Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Ryszard Nuszkiewicz, