszta oddziału pod dowództwem „Karpia” podeszła pod obiekt, by wesprzeć w działaniu kolegów i zabrać cenną zdobycz. Niestety, nic z tego nie wyszło. Nieopatrzne uderzenie peemu o granat przez któregoś z partyzantów obudziło czujność wartowników i akcja spaliła na panewce.

Zaalarmowani Niemcy wszczęli ostrą strzelaninę i oświetlili rakietami teren. Wycofujący się wśród gęstego ognia napastnicy tulili się do matki ziemi gdzie popadło. Na kwaterze okazało się, że wszyscy wręcz ociekają krowim łajnem. Pchor. „Sam” musiał zarządzić następnego dnia generalne mycie i pranie w pobliskich stawach budziszowickich.


(Akcja na kasę Żeglugi Rzecznej)

Dnia 24 czerwca 1944 r. wracali statkiem wiślanym z Krakowa do oddziału „Judasz”, „Łęczyc” i „Buńko”. Pierwszy załatwiał sprawy w dowództwie Kedywu, dwaj pozostali zdawali egzamin w konspiracyjnej podchorążówce.

- Może zrobimy kasę? - poddał myśl „Judasz”. - Żegluga Rzeczna to przecież przedsiębiorstwo niemieckie.

- Dlaczego nie? - poparł go „Łęczyc”.

Do kabiny kapitana weszli obaj projektodawcy, zaś „Buńko” ubezpieczał ich z pokładu.

- Jesteśmy partyzantami AK i żądamy wydania forsy! - zagaił „Judasz” akcentując swój postulat pistoletem. Kapitan wezwał kasjera i przedstawił sprawę.

- Panowie! Jak się wytłumaczymy przed władzami niemieckimi? - biadolił kasjer.

- Otrzymacie odpowiednie potwierdzenie z polską pieczątką.

- Jak tak, to co innego - ucieszył się i ochoczo wydał pieniądze. „Judasz” wypisał zaświadczenie i opatrzył je pieczątką oddziału »Grom«. Zadowolony z takiego spotkania i obrotu sprawy kapitan żałował bardzo, że utarg był niewielki.

- Trzeba było przyjść w niedzielę - tłumaczył nietęgą zawartość kasy.


(rekwizycja koni gubernatora Franka)

Około 20 lipca udał się w obchód silny patrol oddziału partyzanckiego »Grom« w składzie: „Karp”, „Ryś”, „Gala”, „Zając”, „Batko”, „Cień”, „Mściciel”, „Czort”, „Soroka”, „Zbójnik” i „Kropka”. Partyzanci zawadzili po drodze o majątek Hebdów, gdzie znajdowała się niemiecka stadnina rasowych koni.

- Piękne okazy - zagadał artylerzysta „Karp” do jakiegoś mężczyzny z folwarcznej służby.

- Ech! Te to nic. Gdyby pan zobaczył dwa araby, które są w stajni, to by panu oko zbielało. Są specjalnie pielęgnowane, bo stanowią własność samego gubernatora Franka.

- Niemożliwe - wtrącił się „Łęczyc”. - Takie by nam się przydały.

Weszli do stajni domagając się wydania koni.

- Może panowie wezmą te, a może te - licytował się masztalerz zachwalając wszystkie, byle tylko odwrócić uwagę od arabów Franka.

- A my wolimy te dwa niż sto innych - przekomarzał się „Kropka” dopingując kolegów, aby je wyprowadzili. „Łęczyc” wypisał zaświadczenie rekwizycyjne i przybił z satysfakcją pieczątkę oddziału »Grom«. Niech władca GG wie, komu teraz będą służyć. W istocie gubernator Frank miał pecha do ludzi z krakowskiego Kedywu. Tylko dwie osobiste przykrości (zamach na pociąg pod Grodkowicami i rekwizycja ulubionych koni), jakie go spotkały w czasie okupacji z rąk polskiego Podziemia, były sprawką tego właśnie ugrupowania.

(Powstanie 106 dywizji AK)

W ciągu lipca 1944 r. Inspektorat AK »Maria« o powierzchni 3000 km2 przeszedł - zgodnie z założeniami sztabu Okręgu - gruntowną reorganizację. W miejsce dotychczasowych Obwodów, Podobwodów i Placówek, których zadanie ograniczono wyłącznie do czynności administracyjno-kwaterunkowych, tworzono taktyczne jednostki bojowe.

Powstała 106. dywizja AK w składzie: 112. Pułk Ziemi Miechowskiej, 116. Pułk Ziemi Olkuskiej, 120. Pułk Ziemi Pińczowskiej oraz Krakowska Brygada - Kawalerii Zmotoryzowanej. Ponadto powstały: Partyzancki Samodzielny Batalion Szturmowy, batalion sztabowy i dywizjon kawalerii 6. pułku ułanów. Jednostki te liczyły łącznie około 15 000 ludzi. W garnizonie »Marii« przebywały także trzy oddziały partyzanckie Kedywu Okręgu Krakowskiego, grupy AL i NSZ.

Od wiosny 1944 r. narastało z każdym dniem działanie sabotażowo-dywersyjne pod kierownictwem cichociemnego kpt. „Ponara” (Antoni Iglewski). Mnożyły się napady i zasadzki na załogi niemieckie oraz udane odbicia aresztowanych w czasie konwojów i z więzień.

Ogłoszony w dniu 24 lipca 1944 r. stan czujności powodował częściową mobilizację terenu i wywoływał ogólne podniecenie. Błyskotliwy postęp ofensywy radzieckiej i przeświadczenie o rychłym wybuchu powstania (vel akcji »Burza«, vel »Deszcz«) podrywały wielu pomniejszych dowódców do otwartych wystąpień i rozrachunku z okupantem.

- Nie można dopuścić do tego, by sukinsyny wycofali się bezkarnie - rozumowało wielu z nich.

W dniu 24 lipca rozbrojono posterunek policji i opanowano Brzesko Nowe, z 24 na 25 lipca 1944 r. rozbito Stützpunkt i zajęto Nowy Korczyn, w nocy z 25 na 26 lipca wzięto do niewoli załogę Stützpunktu i wyzwolono miasto Działoszyce, a 26 lipca uderzono na Książ Wielki; tegoż samego dnia zdobyto w walce Koszyce i bez walki Opatowiec.

W wyzwolonych miejscowościach przejmuje władzę polska administracja cywilna. Przechowywane od lat narodowe flagi łopoczą dumnie na domach i urzędach, wieszcząc oficjalnie wolność.

Niemcy nie chcą i nie mogą dopuścić do opanowania zaplecza bliskiego już frontu. Podejmują kontrakcję. Pierwsze uderzenie kierują na Działoszyce. Dnia 26 lipca wysyłają tam kompanię XXI policyjnego baonu wartowniczego z Kazimierzy Wielkiej oraz kolumnę żandarmerii zmotoryzowanej »63« z Miechowa, które mają się spotkać w Skalbmierzu i wyruszyć na odbicie i pacyfikację Działoszyc.

Wywiad AK i opanowane już urzędy pocztowe pracują sprawnie. Telefony, dzwonią na wszystkie strony i alarmują okoliczne oddziały o zamiarze Niemców.


==(OP "Grom" c.d.) Oddział partyzancki »Grom« po odwołaniu w nocy z 24 na 25 lipca akcji na więzienie w Kazimierzy Wielkiej znajdował się w ciągłym ruchu. Dowódca „Sam” postanowił bowiem zapolować na Niemców w pobliżu ważniejszych traktów. Okazja jednak nie nadarzała się.

(Zasadzka pod Skalbmierzem)

Dzień spędzili partyzanci we wsi Topola, a nocą z 25 na 26 lipca ruszyli znowu w teren, by bez sukcesów dotrzeć do dworu w Kobylnikach. Układali się właśnie do upragnionego snu, gdy zjawił się łącznik awizując niemiecką wyprawę.

- Alarm! - poderwał oddział „Sam”.

Psiocząc na partyzanckie porządki ruszyło bractwo naprzód w kierunku Liegenschaftu Sielec. Kręciło się tu trochę ludzi z dowodzonego przez por., „Sokoła” oddziału 106. dywizji AK, panował jednak spokój.

Cywile szybko zorganizowali poczęstunek, składający się z kiełbasy i chleba. Zabrali się z apetytem do jedzenia, gdy wpadł inny łącznik krzycząc z daleka, że trzy samochody Niemców znajdują się w Skalbmierzu. Oddział ruszył biegiem w kierunku odległej o 200 m szosy Kazimierza Wielka-Skalbmierz.

Na stanowiskach ogniowych koło kapliczki, tkwili już ludzie ppor. „Sokoła”. Kilkaset metrów w prawo stały dwa samochody ciężarowe i jeden osobowy, pełen Niemców. Podniesiona w jednym samochodzie maska i krążący wokół niego żołnierz wskazywały, że ma defekt. Moment zatrzymania się ekspedycji wykorzystał „Sam” na wyszukanie jak najdogodniejszej pozycji i zamaskowanie oddziału. Oddział partyzancki »Grom« liczył 24 ludzi, uzbrojony był nietęgo, bo w 4 peemy, 12 karabinów, 32 granaty konspiracyjne i broń krótką. Na szczęście ppor. „Sokół” miał kilkunastu ludzi i erkaem, który znalazł się w oddziale »Grom«.

W Liegenschafcie pozostał tylko „Mały”. Ten dopiero co wrócił z Krakowa. Paradował jeszcze w białej koszuli i pachniał nieco urlopową wódką.

- Za karę nie pójdziesz na akcję - ostudził jego zapędy pchor. „Sam”.

Trochę później dołączył do „Małego” „Judasz”, który w tym właśnie dniu przyjechał wraz z nowym dowódcą »Gromu« cichociemnym ppor. „Wierzbą”.

Partyzanci »Gromu« i chłopcy „Sokoła” czekają w skupieniu na przejazd Niemców, by uderzyć z zasadzki. Dochodzi godzina 14.30, a ci wciąż reperują samochód i nie kwapią się do dalszej jazdy. Wtem od „Kata”, „Buńki” i „Szczupaka” nadchodzi niespodziewany meldunek: z lewej strony od Kazimierzy Wielkiej widać trzy niemieckie samochody ciężarowe. „Sam” rozkazuje zmienić front i czekać na otwarcie ognia przez erkaem. Do celowniczego, usypiającego niemal ze zmęczenia, podbiega „Zając”.

- Będziesz strzelał na mój znak - przykazuje. Pierwszy samochód jest już na wysokości ugrupowania.

- Ognia! - krzyczy „Zając” do erkaemisty.

Karabin zagdakał krótką serią i umilkł. Zawtórowały mu peemy. Zacięcie, cholera! - klnie „Zając” i zabiera się do jego usunięcia. Nic nie wychodzi. Pocisk ugrzązł w lufie.

- Rzucać granaty! - rozkazuje „Karp”.

Śmiercionośne jajka lecą na drugi samochód. Partyzanci przytuleni do ziemi czekają na wybuch.

Cisza! Nie eksplodował żaden.

Bodajże to szlag trafił - złorzeczył ktoś, a zawtórowali mu inni. Trafiony pierwszy wóz z zabitym kierowcą płonie w przydrożnym rowie, z dwóch dalszych wyskakują Niemcy, zajmują stanowiska w zbożu po przeciwnej stronie drogi i prażą silnym ogniem do partyzantów. Obudzili się też ci od strony Skalbmierza i biją długimi seriami z karabinów maszynowych w kierunku pozycji »Gromu«. Od ich pocisków zapalają się dwa domy. Sytuacja staje się groźna. Pchor. „Sam” wycofuje do tyłu najbardziej narażone lewe skrzydło poza ochronny nasyp z kamieni. Manewr ten wykorzystują skwapliwie żandarmi, wskakują na pozostałe dwa samochody i ostrzeliwując się gęsto uciekają w stronę Kazimierzy Wielkiej.

Tymczasem „Orlik” i „Zając” nie bacząc na kule podczołgują się do płonącego samochodu i zabierają od zabitych Niemców 3 peemy, 2 karabiny, amunicję i granaty. W ich ślady idzie młodziutki, 14-letni harcerz z Warszawy przebywający właśnie na wakacjach. Oddział powiększa w ten sposób siłę ognia i zyskuje granaty, które niezawodnie wybuchają.

„Mały” nie może usiedzieć w Liegenschafcie i wbrew zakazowi dowódcy dołącza do walki. Pęta się bez broni koło swego przyjaciela „Orlika” drażniąc wszystkich białą koszulą. Ten staje się teraz hojny.

- Bierz empi, a ja sobie zatrzymam bergmanna - mówi wyniośle wręczając „Małemu” swój peem.

Niemcy od strony Skalbmierza okazują się nie lepsi od swoich kolegów z Kazimierzy Wielkiej. Dwa wozy wycofują się z walki pozostawiając na miejscu współtowarzyszy z uszkodzoną ciężarówką. Na nich kieruje się teraz uderzenie.

Trzy grupy partyzantów czołgając się fosami dochodzą na kilkanaście metrów pod stanowiska żandarmów. Niemców nie widać. Tkwią dobrze zamaskowani w rowach i trawie. Bronią się zaciekle.

Niemiłosierny upał i pragnienie dają się we znaki. „Karp”, a za nim inni dobierają się do mulistej, ściekowej wody. Dochodzi już godzina 17. Brakuje amunicji, a zbiegli Niemcy w każdej chwili mogą ściągnąć posiłki.

- Trzeba kończyć - decyduje „Sam” i podrywa swoją grupę do ataku.

- Hura!!! - krzyczą „Łęczyc”, „Kat”, „Szczupak”, „Judasz” i inni waląc świeżo zdobytymi granatami w pozycje niemieckie. Pozostałe dwie grupy robią to samo. - Hände hoch! - padają wezwania do poddania się. Żandarmi załamują się wreszcie. Stają na stanowiskach bojowych podnosząc w górę ręce. Z siatkami maskującymi na twarzy, brudni, zakurzeni, wyglądają żałośnie. Dwóch jest rannych, kilku zabitych leży w rowach. Grupują się koło samochodu. Podchodzą do nich „Sam”, „Kat” i „Łęczyc”. Dowódca w randze kapitana widząc osobliwe sznurowane bluzy odzywa się przymilnie po angielsku.

- Czy wy jesteście angielskimi spadochroniarzami?

- Nie, polskimi partyzantami - wyjaśnia po niemiecku „Kat”.

Widzi, jak żandarmi bledną i zaczynają drżeć ze strachu.

- To wcale nie znaczy, że jesteśmy takimi bandytami jak wy - dodaje. - My nie strzelamy do bezbronnych.

Już po walce, ale ze szczerą chęcią udzielenia pomocy nadciągnęły inne oddziały. Zjawił się bratni oddział »Skok« i kurs podchorążych 120. pp. AK pod dowództwem rtm. „Zagraja” (Wiesław Żakowski). Znacznie później przybyła także grupa AL z oddziału „Adama” (Adam Bieszczanin). W bitwie pod Sielcem wzięło udział około 40 słabo uzbrojonych partyzantów z »Gromu« i oddziału ppor. „Sokoła” przeciwko 5 samochodom (ponad 100 ludzi) po zęby wyposażonych żandarmów hitlerowskich. Rezultat był wprost zaskakujący. Zginęło 18 Niemców, kilku było rannych, a 10 (w tym 2 oficerów) dostało się do niewoli; spalono 1 samochód ciężarowy.

Z oddziału partyzanckiego »Grom« został lekko ranny w brzuch tylko „Wilk” (Witold Leśniak). Partyzanci zdobyli 1 wóz terenowy typu Phänomen, 1 karabin maszynowy MG-42 Spandau, 8 peemów, 28 karabinów, 18 pistoletów, 14 skrzynek amunicji, wiele granatów, miny oraz wyposażenie osobiste. Zdefektowany, pechowy dla Niemców samochód dziwnie szybko uruchomił „Zając” i obydwa oddziały «Grom» i »Skok« udały się do kolonii Sielec. Rozentuzjazmowana ludność witała zwycięzców kwiatami, jadłem i... łzami. Wiwatom nie było końca. Jeńców przekazano rtm. „Zagrajowi” do dyspozycji 106. dywizji AK. Jeszcze silny patrol przywiózł z Kazimierzy kilka beczek benzyny i świeżo zmotoryzowany oddział ruszył na swą kwaterę w Lasy Chroberskie. Rozognieni walką partyzanci przekrzykiwali się w opowiadaniu osobistych wrażeń. Cieszyło ich, że Niemcom się dostało, że dobrze wykorzystali okazję, by odgryźć się za swoje, innych i Polski krzywdy.

- Kto będzie nosił tyle broni? Trzeba będzie przyjąć nowych chłopaków do oddziału - martwili się niektórzy, podkreślając tym sukces.


(Powstanie Rzeczpospolitej Kazimiersko-Proszowickiej)

Wszyscy jednak nie wiedzieli wtedy, jak ważki mieli powód do dumy. Ich bowiem akcja bojowa w dniu 26 lipca 1944 r. ukoronowała powstanie tzw. Rzeczpospolitej Kazimiersko-Proszowickiej.

Pobity pod Sielcem i przestraszony SS-Obersturmführer Carl zlikwidował ostatni niemiecki punkt oparcia w Kazimierzy Wielkiej w dniu 27 lipca 1944 r. i poszarpany jeszcze przez oddziały AK w Koszycach i Brzesku Nowym wycofał się do Krakowa.

Płodna ziemia kazimiersko-proszowicka o powierzchni 1000 km2 była już całkowicie wolna i niepodległa. Gdy do tego doda się, że podobne republiki powstały równocześnie w Pińczowskiem i że Niemcy bez walki opuścili wiele miejscowości, można śmiało stwierdzić, że obszar zakola Wisły, aż do linii kolejowej Kraków-Warszawa, znalazł się w pełnym władaniu polskiego Podziemia. Przy tym dokonano tego angażując tylko część sił. Utrzymać jednak taką zdobycz mogła jedynie regularna, wyzwoleńcza armia. Planowy skok letniej ofensywy radzieckiej kończył się niestety na Wiśle i Wisłoce.

(OP "Grom" - c.d.)

Od akcji sieleckiej do 31 lipca 1944 r. żołnierze oddziału »Grom« spędzali noce i dnie na ubezpieczeniach i patrolach. Celowniczym zdobytego MG-17 został „Buńko”, amunicyjnymi „Kropka” i „Kat”. Niemców nie stać było na razie na odwet. Ograniczyli się do nalotu na Działoszyce, podpalenia płytkami fosforowymi kilku domów i zrzucenia przy tym ulotek następującej treści:

„Lotnictwo niemieckie odpowiada bandytom i ich pomocnikom w powiatach Miechów i Busko, którzy zakłócają bezpieczeństwo i porządek”.

- W nocy z 26 na 27 lipca 1944 r. organizująca się Brygada Krakowska AL podejmowała samolotowe zrzuty. Zdarzyło się, że dwa worki spadły wprost na kwaterę oddziału »Grom«. Zabezpieczyli je tam „Batko”, „Rudy” i „Korsarz”. Prawdziwi właściciele zjawili się niebawem i przejęli przysłane im z nieba dary. Za przysługę zostawili część amunicji i kilka magazynków do peemów.

(Cichociemny "Wierzba")

Cichociemny ppor. „Wierzba” występował w oddziale jako fryzjer. Nowo przyjęty, niepozorny cywil nie zwracał niczyjej uwagi. W Drożejowicach, gdy partyzanci zajadali obiad, pojawił się niemiecki samolot zwiadowczy typu Storch.

- Alarm lotniczy! MG-42 na stanowisko! - rozkazał „Sam”.

„Buńko” poderwał się z karabinem.

- A umie się pan z tym obchodzić? - odezwał się niespodziewanie „fryzjer”.

- Co to, kolega może chce mnie uczyć - odrzekł zapytany patrząc z góry na partyzanckiego żółtodzioba.

- Bo ja kiedyś strzelałem z takiego w Afryce.

Gdy lotnik odleciał spłoszony seriami MG-42 „Buńko” wrócił do przerwanej rozmowy.

- Pan powiedział, że strzelał z karabinu maszynowego w Afryce? Już wiem. Pan jest na pewno skoczkiem spadochronowym.

„Wierzba" przestał być rozmowny.

W dniu 31 lipca 1944 r. ppor. „Wierzba” przejął dowództwo oddziału partyzanckiego »Grom«. Pechowo stało się to w czasie, kiedy pchor. „Sam” pokazał się z jak najlepszej strony. Z tego też powodu zmiana wydawała się niektórym przykra, a będący po jednym głębszym „Batko” wręcz się rozpłakał.

„Wierzba” był już w posiadaniu rozkazu nakazującego koncentrację oddziałów koło Krakowa.


(Potyczka z Ukraińcami w Proszowicach 31.07.1944)

Tegoż dnia przed południem żołnierze »Gromu« załadowali się na samochód i ruszyli w drogę. Serdecznie witani i równocześnie żegnani przez ludność Skalbmierza, Małaszowa, Klimontowa dotarli do Proszowic. Koło stacji kolejowej mieszkańcy miasta poinformowali ich, że w rynku buszują Ukraińcy. Było ich około 40. Dowódca poderwał oddział i partyzanci marszem ubezpieczonym skierowali się do centrum. Świadomość nowego starcia uskrzydlała chłopców. Marsz przeistoczył się w bieg.

Na ulicach nie było widać żywej duszy, od czasu do czasu huk karabinowych wystrzałów mącił ciszę jakby wymarłego miasta.

- Szybciej! - dopingował oddział „Wierzba”.

Gdy dotarli do rynku, Ukraińcy wyjeżdżali już pełnym gazem w kierunku Słomnik strzelając przy tym dla odwagi. Trup zastrzelonego przed chwilą mężczyzny świadczył, że jednak tu byli. Partyzanci natychmiast obstawili rynek i wylotowe ulice. Nie było już z kim walczyć. Z bramy jakiegoś domu wyszedł pierwszy odważny. Chwiejnym krokiem skierował się do samochodu i patrzył z niedowierzaniem na białego orła wymalowanego na chłodnicy.

- Ludzie! To nasi! - wrzasnął.

Wkrótce ulica zapełniła się mieszkańcami Proszowic, witającymi entuzjastycznie swych przypadkowych wyzwolicieli.

Uściski, jedzenie, łzy i zaproszenia dezorganizowały oddział.

- Na samochód! Za Ukraińcami! - przerwał manifestację „Wierzba”.


(Przybycie "Gromu" na koncentracje do Goszczy)

Mimo szybkiej jazdy nie dogoniono zbrodniarzy. Wśród ulewy żołnierze »Gromu« dotarli w dniu 1 sierpnia 1944 r. o godzinie 2 rano na punkt zborny do Goszczy.

Na koncentrację przybyli; „Wierzba” (Maksymilian Klinicki) - dowódca, „Błysk” (Alfons Gara), „Buńko” (Włodzimierz Rozmus), „Dąbrowa” (Zbigniew Getrych), „Czort” (NN), „Jaksa” (N. Dobrzański), „Judasz” (Wojciech Niedziałek), „Karp” (Czesław Ciepela), „Kat” (Józef Bieniarz), „Kropka” (Tadeusz Janiak), „Leśnik” (Kazimierz Hromniak), „Lew” (Franciszek Piaskowik), „Mały” (Jerzy Tracz), „Mściciel” (NN), „Myśliński” (Józef Fiszer), „Łęczyc” (Jan Fiszer), „Orlik I” (Zdzisław Meres), „Ponury”. (Bolesław Gąsiorek), „Rudy” (Kazimierz Sułowski), „Ryś” (Kazimierz Meres), „Sas I” (Julian Dobrzański), „Soroka” (Edward Nowicki), „Sokół” (Edward Sówko), „Sulima” (Feliks Skrochowski), „Szczupak” (Zdzisław Jabłoński), „Tatar” (NN), „Wilk” (Witold Leśniak), „Zbójnik” (Zbigniew Kulig), „Żmija” (Zbigniew Gawlik), „Zając” (Jan Kałucki).

Uzbrojenie: 1 karabin maszynowy typu MG-42 Spandau, 12 peemów, 40 karabinów, 26 pistoletów i granaty.


(OP "Błyskawica")

Oddział partyzancki »Błyskawica« kwaterował od początku maja do 20 lipca 1944 r. tuż obok »Gromu « trzymając się zasadniczo kwatery u Gielniewskiego w Stradowie. Od początku swego zjawienia się w Miechowskiem partyzanci poruszali się w terenie jawnie, umundurowani w czarne spodnie, zielone bluzy i furażerki z polskim orzełkiem.

Fakt takiej swobody i przebywanie w jednym tylko miejscu świadczy najlepiej o postawie tamtejszego społeczeństwa, bezsilności Niemców i roli, jaką spełniały nawet małe oddziały partyzanckie w szachowaniu i wiązaniu sił wroga. Sprężyste dowództwo ppor. „Romana” i jego zastępcy kpr. „Błyskawicznego” sprawiały, że panowała tu wzorowa dyscyplina.

(Zasadzka pod Turnawcem 8.07.1944)

Dnia 8 lipca 1944 r. część oddziału udała się pod dowództwem „Błyskawicznego” (dowódca „Roman” pojechał do Krakowa) na łąki koło wsi Michałowice w celach szkoleniowych. Razem było 14 partyzantów („Rzeżucha”, „Puchacz”, „Lis”, „Jastrząb”, „Drozd”, „Słowik”, „Mściwoj”, „Szczygieł II”, „Sęp”, „Rybka”, „Dziki”, „Gołąb”, „Robinson” i „Błyskawiczny”) uzbrojonych w karabiny, jeden peem, angielski erkaem typu Brenn i granaty. Program ćwiczeń przewidywał tym razem także musztrę, pistolety maszynowe pozostawiono więc kolegom, którzy w liczbie 8 pełnili służbę wartowniczo-porządkową na kwaterze i mieli przygotować obiad.

Zajęcia prowadził przedwojenny podoficer zawodowy kpr. „Puchacz” (Józef Szwalbic). A że dzień był wyjątkowo upalny i pot dobrze oblał wszystkich, „Błyskawiczny” zarządził po ćwiczeniach kąpiel w pobliskich stawach majątku Budziszewice.

Przy karabinach złożonych w kozły pozostał tylko jeden wartownik.

- Słychać szum silników - zameldował w pewnym momencie.

Rozkosz pluskających się nagusów trwała krótko.

- Wychodzić z wody! - padł rozkaz.

Partyzanci jeszcze ubierali się, gdy przybiegł nad stawy syn właściciela Budziszowic Dobrzański donosząc, że do dworu przyjechało auto z kilkoma gestapowcami.

- Alarm! - wrzasnął „Błyskawiczny” i wszyscy w kilku minutach stanęli w pełnej gotowości bojowej.

Szybki w decyzji, jak jego pseudonim, dowódca już miał gotowy plan działania.

- My idziemy w kierunku Budziszowic - zwrócił się do swego starszego brata „Rzeżuchy” - i zajmiemy stanowiska na skrzyżowaniu dróg pod Turnawcem, ty leć na kwaterę do Stradowa, weź ludzi z peemami oraz granatami i w razie walki uderzycie na gestapowców od tyłu.

„Rzeżucha” ruszył biegiem po resztę kolegów, a grupa „Błyskawicznego” udała się ostrym marszem ubezpieczonym pod Turnawiec, gdzie w głębokim wąwozie rozchodziły się drogi do Stradowa, Budziszowic, Czarnocina i Mąkarzowic.

Miejsce na zasadzkę było idealne i dobrze znane partyzantom. Tutaj kilkanaście dni wcześniej liczący 20 ludzi oddział Niemców i policjantów granatowych ze Stützpunktu w Czarnocinie zapolował na powracających z prowiantem „Błyskawicznego”, „Rzeżuchę”, „Rybkę”, „Kruka” i „Zapalczywego”. Tylko szybka orientacja i wyjątkowe szczęście sprawiły, że wyszli z tej opresji zdrowo i cało.

Tym razem sytuacja była odwrotna. Oni czekali na przeciwnika. „Błyskawiczny” wysłał dwuosobowy patrol ubezpieczeniowy od strony Stützpunktu w Czarnocinie i rozmieścił resztę kolegów. Sekcja erkaemu zajęła stanowiska na skrzyżowaniu z kierunkiem ostrzału drogi budziszowickiej, uzbrojeni zaś w karabiny partyzanci - stanowiska nad wąwozem. Sam dowódca z jednym w grupie peemem wysunął się wraz z „Mściwojem” na czoło zasadzki.

- Otwarcie ognia na mój strzał - nakazał wszystkim.

Tymczasem we dworze buszowali Niemcy. Zjawili się tu z zatrzymanym w Krakowie mężczyzną. Był nim Zbigniew Grocholski (prawdziwe nazwisko Gertych), wysiedleniec z Poznania, który ukrywał się i pracował pod fałszywym nazwiskiem w Budziszowicach. W czasie badań przez gestapo coś kręcił, nie chcąc narażać na przykrości swych chlebodawców i chyba jeszcze więcej mieszkającej tam narzeczonej. Niemcy znaleźli jednak u niego zaświadczenie z miejsca pracy i węsząc jakieś konspiracyjne powiązania przywieźli go na konfrontację. Przybyło ich pięciu samochodem.

- Czy zna pan tego człowieka? - przepytywał oficer właściciela majątku, Dobrzańskiego. Ten, zgodnie z mrugnięciem zatrzymanego, zaprzeczył. Inni domownicy wraz z narzeczoną oświadczyli to samo. Rozwścieczeni tym gestapowcy spędzili obecnych przed dom i zgrupowali na ławce, Grocholskiemu zaś polecili leżeć tuż obok twarzą do ziemi. Jeden z Niemców pilnował siedzących, drugi dozorował z ganku, trzeci siedział w samochodzie, a dwaj dalsi w obecności gospodyni przeprowadzali rewizję w domu.

Któryś z nich kazał przynieść łopatę i położyć obok podejrzanego. Los nieszczęśnika wydawał się przesądzony. Narzeczona świadoma tego, co niebawem nastąpi, a mimo to bezsilna, siedziała na ławce oniemiała z rozpaczy. Ukochany raz po raz odchylał głowę, by ją pocieszyć, ale kopniaki dozorującego gestapowca przywoływały go do porządku. Był człowiekiem głęboko wierzącym. W ostatnich minutach swego życia modlił się żarliwie szukając Boskiej pociechy i wyjścia z sytuacji.

Ojcze nasz, któryś jest w niebie... przecież nie dam im się zarąbać jak bydlę... Święć się imię Twoje... gdybym tak szwaba zdzielił łopatą w łeb i w nogi?

Oprawca stał jednak spokojnie, nie pierwszy już widać raz mordował ludzi. Właśnie odłożył nieco na bok peem i zaczął nabijać fajkę. Nagle powietrze przeszyły niespodziewane strzały. Gestapowiec nastawił uszu rozglądając się dokoła. Grocholski wykorzystał jego chwilową konsternację. Poderwał się błyskawicznie z ziemi i począł uciekać w stronę pobliskiego parku. Pierwsze niemieckie kule ryły ziemię pod nogami, następne były mniej groźne. Wpadł w parkowe krzewy i biegł dalej wprost przed siebie.

Niemcy rzucili się w pogoń. Siedzący w samochodzie oficer szybko ruszył w kierunku Turnawca, aby przeciąć uciekającemu drogę. Tkwiący w zasadzce partyzanci właśnie na to czekali. Warkot silnika narastał wywołując podniecenie na stanowiskach. Byli przekonani, że w wozie jadą wszyscy gestapowcy.

- Nie ujdą nam sukinsyny - burknął ktoś głośno, przyciągając do ramienia kolbę karabinu.

Żądny mordu Niemiec wpadł już w wąwóz i pchał się na pełnym gazie pod wycelowane lufy.

- Już czas! - ocenił sytuację „Błyskawiczny” i rzucił angielski granat wprost pod koła nadjeżdżającego pojazdu. Potężny wybuch wstrząsnął powietrzem. Wóz podskoczył do góry i stanął w miejscu. Niemiec - o dziwo - nie poniósł przy tym żadnego szwanku. Zdążył jeszcze rzucić przed siebie granat, który nie eksplodował i oddać kilka strzałów na oślep, zanim przecięty celną serią peemu „Błyskawicznego” nie wyleciał z szoferki na drogę. Reszta grupy prażyła zaciekle z karabinów w budę, by rozprawić się z domniemanymi Niemcami. Posiekany kulami samochód dziwnie milczał. Gdy podbiegli do niego stwierdzili z przykrością, że leżał tylko jeden trup.

- Cholera! Szkoda było amunicji.

Chwilowe rozczarowanie przerwał radosny okrzyk „Mściwoja”:

- Hurra! Zdobyliśmy cekaem!

Zapanowało poruszenie. Wszyscy pchali się do rozbitego wozu, by się naocznie przekonać, że to prawda. O takiej broni dla oddziału marzyli przecież od dawna. W istocie, gestapowski samochód posiadał wmontowany ciężki karabin maszynowy czeskiej produkcji typu Zbrojovka. Ogólnej euforii nie dał się ponieść tylko dowódca. Wziął po zabitym pistolet typu Bereta, granat, pas i dokumenty, a następnie polecił „Mściwojowi”, „Rybce” i „Gołębiowi” wymontować cekaem, z resztą zaś grupy i przybyłym w międzyczasie patrolem „Rzeżuchy” ruszył z powrotem na stanowiska bojowe. Rozumował słusznie, że mogą się zjawić jeszcze pozostali Niemcy. Odgłosy walki w wąwozie ściągnęły niebawem ciekawskich z okolicy. Przybyły także zarządca majątku przyniósł wiadomość, że Grocholskiemu udało się zbiec i że gestapowcy uciekli do Skalbmierza.

Trzymać ludzi nadal w zasadzce nie było sensu. „Błyskawiczny” ściągnął więc ubezpieczenie od strony Czarnocina i cały oddział wraz ze zdobycznym cekaemem i kilkoma skrzynkami amunicji pomaszerował w asyście cywilów na kwatery.

Strzały pod Turnawcem zaalarmowały również przebywający w Zagajach Dębiańskich oddział partyzancki »Grom«, który wyruszył natychmiast w kierunku miejsca postoju »Błyskawicy« w Stradowie, by wesprzeć w walce kolegów. Ubezpieczenie przednie oddziału zatrzymało biegnącego bez opamiętania Grocholskiego.

- Gdzie tak gonisz człowieku! - przyhamował go „Buńko”.

- Uciekłem... uciekłem Niemcom... - nie mógł złapać tchu.

- Gdzie? Skąd? O czym mówisz?

- Uciekłem spod łopaty - wydusił wreszcie zbieg, a gdy nieco odsapnął, opowiedział w szczegółach zdarzenie w Budziszowicach. Słuchano jego tragicznych przeżyć z pełnym zrozumieniem i zaciśniętymi zębami.

- A co kolega zamierza dalej robić? - sondowali partyzanci. - Nie wiem. Na razie nic nie wiem...

- To zostań chłopie z nami.

Grocholski przyjął radośnie propozycję i wstąpił do »Gromu« przyjmując pseudonim „Dąbrowa”[1].

Spodziewano się, że gestapo nie puści płazem swej porażki pod Turnawcem i dokona pacyfikacji okolicznych wsi.

Partyzanci i miejscowe władze AK postanowili przeciwstawić się Niemcom w wypadku podjęcia takiej akcji.

»Błyskawica«, »Grom« i oddziały terenowe zostały postawione w stan ostrego pogotowia. Wieczorem zgłosił się do »Błyskawicy« łącznik z grupy BCh dowodzonej przez „Maślankę” (Józef Maślanka) deklarując gotowość współdziałania w obronie. Ludność Turnawca i Budziszewic ewakuowała się do pobliskich miejscowości.

Partyzanci »Błyskawicy« nie przespali nocy spokojnie. Stojący na warcie „Szczygieł II” zatrzymał idącego w kierunku kwatery człowieka. Na wezwanie „stój” tajemnicza postać zareagowała ucieczką. Oddane w powietrze strzały postawiły na nogi cały oddział. W czasie penetracji terenu znaleziono opodal tobołek z brudną damską bielizną. Ustalono w końcu, że sprawczynią fałszywego alarmu była ukrywająca się w terenie Żydówka, którą dożywiali i opierali zawsze wielkoduszni państwo Gielniewscy. Porzucony przez nią tobołek trafił we właściwe ręce.

W niedzielę 9 lipca 1944 r. o świcie partyzanci zajęli pozycje na kierunkach spodziewanego przyjazdu Niemców. »Grom« ubezpieczał teren od strony Działoszyc, »Błyskawica« zaś od strony Skalbmierza, obsadzając wzgórze koło wsi Michałowice. Pobliską szosę patrolowała lufa gestapowskiego do wczoraj cekaemu. „Błyskawiczny” i „Mściwoj” zdążyli już dorobić podstawę w formie nóżek u kowala w Stradowie. Konkurs na celowniczego wygrał bezapelacyjnie „Mściwoj” wykazujący najwięcej sprytu i obeznania w obsłudze.

W skład nowo utworzonej sekcji cekaemu weszli oprócz niego „Gołąb” jako karabinowy oraz amunicyjny „Grot” i „Robinson”. Partyzanci okopali się na stanowiskach i czekali. Był piękny, słoneczny dzień. Rozległe łany dojrzałych zbóż kołysały się lekko w nastrojowym poszumie. Polnymi ścieżkami i drogami ciągnęły do kościoła w Stradowie grupki odświętnie ubranych ludzi. Wokół panował sielski spokój. Dopiero około południa nad wsią Ciuślice ukazały się tumany kurzu. Niemiecka ekspedycja karna w składzie 6 samochodów ciężarowych, 2 działek polowych i motocyklistów na przedzie nadciągała z odwetem. „Błyskawiczny” przesłał gońców do sąsiednich oddziałów z odpowiednimi meldunkami, sam zaś obserwował przez lornetkę posuwającą się kolumnę. Wśród partyzantów zapanowało lekkie zdenerwowanie. Wróg był silny i uzbrojony po zęby.

Samochody przedefilowały przed niewidocznymi stanowiskami i wjechały ostrożnie do Turnawca. Zgodnie z ustaleniami, uderzenie na karną ekspedycję miało nastąpić tylko w wypadku podjęcia przez Niemców działań represyjnych. Lecz ku zdumieniu wszystkich nic takiego nie nastąpiło. Żołdacy poszperali nieco po domach w Turnawcu, dobrali się do konfitur i soków w piwnicach dworskich w Budziszowicach i spiesznie ruszyli w powrotną drogę. Pacyfikacji tym razem nie zaryzykowali.

Stan pogotowia w terenie trwał jeszcze dzień i noc.

(Przemarsz do Tarnawy)

Dnia 20 lipca 1944 r. oddział »Błyskawica« opuścił gościnną ziemię miechowską, by udać się na południe, za Wisłę. Żegnani serdecznie przez miejscową ludność partyzanci wyruszyli z Zagajów Dębiańskich w zwiększonym nieco składzie.

Przybył „Wiarus”. Był to wałach maści gniadej, któremu przypadła w udziale ważna funkcja transportowania na biedce zdobycznego cekaemu. Ludzie i koń szybko przyzwyczaili się do siebie. Z czasem okazało się, że „Wiarusowi” odpowiada ruchliwe partyzanckie życie. Brykał i rżał na postojach, postękiwał, gdy dwunożni współtowarzysze narzekali na trudy. Na odgłos strzałów podnosił filuternie jedno ucho i przezornie krył się za najbliższym drzewem.

Trasa przemarszu prowadziła przez Topolę, Wawrzyńczyce, Igołomię. W nocy z 23 na 24 lipca 1944 r. »Błyskawica« przeprawiła się przez Wisłę i osiągnęła szosę Bochnia-Gdów. Tutaj ppor. „Roman” rozdzielił oddział na dwie części. Grupę z cekaemem pod dowództwem „Kruka” wysłał na przeprawę ku rzece Rabie, z dwiema zaś sekcjami strzeleckimi „Drozda” i „Słowika” oraz sekcją elkaemu „Rzeżuchy” postanowił urządzić zasadzkę na przejeżdżające asfaltową szosą transporty.

Partyzanci zajęli stanowiska w przydrożnym rowie czekając na okazję. Pechowo nie nadarzyło się ich wiele. Wkrótce nadjechał samochód od strony Bochni. Zgodnie z ustalonym planem działania pierwszy zaatakował „Rzeżucha” serią peemu z najbliższej odległości, a za chwilę posypały się strzały z elkaemu i karabinów pozostałych kolegów. Samochód zazgrzytał, ale nie zatrzymał się. Podskakując na podziurawionych oponach pojechał dalej w kierunku mostu na Rabie. Był to opancerzony wóz terenowy, którego nie zdołały zmóc partyzanckie kule.

Minęło kilka minut i na szosie zamajaczyły przyćmione światła. Tym razem atak okazał się skuteczny, ale profit niestety niewielki. Było to auto osobowe marki Opel-Olympia. Jedyny jego pasażer zbiegł korzystając z nocnych ciemności. W kieszeniach pozostawionej cywilnej marynarki znaleziono legitymację służbową oficera żandarmerii, a na siedzeniu pistolet typu Walther. Samochód rozbito i zepchnięto do rowu. Później nic się już na szosie nie pojawiło. Był czas najwyższy, by ruszać dalej. Grupa dołączyła do „Kruka” i cały oddział przeprawił się szybko promem przez Rabę, stąd powędrował na kwaterę do leśniczówki w Dąbrowicy.

Nocą z 25 na 26 lipca 1944 r. oddział »Błyskawica« przemaszerował przez dużą osadę Łapanów i zatrzymał się na kilkudniowy postój w gajówce koło Tarnawy.


(rozbicie posterunku w Łapanowie 27.07.1944)

Dnia 27 lipca 1944 r. „Roman” i „Błyskawiczny” udali się na naradę do dowództwa miejscowej Placówki AK. Wrócili stamtąd z dobrą wiadomością.

- Mamy uderzyć i rozbić posterunek w Łapanowie - zakomunikował na odprawie dowódca. - Na kwaterze pozostaną tylko kucharze i dyżurni, reszta przygotuje się do wymarszu.

Wśród partyzantów zapanowała radość. Wszyscy zaczęli czyścić oporządzenie, sposobić broń. Funkcyjni szukali daremnie chętnych na zastępstwo. Po południu dobrze uzbrojony oddział w składzie 25 ludzi pomaszerował przez Tarnawę i bez przeszkód osiągnął Łapanów. Na skrzyżowaniu dróg do Gdowa i Wolicy „Roman” pozostawił jako ubezpieczenie sekcję elkaemu. Z resztą oddziału ruszył biegiem przez rynek. Posterunek policji został w mig otoczony. Naprzeciwko budynku rozlokował się cekaem z lufą groźnie wycelowaną w drzwi wejściowe, kilka metrów dalej stał „Wiarus” z pustą biedką, obrócony nieparlamentarnie zadem do przybytku okupacyjnej władzy.

- Jesteście otoczeni! Wychodzić! - wezwał załogę do poddania się „Roman”.

Po chwili ukazał się z podniesionymi w górę rękami komendant posterunku, a za nim pięciu granatowych. Kilku partyzantów pod dowództwem „Błyskawicznego” wskoczyło, by skontrolować budynek. Nikogo więcej w nim nie było. Zabrali 6 karabinów, trochę amunicji i pistolet kal. 7,65 mm typu Vesta. Kartoteki i papiery wyrzucono na ulicę i spalono. Rozbrojonych policjantów poprowadzono pod strażą na rynek. „Roman” szybko przegrupował oddział i wystawił ubezpieczenia na wszystkich drogach wylotowych. W trakcie tych poczynań ukazał się samochód jadący od strony Gdowa.

- Wpuścić go do środka - rozkazał dowódca, licząc że są to Niemcy i trafi się nowa gratka.

Niestety, był to tylko ciężarowy wóz cywilny wiozący wracających do domu handlarzy.

W rynku tymczasem wrzało. Ludzie, początkowo zaskoczeni najściem niewiadomego wojska, zaczęli wychodzić z domów, gdy usłyszeli polską mowę i zobaczyli polskie orzełki na czapkach.

- To nasi, zrzuceni na spadochronach - poszła w obieg plotka o tyle prawdopodobna, że w tym właśnie dniu przelatywał nad okolicą duży zespół samolotów w szyku bojowym.

Mężczyźni, kobiety i dzieci rzucali się partyzantom na szyję, płakali ze szczęścia i radości. A że był to akurat dzień targowy i było dużo przyjezdnych, tłum rozsadzał niewielki rynek. Na budynku miejscowej apteki zjawił się nagle jakiś mężczyzna i zatknął dużą biało-czerwona flagę. - Jeszcze Polska nie zginęła... - zaintonował z dachu. Ludność podchwyciła gromko dawno nie słyszane słowa narodowego hymnu, śpiewając w uniesieniu i ze łzami wzruszenia w oczach. Miejscowe dziewczyny i dzieci obdarowywały partyzantów naręczami kwiatów. Łapanów pławił się w euforii wolności.

Wszczęto publiczne śledztwo w stosunku do każdego z policjantów. Ludzie nie wnosili istotnych zarzutów, raczej prosili o pobłażliwość. Domagano się kary tylko dla jedynej, starszawej już volksdeutschki oraz właściciela okolicznego majątku, współpracującego z Niemcami. Ją ostrzyżono publicznie na rynku, jemu wymierzono odpowiednią ilość batów.

Tymczasem co znaczniejsze gospodynie i młode dziewczyny przygotowały przyjęcie w restauracji Grzywacza, ówczesnego sołtysa Łapanowa. Zaproszonym na ucztę partyzantem bielały z wrażenia oczy. Stoły nakryte obrusami uginały się od jadła i napojów. Dawno już odwykli od takiego widoku, czuli się zażenowani. Ogólna jednak atmosfera radości i fakt, że to oni właśnie byli fetowani, przyniosły odprężenie. Posypały się patriotyczne toasty.

- Za wolność! Za Polskę! Za partyzantów! Za Łapanów!

Uniesienie i alkohol uskrzydlały wszystkich. Wystrojone panienki podsuwały potrawy, dopingowały do jedzenia. Najurodziwsze dziewczęta porozsadzane przezornie między partyzantami powodowały szybsze bicie serca. Ucztowano w dwóch partiach, trzeba bowiem było zmieniać kolegów na posterunkach.


(zasadzka w Słopnicach 29.07.1944)

Późnym wieczorem „Roman” zarządził zbiórkę i wymarsz z Łapanowa. Po południu dnia 29 lipca 1944 r. oddział opuścił gajówkę w Tarnawie i pomaszerował dalej na południe. Po przejściu linii kolejowej Nowy Sącz-Chabówka znalazł się późnym już wieczorem na szosie Tymbark-Mszana.

- Tu zapolujemy na niemieckie samochody - zdecydował „Roman”.

Połowę oddziału odesłał w kierunku wsi Słopnice z zadaniem zajęcia stanowisk na pobliskim wzgórzu i osłony, pozostałą część podzielił na dwie grupy, odległe od siebie o 60 m. Miały one atakować na wyraźny rozkaz tylko pojedyncze wozy lub zwarte kolumny. Dowodzącym grupy od strony Tymbarku był „Błyskawiczny”, od strony Mszany „Roman”. Tym razem wszyscy liczyli na większe niż pod Gdowem szczęście. Wkrótce po zajęciu stanowisk nadarzyła się rzeczywiście wymarzona okazja. Od strony Tymbarku nadjeżdżały 3 samochody.

- Ognia! - dał rozkaz „Błyskawiczny”, gdy mijały jego grupę.

Dwa z nich stanęły. Tylko jednemu wozowi terenowemu udało się wymknąć z zasadzki. Stukając felgami po szosie pojechał dalej.

Partyzanci podskoczyli do stojących ciężarówek. Zastali w nich sześciu żołnierzy węgierskich, w tym jednego rannego. Zabrano 5 karabinów, jeden rosyjski dziesięciostrzałowy, pasy, ładownice, celty ochronne i dwie bańki madziarskiego rumu. Żołnierzy puszczono wolno.

Wprawdzie zdobycz była nie do pogardzenia, ale nie usatysfakcjonowała partyzantów.

- Po diabła nam tu Węgrów przyniosło - narzekali niezadowoleni głównie z tego, że trzeba ich było w imię historycznej przyjaźni potraktować liberalniej.

Zabrane karabiny odesłano do grupy osłonowej, a zmniejszony o dwóch ludzi oddział wrócił na uprzednio zajmowane pozycje.

Czekali dość długo, nim na szosie pojawił się następny samochód. Było to auto osobowe, które zatrzymało się po pierwszych celnych strzałach. I tym razem nie było powodów do radości. W samochodzie oprócz starego już Niemca (podającego się za Austriaka) nie znaleziono nikogo. Zabrano mu karabin typu Mauser i ładownice z amunicją.

- Rozebrać łobuza i puścić w kalesonach - zarządził rozdrażniony „Roman”.

Niemiec zrobił to szybko sam i z dużym przyspieszeniem ruszył w nocną dal. Czekali jeszcze długo na lepszą okazję. Niestety daremnie. Ruch na szosie ustał zupełnie. A tu jeszcze trzeba było zająć nową kwaterę. „Roman” ściągnął obydwie grupy i oddział pomaszerował do gajówki w Słopnicach.


(Bitwa w Zamieściu)

Była piękna, pogodna niedziela 30 lipca 1944 r. Chłopcy odpoczywali na skraju lasu wygrzewając się w słońcu i odsypiając zarywane noce. Po południu przybył na kwaterę dowódca placówki „Dąb” (Jan Potepski) z kilkoma członkami miejscowej organizacji AK. Mówili, że do wsi Zamieście przybył dobrze uzbrojony oddział Niemców w sile 25 ludzi, najprawdopodobniej żandarmerii polowej. Mają z sobą także tabory, w tym dwa wozy załadowane amunicją.

„Romanowi” zaiskrzyły się oczy. Wypytywał o Szczegóły, niewiele jednak się dowiedział. 

- Uderzymy na nich - zdecydował mimo wszystko.

Ustalono, że bliższe rozpoznanie dotyczące siły i rozlokowania oddziału przekaże „Dąb” wieczorem. I rzeczywiście zjawił się wkrótce wywiadowca, oświadczając, że Niemców jest kilkunastu i kwaterują na terenie gospodarstwa, które znajduje się naprzeciwko wlotowej drogi wiodącej ze Stopnic do szosy Limanowa-Tymbark. Zdecydowany na akcję „Roman” zażądał przysłania przed świtem przewodnika, żeby poprowadził on oddział i wskazał wspomniane zabudowania. Resztę wieczoru spędzili chłopcy wesoło w gronie przybyłych cywilów śpiewając przy ognisku partyzanckie piosenki i opowiadając sobie swoje przeżycia.

- Koledzy! Teraz kolacja i spać - przerwał miłą zabawę dowódca.

Było zupełnie ciemno, gdy zarządzono pobudkę. Pogoda popsuła się. Nocą przeszła letnia burza, a siąpiący deszczyk wróżył, że poniedziałek 31 lipca będzie słotny i ponury. Oddział gotowy do wymarszu czekał tylko na przybycie przewodnika. Minęła godzina 3, później 4 rano, a jego wciąż nie było.

- Nic z tego nie wyjdzie. Już za późno - oceniło sytuację wielu i układało się z powrotem na sianie w stodole.

Zdenerwowany „Roman” odprawiał dziwnie długo udających się do Kedywu w Krakowie „Drozda” i Żbika”, hamując w ten sposób narastający gniew.

Wreszcie o godzinie 5 zjawił się przewodnik.

Oddział poderwał się z siana i stanął na zbiórce.

- Kto chce iść na akcję, wystąp! - zarządził dowódca odstępując od planu uderzenia całym oddziałem.

Zdawał sobie sprawę, że przedsięwzięcie z powodu opóźnienia staje się ryzykowne, chciał zatem iść tylko z ochotnikami.

Wystąpili wszyscy, oprócz „Błyskawicznego”. Źle się czuł i bolała go głowa. To, że jest chory, wiedział każdy. „Roman” wyznaczył kilkunastu, reszta miała pozostać na kwaterze. Wybrani zaczęli sposobić się do wymarszu, zabierając ze sobą tylko broń i granaty.

„Błyskawiczny” leżał w stodole i przyglądał się przygotowaniom. Wszystko gotowało się w nim. Ambicja walczyła z nękającym bólem. Pasował się chwilę ze sobą, a następnie poderwał się i w mig ubrany dołączył do grupy. Zdecydował chyba pochopnie i nierozważnie. Czy znalazłby się bowiem ktokolwiek z tych, co go znali, który mógłby posądzić go o wymigiwanie się od walki? On, twórca oddziału, więzień Montelupich, uciekinier z Oświęcimia, uczestnik wielu akcji bojowych, ich najlepszy kolega i przyjaciel, duchowy przywódca, ba, niemal bożyszcze, był poza sferą takich podejrzeń. A może miał odmienny pogląd na opóźnioną w czasie akcję?

Mimo bólu głowy stanął w szeregu.

»Błyskawica« maszerując zaroślami znalazła się o godzinie 6 w Zamieściu, o kilkadziesiąt metrów od kwatery żandarmów. Według otrzymanych informacji Niemcy byli rozlokowani w stodole i domu mieszkalnym. Z tego względu „Roman” rozdzielił oddział na dwie części. W skład pierwszej grupy - pozostającej pod jego dowództwem, a mającej ubezpieczyć szosę z kierunku Tymbarku i uderzyć na stodołę - weszli: „Puchacz” z elkaemem, „Lis”, „Jastrząb”, brat „Romana” „Dziki”, „Orzeł”, „Słowik” i sanitariusz „Jurek”. Dowodzący drugą grupą „Błyskawiczny” miał wraz z „Rzeżuchą”, „Rybką”, „Mściwojem”, „Szczygłem II”, „Sępem”, „Pokornym” i „Klonem” zaatakować Niemców znajdujących się w budynku mieszkalnym. Na ubezpieczenie szosy od strony Limanowej wysłał sekcję cekaemu kpr. „Głąba”.

Rozdzieleni w ten sposób i rozrzuceni w tyralierę partyzanci zaczęli ostrożnie podchodzić ziemniaczanym polem pod zabudowania. Gdy poderwali się, by przeskoczyć szosę i uderzyć, nadjechało od strony Limanowej kilka samochodów załadowanych niemieckim wojskiem.

- Padnij! - zakomenderowali niemal równocześnie dowódcy grup. Wszystkie lufy skierowały się na samochody. Zdezorientowani Niemcy, nie wiedząc o co chodzi, nie atakowani odjechali w stronę Tymbarku. Ruch przy szosie nie uszedł jednak uwagi drzemiącego dotychczas wartownika.

- Alarm! Achtung! Achtung Kameraden! - darł się na całe gardło.

- Skokami naprzód! - padła komenda.

Gdy partyzanci próbowali sforsować dzielącą ich od zabudowań szosę, posypały się strzały ze stodoły i zaczęły wybuchać granaty. A więc Niemców nie udało się zaskoczyć.

- Ognia! - rozkazał „Roman”.

Grad kul w kierunku stodoły przyhamował i mocno otrzeźwił żandarmów. „Błyskawiczny”, ,,Mściwoj”, „Klon” i „Rybka”, ubezpieczani ogniem elkaemu przez „Puchacza”, skoczyli tymczasem pod budynek mieszkalny.

Niemcy widząc, że są otaczani, postanowili ratować swoje życie.

- Nicht schiessen! Nicht schiessen! - wołali.

Za chwilę ukazał się we wrotach stodoły jeden z nich, ubrany tylko w bieliznę, by pertraktować.

Na gwizdek przerwano ogień. „Roman” leżąc w rowie wezwał w języku niemieckim żandarmów do poddania się. Cel akcji i sukces partyzantów wydawał się osiągnięty, a łup zapowiadał się obfity. Los jednak chciał inaczej.

Prześladujący oddział już od rana pech dał znać o sobie i w tej przełomowej chwili. Jeden z partyzantów nie wytrzymał nerwowo prowadzonych pertraktacji. Strzelił i to jak na złość bez pudła. Stojący we wrotach Niemiec nie podniósł się więcej. Teraz żandarmi doszli do wniosku, że pozostała im już jedynie walka do ostatniego naboju. Zaczęli się zaciekle bronić.

Obie grupy przystąpiły do oblężenia stodoły, okazało się bowiem, że informacje o kwaterowaniu Niemców w budynku mieszkalnym były błędne. Przez szosę przeskoczyli jeszcze „Roman”, „Orzeł”, „Rzeżucha”, „Szczygieł II” i „Słowik”. „Błyskawiczny” i „Roman” wyrywali dziury w dachu niskiej stodoły i wrzucali do środka granaty. „Mściwoj” próbował wzniecić pożar, ale ogień nie imał się mokrej po deszczu słomy i drzewa.

Bezskuteczny szturm trwał już godzinę. Rzucono około 30 granatów, wystrzelano wiele amunicji, a Niemcy nie kapitulowali. A tymczasem ubezpieczenie od strony Tymbarku powiadomiło o zbliżającej się nieprzyjacielskiej tyralierze.

- Wal po nich! - polecił „Puchaczowi” „Roman”.

Zagdakał kilkoma seriami elkaem typu Brenn i przycisnął na krótko Niemców do ziemi. 

- Z kierunku Limanowej i Tymbarku nadjeżdżały liczne kolumny samochodów i zatrzymywały się na drodze. Oceniając należycie położenie oddziału „Roman” wydał rozkaz wycofania się z akcji. On i kilku innych partyzantów przeskoczyło już z powrotem szosę. Na podwórzu pozostali jeszcze „Błyskawiczny”, „Mściwoj”, „Rybka” i „Klon”. Żandarmi odetchnęli nieco i wzmocnili ogień strzelając celniej. Z pobliskich domów zaczęły padać granaty. Okazało się, że i tam byli Niemcy. Wycofujący się z podwórka „Błyskawiczny” upadł nagle wypuszczając z ręki peem. Na pomoc rannemu podskoczyli „Mściwoj” i „Klon”.

- Mietek! Rany Boskie, co ci jest? - wołał z przerażeniem „Mściwoj”.

„Błyskawiczny” nie odpowiadał.

„Rybka”, widząc, co się dzieje, podbiega niemal pod wrota stodoły i bije seriami, by osłonić odwrót kolegów. „Klon” i „Mściwoj” podnoszą rannego i transportują w stronę drogi. W trakcie tego wybucha tuż obok nich granat. Jeden z odłamków trafia w komorę nabojową karabinu „Mściwoja”. Pociski eksplodując ranią ciężko w brzuch jego i po raz drugi „Błyskawicznego” w prawą dłoń. Na to wszystko patrzy ze zgrozą dowódca oddziału „Roman”. Podrywa się ze swego stanowiska w rowie, by ratować znajdujących się w śmiertelnym niebezpieczeństwie towarzyszy. Po kilku krokach pada jednak rażony w pierś odłamkami niemieckiego granatu. Innym udaje się przenieść „Błyskawicznego” i „Mściwoja” za szosę. „Błyskawiczny” z wykrzywioną bólem twarzą podnosi się jeszcze i usiłuje iść o własnych siłach. Po kilkunastu metrach wali się na ziemię bez znaku życia.

Koledzy tymczasem zabrali z sąsiednich domów prześcieradła i przywiedli dwie podwody. Na jedną załadowano rannych „Romana” i „Mściwoja”, na drugą martwego już „Błyskawicznego”.

Dowództwo nad oddziałem przejął „Puchacz”. Sprawdził stan ludzi i polecił wycofywać się w kierunku kwater. Od strony Tymbarku gdakał jeszcze niemiecki karabin maszynowy, ale nie robiło to już na partyzantach większego wrażenia. Wycofywali się ze zwieszonymi głowami, prawie obojętni na strzały. Elkaem „Puchacza” hamował zapędy Niemców od strony Tymbarku, „Gołąb” zaś zaszachował cekaemem kolumnę około 30 samochodów na szosie limanowskiej. W tej osłonie podobny do konduktu pogrzebowego oddział wycofał się bez dalszych kłopotów w kierunku gór.

Straty oddziału bolały ponad miarę. To, że Niemców zginęło znaczniej więcej, nie stanowiło żadnej rekompensaty za krew i życie wypróbowanych przyjaciół i dowódców. „Roman” zmarł w drodze. Poległych złożono w kostnicy na cmentarzu w Słopnicach.

Po południu oddział zmienił kwaterę udając się w góry na Mogielnicę i zatrzymał się w leśniczówce. Nastrój wśród partyzantów był żałobny. Nikt nie jadł, nie odzywał się. Popłakiwali po kątach. Czuli się wszyscy, jakby im ktoś wyrwał kawał własnego serca.

Na pogrzeb do Słopnic, który miał się odbyć wieczorem, nie mógł ze zrozumiałych względów pójść cały oddział. Udali się tam tylko „Rzeżucha”, „Puchacz”, „Rybka”, „Czarny”, „Słowik”, „Orzeł”, „Dziki” i „Sęp”.

Na cmentarzu zebrała się liczna grupa miejscowej ludności. Nad trumną, w której złożono razem ciała „Romana” i „Błyskawicznego”, przemówił dowódca miejscowej placówki AK „Dąb”. Ostatnim pocałunkiem pożegnali poległych najpierw ich bracia „Rzeżucha” i „Dziki”, potem pozostali partyzanci. Minuta milczenia i honorowa partyzancka salwa zakończyły smutną uroczystość. Odeszli z »Błyskawicy« na zawsze, i to razem, dwaj rasowi dowódcy, żarliwi patrioci, wielcy duchem i czynem Polacy: 24-letni ppor. „Roman” (Władysław Kordula), partyzant Żywiecczyzny i wytrawny dowódca oddziału partyzanckiego »Błyskawica«, przed wojną prymus Szkoły Podchorążych Rezerwy 6. Dywizji Piechoty w Krakowie, oraz 19-letni kpr. „Błyskawiczny” (Mieczysław Pogan), wybitny organizator, młodzieniec wszelakich zalet i cnót, którego serce, nim je przebiła niemiecka kula, biło i żyło tylko dla Polski.

Ciężko ranny „Mściwoj” leżał na kwaterze i cierpiał bardzo. Nie znając bolesnej prawdy dopytywał się wciąż o swego przyjaciela od najmłodszych lat „Błyskawicznego”. Pocieszano go, że żyje.

Rano 1 sierpnia wyruszył do znajdującego się w pobliżu oddziału partyzanckiego por. „Zawiszy” (Krystyn Więckowski) patrol pod dowództwem Orła”, by sprowadzić lekarza. Powrócił wieczorem tylko z dwiema sanitariuszkami, które serdecznie zaopiekowały się rannym. Mimo to kpr. „Mściwoj” za kilka godzin zmarł.

Grób w Słopnicach powiększył się o jeszcze jedną trumnę.


(Wymarsz na koncentrację w Biórkowie Wielkim)

Dnia 3 sierpnia 1944 r. „Rzeżucha”, „Orzeł”, „Rybka” i „Sęp” odprowadzili sanitariuszki i odwiedzili oddział »Zawiszy«. Znaleźli tam współczucie i bardzo istotną pomoc w postaci skrzynki amunicji do karabinów, kilkuset naboi do pistoletów, tyluż do angielskiego elkaemu typu Brenn.

Tego samego dnia powrócił do »Błyskawicy« wysłany uprzednio na kontakty plut. „Kruk”. Przyprowadził dwóch nowych ludzi i przywiózł rozkazy z Kedywu. Oddział pod jego dowództwem miał jak najszybciej przeprawić się za Wisłę i zameldować w Biórkowie koło Kocmyrzowa.

Po południu 3 sierpnia oddział partyzancki »Błyskawica« rozpoczął swój marsz, tym razem na północ. Partyzanci zatrzymali się na kilka godzin w Słopnicach, by jeszcze raz pożegnać poległych kolegów i uczestniczyć w pożegnalnej kolacji zorganizowanej przez miejscowe władze AK oraz ludność cywilną. Wieczorem udali się w dalszą drogę.

Na jeden dzień odpoczynku zatrzymali się dopiero w dniu 6 sierpnia w Jaroszówce. Przed dalszym marszem - z uwagi na awizowaną penetrację terenu przez Niemców - trzeba było poczynić pewne przygotowania. „Wiarus” ze skrzypiącą i tłukącą się biedką stanowił problem wymagający innego rozwiązania. Postarano się więc w pobliskim majątku o juki i przystosowano je do cekaemu. Koń był zadowolony, że pozbył się zaprzęgu, a oddział mógł poruszać się ciszej i swobodniej.

Nowo przyjęci partyzanci „Dąb”, „Alf”, „Bystry” i „Monte” skorzystali z okazji, by odwiedzić swe rodziny w pobliskim Łapanowie. Udał się tam też patrol pod dowództwem „Rybki”, który zaznaczył swą bytność spaleniem na rynku zabranych z Urzędu Gminnego kartotek kontyngentowych. Ci, którzy pozostali na kwaterze, nie nudzili się. Starały się o to łapanowskie sympatie, które ściągnęły tłumnie do Jaroszówki.

Dalsza trasa marszu prowadziła przez Grodkowice, Wolę Batorską, Igołomię i Glewiec. Chłopcy rwali się do walki, by pomścić poległych kolegów. Po drodze zdarzały się ku temu okazje, choćby na szosie Gdów-Bochnia i przy linii kolejowej Kraków-Tarnów, ale plut. „Kruk” przestrzegał ściśle rozkazów dowództwa, które nakazywały przybyć jak najszybciej na miejsce koncentracji bez wdawania się w utarczki z Niemcami.

W dniu 8 sierpnia oddział »Błyskawica« dotarł do Glewca, gdzie został serdecznie powitany przez bratni odział Kedywu »Huragan«. Tu już wiedziano o śmierci „Romana”, „Błyskawicznego” i „Mściwoja”. Najbardziej bolał nad tym dowódca »Huraganu« „Kuba”, który uprzednio był żołnierzem »Błyskawicy« i zżył się bardzo z trójką poległych.

Po południu oddział zameldował się w punkcie docelowym w Biórkowie Wielkim koło Kocmyrzowa.

W składzie »Błyskawicy« na koncentrację przybyli: „Kruk” (Józef Borkowski) - p. o. dowódcy oddziału; „Alf” (Zygmunt Zdebski), „Barycz” (Jan Sikora), „Blondyn” (Tadeusz Galica), „Bystry” „Mieczysław Czopek), „Chmura” (NN), „Dąb” (NN), „Drozd” (Stanisław Kodura), „Dzidek” (NN), „Dziki” (Jan Kordula), „Gołąb” (Mieczysław Madej), „Grot” (NN), „Jastrząb” (Bolesław Podbiera), „Jurek” (NN), „Klon” (NN), „Leonidas” (Kazimierz Ludyga), „Lis” (Kazimierz Gołąb), „Monte” (Władysław Czajka), „Orzeł” (Adam Powojowski), „Pokorny” (Jerzy Schroeder), „Robinson” (Mieczysław N.). „Rybka” (Marian Spyt), „Rzeżucha” (Marian Pogan), „Sęp” (Władysław Marek), „Słowik” (Stefan Jura), „Sokół” (NN), „Szczygieł” (Stanisław Kozera), „Wadoń” (Tadeusz Niewidok), „Wardorf” (NN), „Żbik” (Stanisław Pluciński).

Uzbrojenie: 1 cekaem typu Zbrojowka, 1 elkaem typu Brenn, 7 peemów, 22 karabiny, 14 pistoletów. Oddział »Błyskawica« zdobył wprawdzie w zbrojowni w Krakowie i w czasie akcji bojowych ponad 70 sztuk różnej broni, część jednak z tego przekazał placówce w Zabierzowie lub zdeponował w terenie, natomiast część karabinów wymienił na zrzutowe steny i 1 elkaem typu Brenn. Po przybyciu do Biórkowa ściągnięto do formującego się batalionu jeszcze kilka peemów i około 30 karabinów.


(OP "Huragan")

Oddział »Huragan« organizował się i przebywał od marca 1944 r. w rejonie Wieliczki-Gdowa-Dobczyce bazując głównie na kwaterze u „Magdy” w Kuźnicach. Pierwsza broń w ilości dwóch pistoletów i kilku granatów pochodziła z partyzantki śląskiej, do tego doszły później karabiny i jeden erkaem, melinowane w ziemi od września 1939 r., a następnie wykopane i zregenerowane.

Oddział reprezentował od początku wysokie morale, co było niewątpliwie zasługą ppor. „Kuby”, będącego dla podwładnych wychowawcą i opiekunem w jednej osobie.

W czasie czteromiesięcznego samodzielnego bytu »Huragan« zlikwidował kilku konfidentów, zdobył 3 pistolety maszynowe z magazynów szpitala wojskowego w Wieliczce oraz dozbroił się częściowo w uderzeniach na żandarmów pod Gdowem i na posterunek policji w Dobczycach. W zakresie dezorganizowania zaplecza wroga przedsięwzięto kilka akcji na pobliskie mleczarnie, urzędy gminne oraz zabrano w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. konie z niemieckiej stadniny w Tarnawie.

Twórcą i opiekunem oddziału z ramienia Kedywu był kpt. „Bąk”-„Koral”. Również inspektor dywersji ppor. „Mars” lubił tam zaglądać. Sam pochodził z Wieliczki i ciągnęło go do chłopców rekrutujących się w większości z solnego grodu. W drugiej połowie lipca 1944 r. oddział »Huragan« kwaterował na Łysinie koło Lipnika w zbudowanych przez siebie szałasach. Dobre warunki terenowe i względne bezpieczeństwo wykorzystywał dowódca na intensywne ćwiczenia bojowe. Szkolenie dywersyjno-minerskie prowadził ppor. „Mars”.

- Poznaliście teorię, teraz należałoby ją sprawdzić w praktyce - zakończył kurs bliżej nieokreśloną obietnicą.

- Oho! Szykuje się jakaś robota, bo „Mars” nie lubi rzucać słów na wiatr - gubili się w domysłach partyzanci.

W istocie inspektor dywersji przemyśliwał o wysadzeniu niemieckiego pociągu. Posiadał bowiem ładunek angielskiego plastyku. Wydębił go, podobnie jak granat typu Gommon gdzieś w Miechowskiem. Pomny doświadczeń z akcji pod Grodkowicami w dniu 29 stycznia 1944 r. marzył tym razem o zasadzce w pełnym tego słowa znaczeniu. Zamierzał bowiem nie tylko wysadzić pociąg, lecz także zdobyć broń. Na miejsce uderzenia wybrał ważną strategicznie podkarpacką linię kolejową.

Plany te pokrzyżował nieco rozkaz kpt. „Skały” wzywający oddział »Huragan« na koncentrację formującego się Batalionu Szturmowego »299«.

(Wysadzenie pociągu w Kasinie Wielkiej)

Oddział wyruszył w dniu 30 lipca 1944 r. w nakazanym kierunku, „Mars” natomiast udał się z 7 tylko partyzantami na południe w rejon Kasiny Wielkiej. Do akcji zmobilizował jeszcze kilkudziesięciu ludzi, w tym około 20 uzbrojonych z placówki terenowej AK. Mieli ostrzelać, spenetrować i później zniszczyć wysadzony pociąg.

Górzysta i kręta linia kolejowa posiadała warunki, o jakich marzy każdy miner. „Mars”, dawny saper i wyszkolony dywersant, wyznaczył na miejsce akcji wprost idealny odcinek trasy, kiedy pociąg zjeżdżając z góry pokonywał zakręt w wąwozie.

Awizowany był przejazd dwóch pociągów, osobowego i ewakuacyjnego. „Mars” wybrał ten drugi.

Wieczorem 1 sierpnia patrol »Huraganu« i miejscowe oddziały AK zajęły wyznaczone stanowiska. „Mars” przygotował ładunek kolejowy, a partyzanci założyli go sprawnie w wyznaczonym punkcie. Lipcowy popłoch na wschodnim froncie był również widoczny na liniach kolejowych niemieckiego Ostbahnu. Pociągi miały poważne opóźnienia. W konkretnym przypadku nie było inaczej. Minęła już oczekiwana w napięciu godzina 21, a na trasie nic się nie pojawiało. Zdenerwowanie zaczęło udzielać się wszystkim.

- Jedzie! - zameldowało ubezpieczenie dopiero o godzinie 2 w nocy.

Na stanowiskach zapanował ruch. Ciężkie sapanie lokomotywy, dobrze słyszalne wśród nocy, świadczyło, że zbliża się przeładowany i długi pociąg. Wkrótce słup ognia przeciął błyskiem mrok i potężny wybuch wstrząsnął powietrzem. Lokomotywa podskoczyła w górę i stoczyła się po nasypie w dół. Rumor rozbijanych i nabijanych na siebie wagonów trwał kilkadziesiąt sekund, zanim na torach nastała cisza.

- Ognia! - rozkazał „Mars”. Posypały się strzały. Odzewu jednak nie było. Chmara ludzi podskoczyła do rozbitego pociągu w nadziei, że znajdzie tam upragnioną broń.

- Cholera! Same maszyny! - dały się słyszeć tu i ówdzie przekleństwa.

Po sprawdzeniu okazało się, że rzeczywiście był to pociąg nie z frontu, ale wywożący do Reichu urządzenia fabryczne. Rozczarowanie wśród atakujących było wielkie. Czy jednak uzasadnione? Nie zdobyto wprawdzie broni, nie naszatkowano szwabów, ale uderzono celnie w newralgiczny punkt wroga, w transport, i to w chwili bardzo dla Niemców bolesnej.

Masa zbitego w kupę, spiętrzonego żelastwa zatarasowała wąwóz. Przerwa w ruchu trwała prawie trzy dni, a to w działaniach wojennych znaczyło więcej niż dziesiątki sztuk broni czy trupów. Po akcji „Mars” z siedmioosobowym patrolem ruszył w ślad za »Huraganem«. Dogonił oddział w dniu 3 sierpnia na kwaterze w Kuźnicach koło Dobczyc.


(Przybycie na punkt koncentracji w Glewcu)

Na docelowy punkt koncentracji w Glewcu »Huragan« przybył 7 sierpnia w następującym składzie: „Kuba” (Zbigniew Kwapień) - dowódca, „Apacz” (Tadeusz Widomski), „Arab” (Janusz Tyrała), „Bez” (Adam Krzysiak), „Bolek” (Bogusław Fiszer), „Bronek” (Bronisław Molin), „Bystry” (Tadeusz Bystrzycki), „Czarny” (Czesław Bajorek), „Jankiel” (Julian Zdebski), „Jastrząb” (Andrzej Czarnota), „Kamień” (Jan Smykal), „Kot” (Stefan Włodek), „Kryjak” (Tadeusz Augustyniak), „Lauda” (Bolesław Kolarz), „Lenart” (Władysław Dudek), „Lis II” (Józef Donatowicz), „Mikołaj” (NN), „Maharadża” (Stanisław Grzywacz), „Mały” (Stanisław Wójcik), „Mały III” (Władysław Patyk), „Mikołaj” (Erazm Smykal), „Mirek” (Zbigniew Kostecki), „Motyl” (Jan Kachel), „Mrówka” (Michał Czarnota), „Orlik II” (NN), „Stokalski” (Jan Flak), „Szary” (Jerzy Josse), „Śruba” (Stefan Hojda), „Ursus” (Zbigniew Marszałek), „Wilk II” (Adam Wilczyński), „Wir” (Wiesław Błaszczyk), „Zapalczywy” (Tadeusz Krzywda), „Zemsta” (Władysław Bajer), „Zwierz” (Józef Kiełkowski), „Zyga” (NN), „X” (Eugeniusz Patyk), „Żaba” (Kazimierz Zapiór).

Uzbrojenie: 1 erkaem polski, 5 peemów, 18 karabinów, 12 pistoletów i granaty.


(Formowanie Batalionu Szturmowego "299")

Batalion Szturmowy »299« formował się w warunkach jak na okupację specyficznych, bo tuż pod bokiem stolicy GG, przy linii kolejowej Kraków-Warszawa i po obu stronach szosy Kraków-Kocmyrzów-Proszowice.

Zanim dotarły tu oddziały partyzanckie Kedywu, liczni przybywający do Goszczy, Biórkowa, Glewca i Wronina ochotnicy bytowali niczym harcerze na przedwojennym obozie.

Niemcy na szczęście byli w tym okresie tak słabi, że praktycznie nie istnieli w terenie, koncentrując cały wysiłek na utrzymaniu głównych tras komunikacyjnych.

Do ubezpieczenia szosy Kraków-Proszowice wystarczało dwóch ludzi. Byli nimi „Zawała” i „Waligóra”. To, że mogli wykonywać tak ważne zadanie z powodzeniem, działo się dzięki wydatnej współpracy z pracownikami poczty w Kocmyrzowie i Proszowicach, którzy awizowali telefonicznie do dworu w Biórkowie Wielkim każdy wyjeżdżający na trasę samochód. Na trakt wychodził wtedy „Zawała". Ufny w potęgę swego pistoletu zatrzymywał i kontrolował nadjeżdżające pojazdy, a nie zdających sobie sprawy z sytuacji i jeszcze ważnych przedstawicieli Herrenvolku zabierał ze sobą. To, że się na to ważył i Niemcy się temu poddawali, to sprawy już trudniejsze do zrozumienia. W każdym razie tupet, postawa i odwaga „Zawały” zapewniały pełne bezpieczeństwo od strony szosy.

„Skała” odetchnął z ulgą, gdy nadciągnęły pierwsze oddziały partyzanckie »Skok« i »Grom«. Skierował je natychmiast na najbardziej zagrożony, bo leżący tuż koło linii kolejowej Kraków-Warszawa, punkt koncentracji w Goszczy. Całkowitego jednak spokoju nie było.


(Odbicie łączniczki "Bobo" na stacji w Kocmyrzowie 30.07.1944)

Dnia 30 lipca 1944 r. łączniczka „Bobo” pełniła służbę na stacji Kocmyrzów. Z polecenia „Skały” miała przyjmować i kierować na m.p. baonu przybywających z Krakowa przyszłych partyzantów. Jak się okazało, nie było to zadanie ani łatwe, ani bezpieczne. Mężczyźni zaczepiali raz po raz młodą dziewczynę, ale ta wykręcała się od natrętów, jak mogła i umiała. Zawiadowca stacji jednak „podrywając” kobiety stosował swoje wypróbowane metody. Młodym handlarkom groził zwykle odebraniem towaru, a w wypadku braku uległości przekazywał je bahnschutzom. Obecnie podszedł do „Bobo” i zażądał od niej pokazania dokumentów, a po ich przejrzeniu oświadczył, że jest aresztowana i zaprowadził zatrzymaną do biura. Tam zamknął na klucz drzwi i zaczął ją straszyć. - Wiem kim jesteś i co robisz na stacji. Jeżeli będziesz grzeczna to nie wydam cię Niemcom - szantażował robiąc niedwuznaczną propozycję. „Bobo” bagatelizując jego podejrzenia, śmiała się z jego niewybrednych zalotów. Naczelnik uznał, że tą drogą nie ociągnie celu. Postanowił użyć siły. Szamotanie trwało prawe pół godziny i „Bobo” traciła już wszelką nadzieję na ratunek.

W tym właśnie czasie pociągiem z Krakowa przyjechała liczna grupa zmobilizowanych pod dowództwem ppor. „Czesława”. Zapowiedzianej na stacji łączniczki nie było. Stary, konspiracyjny wyga zorientował się w mig, że coś tu nie gra. Zaczął przepytywać postronnych ludzi o „Bobo”. Wreszcie jakiś mężczyzna uświadomił go, że widział, jak młodą brunetkę legitymował i zabrał ze sobą naczelnik stacji.

- Idziemy tam! - zdecydował „Czesław”. - „Dewajtis” i „Murzyn” będą ubezpieczać, „Stefan” i „Jadzia” pójdą ze mną do środka budynku.

W mieszkaniu prywatnym nie zastali zawiadowcy. Ruszają do biura. Łomocą - zamknięte, nikt się nie odzywa.

- Wywalamy drzwi - rozkazał.

Pod naporem ramion trzech osiłków drzwi wreszcie ustąpiły. Gdy wpadli do środka oczom ich przedstawił się przykry widok. „Bobo” w poszarpanej w strzępy sukni stała ledwie żywa w kącie, a przestraszony zawiadowca dyszał, ciężko pośród, powywracanych sprzętów.

Za usiłowanie gwałtu i grożenie „Bobo” wydaniem w ręce Niemców, wykonano na miejscu wyrok. Posiadanie pistoletu typu Parabellum świadczyło, że pan naczelnik zajmował się nie tylko szantażowaniem kobiet.[2]

(Potyczka z bahnschutzami 1.08.1944)

Skierowanie do Goszczy oddziałów »Gromu« i »Skoku« okazało się trafnym pociągnięciem. Oddział »Grom« przybył tam 1 sierpnia 1944 r. samochodem o godzinie 2 w nocy. Chłopcy zmoknięci, zmęczeni i głodni legli w nie najlepszym nastroju w stodole, w której kwaterował już jeden dzień oddział »Skok« i około 60 młodych, nieuzbrojonych ochotników z Krakowa.

Trzeba przyjąć kolegów lepszym śniadaniem - pomyślał „Belfort” i skoro świt wysłał po żywność kilku ludzi z oddziału »Skok«. Patrol przechodząc przez pobliski tor kolejowy Kraków-Warszawa natknął się niespodziewanie na oddział około 30 bahnschutzów. Wywiązała się z miejsca strzelanina, która poderwała na nogi śpiących jeszcze w stodole partyzantów.

- Alarm! Zbiórka! - ryknął ppor. „Wierzba” przejmując jako najstarszy stopniem dowództwo.

Za kilka minut rozrzuceni w tyralierę partyzanci ruszyli do natarcia. Pomimo silnego ognia parli szybko naprzód i wkrótce osiągnęli nasyp kolejowy. Dla nowo przyjętych była to lekcja poglądowa. Z podziwem i bez strachu obserwowali początkowo sprawne poczynania starszych stażem kolegów. Gdy jednak zaczęły gwizdać niemieckie pociski, miny mocno zrzedły. Ich samopoczucie poprawiło się wyraźnie gdy zobaczyli, chyba pierwszy raz w życiu, uciekających Niemców. W pościg za nimi ruszyły oba oddziały »Grom« i »Skok«. Bahnschutze zajęli na krótko stanowiska za stacją kolejową Niedźwiedź. Z panującego w terenie wzgórza otworzyli ostry ogień, by powstrzymać atakujących i złapać nieco tchu. Nie na długo jednak. Brawurowe natarcie zepchnęło ich stamtąd oraz zmusiło do wycofania się wraz z zabitymi i rannymi za tory kolejowe.

Ze zdobytego wzgórza widać było jak na dłoni Słomniki i kryjących się w jego opłotkach bahnschutzów. Może by uderzyć i opanować miasto? - rodził się zuchwały zamiar w głowie ppor. „Wierzby” i innych. Rozwaga jednak zwyciężyła. Tam znajdowała się przecież silna i nie rozpoznana załoga niemiecka. Wszczynanie większej akcji było dla organizującego się batalionu niewskazane, a mogło nawet zakończyć się tragicznie.

„Wierzba” zarządził odmarsz. Gdy oddziały wracały, krążył już nad nimi niemiecki samolot wywiadowczy typu Storch. Tuż koło Goszczy pojawił się jadący z Warszawy do Krakowa pociąg osobowy. - Kryj się! - rozkazał dowódca. Partyzanci uskoczyli w zboże i zajęli stanowiska z bronią gotową do strzału. Nie zdążył tylko „Belfort”. Widząc, że jest na to za późno postanowił stanąć możliwie najbliżej toru. W ten sposób - rozumował - nie zwrócę na siebie uwagi i nie zdemaskuję kolegów.

Wagony były zapchane cywilami, tylko w dwóch z nich jechali żołnierze niemieccy. Pech jednak chciał, że pociąg zatrzymał się przed semaforem a ostatni wagon - i to niemiecki - na wysokości „Belforta”. Na pomoście stał oficer SS i przyglądał, się z zaciekawieniem swemu vis a vis z nasypu. Przypadek był rzeczywiście zastanawiający. O kilka kroków przed sobą widział wyraźnie żołnierza w polskim mundurze z dystynkcjami i orłem na furażerce. Wybałuszył ślepia, gdy uświadomił sobie nagą prawdę, że to na pewno partyzant i sięgnął po broń. „Belfort” zrobił to sprawniej. Pistolet nosił bowiem - jak uczono - nie w kaburze, lecz za pasem. Padły dwa strzały i esesman osunął się na pomost. W tym właśnie momencie pociąg ruszył dalej. „Befort” odetchnął z ulgą i w mig dołączył do kolegów. Wkrótce utrudzenia walką partyzanci powrócili bez żadnych strat na kwatery.

(Nadzieje związane z wybuchem Powstania Warszawskiego)

Dnia 1 sierpnia 1944 r. w Warszawie wybuchło powstanie. Radosna - zdawało się - wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy po batalionie. Wszyscy wierzyli święcie, że ogarnie ono całą Polskę. Przybyły nazajutrz do Goszczy kpt. „Skała” ujawnił przed frontem organizującej się kompanii (złożonej z oddziałów »Skok« i »Grom«) zadania, jakie ich czekają na wypadek wybuchu powstania.

- Zostaniemy dozbrojeni ze zrzutu i za kilka dni ruszymy na Kraków - zakończył swoje wystąpienie.

Słuchającym płonęły oczy, rosły serca, paliły się do broni ręce. Koniec wojny i wyzwolenie zdawały się kwestią dni. A wtedy?

Powrót do rodzinnego miasta tak wyobrażał sobie w wierszu Wizja przyszłości pchor. „Miś II” (Czesław Szygalski):

Rozkołysały się dzwony srebrzyście,

Ogromnym szczęściem rozdrgała ziemica

I jednym rytmem dźwięczy wyraziście

Hymnem wolności krakowska ulica.

Morze radości tym tłumem kołysze,

W oczekiwaniu wzrok przed siebie goni

nagle głuchy huk przerywa ciszę 

Stalowych czołgów i armat szum - to oni!

Twarze spalone afrykańskim słońcem,

Duma przebija z każdego ich ruchu,

Wszak imię Polski te serca gorące

Wszędzie wsławiły - to ci spod Tobruku.

Dzieje ich trudu historia dziś przędzie,

Polskich żołnierzy, co jak lwy się bili

W piaskach libijskich hen na czarnym lądzie,

Tych, którzy idą... tych, co nie wrócili.

Przechodzą - znów krzyk radości się wzmaga,

To las peleryn idzie, piór bez liku

Orla z postaci ich bije powaga,

To Podhalanie, to ci spod Narviku.

Lecz co to? Nagle pękają kordony,

Na jezdnię wpada tłum rozkołysany,

Wzniesiony nagle mocnymi ramiony

Wyrasta w górę las głów roześmiany.

Wesołe, dziarskie miny, jak mówi piosenka.

Nasze chłopaki! To leśne oddziały!

Uśmiechem wita ich każda panienka,

Ich serca przecież zawsze nam sprzyjały.

To »Huragany«, »Gromy«, »Skoki«, »Błyskawice«,

Ci, co bez reszty serca Polsce dali.

Dziś triumfalnie wchodzą w krakowskie ulice

Ci, co wrócili... i ci, co zostali!


(Formowanie Baonu "299" - c.d.)

Inaczej jednak myśleli okupanci, nawet ci ze Słomnik.

(Potyczka w Goszczy 3.08.1944)

W dniu 3 sierpnia w pobliżu Goszczy zatrzymał się pociąg osobowy, z którego wysiadło około 60 Niemców ze Stützpunktu w Słomnikach z zamiarem pomszczenia uprzedniej porażki. Wartownik w porę zaalarmował partyzantów. Ppor. „Wierzba” - zgodnie z poleceniem kpt. „Skały” - miał w takim wypadku wycofać się do m.p. baonu we Wroninie.

Niemcy zaczęli sobie poczynać chytrze i mądrze. Część z nich odłączyła się od głównej grupy, by pod osłoną nasypu kolejowego okrążyć przeorganizowaną już mocno kompanię.

Nie lada problemem stali się w niej nieuzbrojeni nowicjusze. Trzeba było ich wyprowadzić, i to jak najszybciej, w bezpieczne miejsce. „Wierzba” rzucił na stanowiska silny, złożony ze starych partyzantów oddział osłonowy, grupę zaś nowo przybyłych skierował pod opiekę ubezpieczenia przez Polanowice do Wronina.

Atak Niemców został z miejsca zastopowany, a ich plan zaskoczenia spalił na panewce. Gdy nieuzbrojeni znaleźli się daleko, poza zasięgiem ognia Niemców, „Wierzba” zarządził także odskok oddziału osłonowego. Mimo silnego ognia partyzanci wycofali się spokojnie do niewielkiego zagajnika za Polanowicami. Byli w komplecie. Tylko „Belfort” miał znowu pecha i szczęście. Tym razem został lekko ranny w szyję. Niemcy stracili dwóch zabitych i kilku rannych.

Kompania została skierowana na nowe kwatery do Polekarcic, bardziej oddalonych od niebezpiecznej linii kolejowej Kraków-Warszawa. Dwie potyczki z Niemcami przekonały wielu nowo przybyłych, że przyjemniej jest śpiewać o partyzantce niż w niej być. Ci, którzy marzyli o rychłej defiladzie w Krakowie lub stwierdzili, że się do partyzantki nie nadają, zaczęli prosić o zwolnienie. Jeden z nich uzasadnił taką decyzję dość życiowo: - Odchodzę panowie. Ja mam słabe serce, ale za to silne papiery.

Nikt nie brał im tego za złe ani nie potępiał. Partyzantka to nie jest przecież służba wojskowa z przymusu, lecz w pełnym tego słowa znaczeniu służba ochotnicza. Było to w każdym razie męskie stawianie sprawy.

(Zorganizowanie Batalionu Szturmowego "299")

Ścisły sztab Kedywu, złożony ze „Skały”, „Spokojnego”, „Raka” i mnie, oraz wszystkie niemal łączniczki mieli w pierwszych dniach tworzenia się batalionu dużo pracy. Niezależnie od spraw zaopatrzenia i wyposażenia trzeba było stworzyć jego ramy organizacyjne, wyznaczyć dowódców pododdziałów, przyjmować i rozdzielać zmobilizowanych. Nie starczało na to dni i nocy. Miałem zostać dowódcą kompanii sformowanej, jak każda inna w oparciu o jeden z istniejących oddziałów partyzanckich. - Który wybierasz? - dał mi szansę „Skała”.

Znałem wszystkie z działalności, z osobistych kontaktów, z atmosfery w nich panującej. Ceniłem najwięcej, a teraz współczułem serdecznie najstarszemu z nich.

- »Błyskawica« - zdecydowałem bez wahania.

Po ustaleniu organizacji batalionu i dowództwa zostałem zwolniony z czynności sztabowych i udałem się do Biórkowa Wielkiego, gdzie wyznaczone było m.p. 2. kompanii, przejmującej tradycję i kryptonim »Błyskawicy«.

Okres formowania się Batalionu Szturmowego  »299« można zamknąć datą 10 sierpnia 1944 r. Do tego czasu zameldowały się wszystkie oddziały partyzanckie Kedywu, a nowo powstałe pododdziały osiągnęły pełne stany osobowe. Jego organizacja i obsada kadrowa była następująca:

Dowództwo batalionu - m. p. Wronin.

Dowódca - mjr „Skała” (Jan Pańczakiewicz)

Adiutant dowódcy - por. „Spokojny” (Henryk Januszkiewicz)

Kwatermistrz - rtm. „Chan” (Emanuel Muchanow)

Oficer żywnościowy - por. „R” (Stanisław Goszczyński)

Oficer łączności - „Rak” (Józef Baster)

Szef kancelarii - st. sierż. „Sokrates” (Jan Lewandowski)

Patrol BIP-u - ppor. „Piotr” .(Zygmunt Kmita), kpr. „Wik” (Witold Kalisiak)

Punkt lekarski - dr „Flis” (Stefan Schuman - profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego), dr „Jarema” (NN), „Maria” (Maria Groszczyńska), „Leśna” (Danuta Wolska).

1. kompania »Huragan« - m. p. Glewiec.

Dowódca i zastępca dowódcy baonu – kpt. „Koral” (Mieczysław Cieślik)

Dowódcy plutonu - ppor. „Kuba” (Zbigniew Kwapień), ppor. „Gramatyka” (N. Wójcik), ppor. „Miś” (NN).

Szef kompanii - pchor. „Bolek” (Bogusław Fiszer). Sanitariuszki – Mariu” (NN), „Fiołek” (Klementyna Zienkiewicz)

2. kompania »Błyskawica« - m. p. Biórków Wielki.

Dowódca - kpt. „Powolny” (Ryszard Nuszkiewicz)

Dowódcy plutonu - ppor. „Czesław” (Czesław Skrobecki), ppor. „Dewajtis” (Zbigniew Waruszyński), ppor. „Danusia” Tadeusz Suder), „Miś” (Czesław Szygalski)

Szef kompanii - sierż. „Kruk” (Józef Borkowski)

Dowódca pocztu - pchor. „Przysłup” (Jan Kobiela)

Sanitariuszki - „Rezeda” (Irena Pawlas), „Ania” (Irena Malinowska)

3. kompania »Grom« - »Skok« - m. p. Goszcza-Polekarcice.

Dowódca ppor. „Wierzba” (Maksymilian Klinicki)

Dowódcy plutonów - por. „Szczerba” (Aleksander Migdał), por. „Herbut” (Witold Milewski), pchor. „Żmija” (Zbigniew Gawlik).

Szef kompanii - sierż. „Belfort” (Stanisław Purtak)

Sanitariuszki - „Lucyna” (Łucja Marecka), „Halina” (Helena Haber).

Pluton specjalny

Dowódca - ppor. ,,Mars” (Zygmunt Kawecki)

Zwiad konny

Dowódca - pchor. „Karp” (Czesław Ciepiela).


Część partyzantów z oddziału »Grom« przeszła do zwiadu konnego. Dobrze umundurowani i uzbrojeni zwiadowcy nie omieszkali oczywiście postarać się o odpowiednie konie, nawet rasowe. W sumie batalionowa kawaleria - mimo braku lanc i szabli - prezentowała się wspaniale. Jej trzon stanowili: „Leśnik”, „Gala”, „Ryś”, „Cień”, „Czort”, „Zając” „Lew”, „Sas”, „Tatar” i przybyły nieco później, ranny pod Sielcem, „Wilk II”. Inni, starzy partyzanci objęli funkcje zastępców dowódców plutonów, dowódców drużyn, sekcji lub karabinów w nowo zorganizowanych kompaniach.

Poza żołnierzami Kedywu zaciągnęła się do batalionu znaczna liczba ludzi z innych ugrupowań AK, którzy opuścili w tym czasie Kraków z nadzieją, że wkrótce będą mieli okazję walczyć w zwartych szeregach o jego wyzwolenie. Niezależnie od tego przyjęto świadomie 9 Rosjan przyprowadzonych przez „Judasza” oraz kilku Żydów. Miejsce w sztabie znalazły także wywiadowczy nie i łączniczki Kedywu, jak: „Ina”, „Oma”, „Kora”, „Stasia”, „Bobo”, „Dzidzia” i „Kozaczek”.

(Czarna niedziela w Krakowie 6.08.1944)

Dnia 6 sierpnia 1944 r. Kraków przeżył tzw. „czarną niedzielę”. Niemcy obstawili wojskiem i żandarmerią całe dzielnice i wyłapywali mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Aresztowano ponad kilka tysięcy ludzi. Spędzono ich najpierw do obozu w Płaszowie, następnie wywieziono w znacznym procencie do obozów koncentracyjnych lub na roboty do Niemiec. Była to akcja prewencyjna, mająca na celu sparaliżowanie powstania w Krakowie. Wśród aresztowanych znalazł się niestety były zastępca szefa Kedywu Okręgu Krakowskiego AK, zasłużony i wielce ceniony mjr „Wąsacz” (Stanisław Więckowski).

Do batalionu napłynęła nowa fala uciekającej z miasta młodzieży. Wielu nie mogło być już przyjętych.

Trzeba z przykrością stwierdzić, że niemieckie uderzenie w Krakowie w dniu 6 sierpnia 1944 r. było celne. Zdezorganizowało ono na długo tamtejszy ruch oporu. Refleksje płynące z tego wydarzenia nie były budujące. Dowodziło ono, że Niemcy dochodzą już do równowagi i opanowują sytuację. Po prostu stają się znów silni.

(Próby obrony Rzeczpospolitej Kazimiersko-Proszowickiej)

Na dzień przed łapanką w Krakowie, to jest 5 sierpnia 1944 r. Niemcy uderzyli z północy i południa na Kazimiersko-Proszowicką Rzeczpospolitą Partyzancką. Grupa 900 uzbrojonych po zęby i wspieranych samolotami Niemców i Ukraińców zaatakowała o świcie miasteczko Skalbmierz, a nieco później dwie kompanie Wehrmachtu z „Feldjägerkorps”, wzmocnione samochodami pancernymi, ruszyły z Brzeska Nowego w kierunku Kazimierzy Wielkiej. Wywiązała się krwawa bitwa o Skalbmierz.

Okupantom udało się zepchnąć dwudziestokilkuosobowy oddział ubezpieczeniowy ppor. „Sokoła” (Franciszek Pudo) i zająć dzielnicę Zamoście. Niemcy palili domy i mordowali ludzi. Zginął ppor. „Brzoza II” (Franciszek Kozłowski) i zasztyletowany został przez gestapowców w czasie przesłuchań ciężko ranny ppor. „Sokół”. W walce padła większość jego żołnierzy.

Do bitwy włączyły się kolejno plutony i kompanie 120. pułku dowodzone przez „Sewera” (Roman Zawarczyński), a o godzinie 14 przybył także oddział AL pod dowództwem „Adama” (Zygmunt Bieszczanin). Ppor. „Janczar” (Jan Pszczoła) z AK nawiązał łączność z dowódcą czołgów radzieckich, które przedarły się przez linię frontu i dotarły do Wiślicy. Rosjanie nie odmówili pomocy i wkrótce zjawili się wraz z osłoną bechowców pod Skalbmierzem.

Tak się zdarzyło, że znalazł się tam patrol oddziału »Grom«, który wyruszył w dniu 1 sierpnia 1944 r. z Goszczy po przebywającego w Sielcu (obok Skalbmierza) rannego „Wilka II” i pozostawionego z nim „Batkę”. W jego skład wchodzili „Zając”, „Ryś” „Zbójnik”, „Błysk”, „Mściciel” i „Czort”. „Gromowcy” włączają się samorzutnie do walki w ugrupowaniu dwóch czołgów. Na znak wystrzelonej rakiety rusza skoordynowane natarcie. Na jednym z czołgów jedzie kpr. „Batko” - Hurra! - krzyczy i wymachuje rękami zagrzewając innych do ataku.

Gorącym sercem nie zdobędzie jednak Skalbmierza. Pada celny strzał i „Batko” (Jan Tryszczała) śmiertelnie trafiony stacza się z czołgu. O godzinie 20 miasto zostało opanowane. Niemcy zdołali się wycofać, nie zdążywszy na szczęście wykonać egzekucji na spędzonych na rynku mieszkańcach Skalbmierza. W bitwie zginęło 22 żołnierzy AK. Niemcy wymordowali 75 osób cywilnych w pobliskiej Szarbii i w Skalbmierzu.

Niemiecki wypad na „Rzeczpospolitą” od południa okazał się daremny. Wróg, mocno poszarpany pod Jaksicami przez oddziały P7 batalionu 120. pp AK dowodzone przez ppor. „Nieborę” (Stanisław Padło), dotarł w rejon wsi Książnice Wielkie i zaniechał dalszego marszu.

Koncentryczne uderzenie na Kazimierzę Wielką nie powiodło się. Napastnicy zostali pobici na obu kierunkach. Były to jednak ostatnie już dni wolności. Niemcy dla załatania frontu rzucają na te tereny dywizje zmotoryzowane IV armii Wehrmachtu, które zajmują Kazimierzę Wielką i spychają na wschód oddziały partyzanckie.

Dzień 10 sierpnia 1944 r. określa się jako datę upadku Kazimiersko-Proszowickiej Rzeczpospolitej Partyzanckiej. Rozkazem bowiem dowództwa 106. dywizji AK została zarządzona demobilizacja oddziałów, a Niemcy obsadzili z powrotem utracone przed dwoma tygodniami miasta i osiedla. Po przykrych doświadczeniach wykazali jednak na tyle rozsądku, że nie podjęli żadnych akcji represyjnych w stosunku do ludności.

(Samodzielny Batalion Partyzancki "Skała")

(Gaśnięcie początkowego entuzjazmu)

Początkowy entuzjazm w Batalionie Szturmowym »299«, wywołany bezspornym przekonaniem o rychłym wybuchu ogólnonarodowego powstania, zaczął powoli przygasać. Codzienne komunikaty frontowe, przekazywane żołnierzom na podstawie radiowego nasłuchu przez ppor. „Piotra” i kpr. „Wika”, były dalekie od optymizmu. Rosyjska ofensywa utknęła na Wiśle i Wisłoce, kierując swe ostrze na Czechosłowację i Bałkany.

Powstańcom Warszawy nie udało się opanować miasta, znaczyły się już pierwsze niepowodzenia. Ustały walki na Pradze, a oddziały powstańcze opuściły Wolę. Rozmowy przedstawicieli rządu londyńskiego ze Stalinem i Mołotowem w dniu 2 stycznia 1944 r. oraz z delegatami PKWN Bolesławem Bierutem i Edwardem Osóbką-Morawskim w dniach 6-9 sierpnia 1944 r. w obecności Mołotowa nie wniosły nic konkretnego do sprawy polskiej.

Niemcy panoszyli się coraz bardziej, a oczekiwanych zrzutów nadal nie było. Brak broni onieśmielał nowo zwerbowanych, warunki bytowania nie były najlepsze. Przyzwyczajeni do ruchu, zżyci ze sobą, a teraz rozproszeni po kompaniach starzy partyzanci czuli się źle w dużej i mało operatywnej jednostce. A żołnierska brać, rekrutująca się głównie z miasta, umiała analizować i myśleć. Czy nie byłoby rozsądniej wrócić do dywersji i małych oddziałów? - zastanawiało się wielu.

Problem ten postawił jasno w połowie sierpnia 1944 r. ppor. „Czesław” - zastępca dowódcy 2. kompanii »Błyskawica«. Postanowił odejść z batalionu i przy sposobności „podgonić” nieco naukę (był studentem prawa na tajnym Uniwersytecie Jagiellońskim). „Czesław” wyjechał nazajutrz jako oficer do zadań specjalnych szefa Kedywu Okręgu Krakowskiego AK.

Za kilka dni poprosił o zwolnienie z kompanii cały patrol dywersyjny: „Murzyn II” (Edward Czarnecki), „Stefan”, „Jadzia”, „Janka”, „Iskra” i inni.

- Zabawa w wojsko to nie dla nas - uzasadniał zbiorową decyzję „Stefan”. - Zamiast siedzieć tu zajmijmy się lepiej konfidentami w Krakowie. Mamy ze sobą listę z setką nazwisk. Roboty jest huk.

Trzech z nich - „Murzyn II”, „Stefan” i „Jadzia” - miało w tym względzie niemałe już zasługi z okresu przynależności do oddziału partyzanckiego »Zawisza« na Podhalu, a później w krakowskim Kedywie.

Byli młodzieńcami i bojownikami, i ambitnymi. Kiedyś, jeszcze w »Zawiszy« poprosili o kilkudniowy urlop.

- Zgoda! - rzekł dowódca - ale pod warunkiem, że wrócicie przynajmniej z czołgiem.

Rzucona żartobliwie myśl nie dawała im spokoju w Krakowie. O czołgu nie ma mowy, ale jakiś samochód terenowy lub osobowy da się chyba skombinować - uradzili uniesieni ambicją. „Murzyn II”, z zawodu kierowca, naściągał od znajomych całą masę kluczyków i zaczęło się polowanie. Po dwóch nieudanych próbach dobrali się wieczorem do osobowego mercedesa stojącego przy alei Mickiewicza. „Murzyn II” długo manipulował przy drzwiach, nim dostał się do środka. Ze stacyjką nie mógł jednak sobie poradzić. Gdy ją wreszcie uruchomił, przeprowadzili samochód aż na Podhale, unikając szczęśliwie patroli drogowych.

- Panie poruczniku! Meldujemy swój powrót z urlopu. Niestety bez czołgu - raportowali.

- Dobrze, że sami wróciliście zdrowi i cali. Z tym czołgiem to przecież żartowałem.

- Przywieźliśmy tylko czarnego mercedesa - dokończył meldunek „Murzyn”.

- Cwaniaki z was - stwierdził z uznaniem dowódca.

Teraz zachciało im się znowu do Krakowa. Wyraziłem zgodę na ich wyjazd i pozwoliłem im zabrać ze sobą pistolety.

(Włączenie Baonu "Skała w skład Grupy Operacyjnej Kraków)

Zgodnie z rozkazem operatywnym nr 1 z dnia 10 lipca 1944 r. płka „Gardy” (Edward Godlewski), w skład Grupy Operacyjnej Kraków, podlegającej jego dowództwu, wchodziły 6. Dywizja Piechoty Ziemi Krakowskiej, 106. Dywizja Ziemi Miechowskiej, Olkuskiej i Pińczowskiej, Krakowska Brygada Kawalerii Zmotoryzowanej oraz Samodzielny Batalion Partyzancki »Skała«. Tym samym Batalion Szturmowy »299« zmienił oficjalnie dotychczasową nazwę.

Wzrastające w rejonie Kocmyrzowa zagrożenie ze strony Niemców stawało się niebezpieczne dla niedozbrojonego batalionu. Z tego też względu mjr „Skała” zdecydował się na marsz w głąb powiatu miechowskiego, aby w rejonie tamtejszych lasów przyjąć obiecywany wciąż zrzut i doszkolić żołnierzy. Stan liczebny jednostki był w istocie duży. Stanowiły go 3 kompanie strzeleckie po 130 ludzi, pluton konnych zwiadowców w liczbie 26 ludzi, zwiad rowerowy - 7 ludzi, pluton specjalny - 21 ludzi, kwatermistrzostwo - 16 ludzi, kuchnie i tabor - 16 ludzi, sztab baonu - 12 ludzi, poczet dowódcy baonu 26 ludzi. Ponadto utworzono w terenie 7 ruchomych punktów sanitarnych, łącznikowych i zaopatrzeniowych o łącznej obsadzie 55 osób. W sumie baon liczył (bez punktów terenowych) ponad 500 ludzi, w tym 28 oficerów. Uzbrojenie było mizerne. 35 procent ludzi posiadało broń maszynową i długą (1 cekaem, 2 elkaemy, 2 erkaemy, pistolety maszynowe i karabiny), a dalsze 20 procent tylko krótką.

Na tydzień przed wymarszem, w dniu 7 sierpnia 1944 r., doszło do starcia baonowej placówki z oddziałem lotników koło miejscowości Mogiła. Jeden Niemiec zginął, drugiego wzięto do niewoli. W tym też czasie wyruszył w teren patrol rozpoznawczy w składzie: „Judasz”, „Orlik”, „Gala” z 3. kompanii. Na szosie Kocmyrzów-Proszowice ukazał się samochód osobowy marki Opel. „Orlik” puścił z peemu krótką serię na postrach i samochód stanął. Wysiadło z niego kornie dwóch cywilnych Niemców. Rozbrojono ich zabierając pistolety i po wylegitymowaniu puszczono wolno. Opel przeszedł na własność partyzantów.

(Wymarsz z Kocmyrzowa na północ)

W nocy z 15 na 16 sierpnia 1944 r. batalion ruszył na północ. Trasa prowadziła przez Biórków Wielki, Polekarcice, Przesławice, Przemęczany, Rzędowice do Dziemierzyc. Pieszy marsz oddziału, choć niedługi, był męczący. Mjr „Skała” skorzystał bowiem z okazji, by przećwiczyć z wszelkimi szykanami nocny marsz ubezpieczeniowy. Świtało już, gdy baon dochodził do Rzędowic, wsi, która obdarzyła Kościuszkę i Polskę bohaterskim kosynierem Wojciechem Bartoszem Głowackim. Rozciągnięty na kilkaset metrów wąż ludzi i taborów, z jadącym w bryczce dowódcą, wyglądał nieszczególnie. Tylko kos brakuje - pomyślałem kojarząc słabe uzbrojenie baonu z historią okolicy.

Kilkudniowy postój w Dziemierzycach wykorzystano na intensywne ćwiczenia w zakresie wyszkolenia. Zgrupowane razem kompanie zaczęły się bliżej poznawać, a partyzanci coraz bardziej zżywać ze sobą.

Ale i tu nie obyło się bez kłopotów. Wyżywienie we wszystkich oddziałach, z uwagi na warunki polowe, niedostatek kotłów oraz niefachowych kucharzy, było dość słabe. Jednodaniowe obiady, mimo dość dużej ilości gotowanego mięsa, nie bardzo smakowały, na śniadania i kolacje dawano przeważnie suche pieczywo i niekiedy kawałek kiełbasy. Do tego zdarzały się zakłócenia w dostawach i to przeważnie chleba. Pomny wojennych doświadczeń bytowałem na równi z podwładnymi. Odczuwałem zatem tak jak oni żołądkowe niedostatki i rozumiałem dobrze narzekania większych od siebie żarłoków. Trzeba temu jakoś zaradzić - pomyślałem i wezwałem do siebie podoficera żywnościowego.

- Nie sądzisz „Barycz”, że jedzenie jest słabe i przydałoby się masło?

- Nie dają nic lepszego z dowództwa - rozkładał ręce pytany.

- Wniosek stąd, że musimy sobie radzić sami. Pamiętasz chyba, jak się to robiło w dawnej »Błyskawicy«.

- Można by, ale zabraniają. Porucznika R. krew by zalała na taką samowolę.

- A mnie już zalewa na wciąż suchy chleb. Wiesz gdzie znajdują się niemieckie mleczarnie?

- Najbliższa, i to duża, jest w Racławicach.

- Wybierz się więc tam. Zaświadczenie podbijesz pieczątką »Błyskawicy«, bo innej na razie nie ma.

- Zrobi się, kapitanie! - uśmiechnął się szeroko.

Była właśnie niedziela, gdy patrol w składzie: „Barycz”, „Kmicic”, „Monika”, „Szczygieł” i „Lis” wjechał do Racławic. - Partyzanci! - rozniosła się błyskawicą wieść wśród wychodzących z kościoła ludzi.

- Uważajcie! Niemcy są w mleczarni - ostrzeżono ich z miejsca.

- Chłopaki naprzód, bo zabiorą masło - zareagował na to „Barycz” i podciął konie. Gdy patrol podjeżdżał pod mleczarnię, niemiecki samochód już znikał w opłotkach Racławic. Zabrano przygotowane przez Niemców do załadunku dwie beki masła oraz dwa wozy uformowanego w kręgi wielkości koła samochodowego sera.

W kompanii nastały lepsze czasy. Por. R. rzeczywiście szalał. - Kapitan „Powolny” to watażka - głosił wokół. Udobruchało go nieco odstąpienie części zdobyczy.


(Konfidenci w Baonie)

Tymczasem w Dziemierzycach, i to w 2. kompanii »Błyskawicy«, wybuchła nie lada bomba.

- Masz u siebie dwóch niemieckich konfidentów - powiadomił mnie poufnie mjr „Skała”.

- Niemożliwe - zdziwiłem się.

- Tak przynajmniej meldują „Lolek”, „Rolf”, „Mruk” i „Murzyn” ze »Skoku«.

Sprawę wyjaśnił szczegółowiej dobrze zorientowany „Rolf”.

- Zdębiałem jak ich zobaczyłem - relacjonował. - Są nimi ojciec i syn o pseudonimach „Stary” i „Synek”. Prawdziwe ich nazwisko brzmi Malina.

„Stary” jest volksdeutschem i pracował jako szofer w gestapo lub żandarmerii niemieckiej. „Synek” natomiast był zatrudniony w warsztatach „Siwek i Hein” przy ulicy Smolki na Pogórzu. Chodził w mundurze Hitlerjugend, szykanował Polaków i był podejrzany o zasypanie komórki AK działającej w tej firmie. Kilku chłopaków aresztowano i rozstrzelano. „Lolkowi", „Mrukowi" i mnie udało się w porę zbiec.

- Nie odczepię się chyba nigdy od kapusiów - psioczyłem, zastanawiając się jak załatwić sprawę.

O niemiłym fakcie powiadomiłem tylko ppor. „Dewajtisa” i sierż. „Kruka” zlecając im szczegółową rewizję podejrzanych. Zarządziłem apel całej kompanii. Przejrzano wszystkie plecaki i sorty mundurowe. Nie znaleziono nic kompromitującego. Po apelu „Stary” i „Synek” zostali aresztowani. Przesłuchiwano ich razem w drewutni. Ojciec, który okazał się stryjem „Synka”, był przebiegłym lisem. Przyznał się do volkslisty, bił się w piersi za życiową pomyłkę, chciał walką w partyzantce okupić swe winy wobec Polski. Jednak „Synek” po wymierzeniu kilku batów zaczął śpiewać inaczej.

- Nie mów nic - przestrzegał go „Stary”.

Strofowanie stryja nie pomogło, „Synek” wysilał się nawet na opowiadanie szczegółów. Zebrany - zgodnie z wojskowym regulaminem - sąd polowy skazał obydwóch na karę śmierci. Wyrok wykonano w pobliskim lesie.

Krążące wśród partyzantów wieści, że u konfidentów znaleziono cyjanek potasu, który mieli oni jakoby wrzucić do kotła z jedzeniem, były niczym nie uzasadnioną plotką. Sprawa została zlikwidowana, jednak kompleks niemieckich konfidentów długo jeszcze prześladował batalion.


Przypisy:

  1. Odbity „Dabrowa” (Zbigniew Gertych), obecnie dyrektor Instytutu Warzywnictwa w Skierniewicach, profesor, członek PAN, poseł na Sejm PRL.
  2. Naczelnik stacji w Kocmyrzowie został w rzeczywistości tylko ranny w twarz.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi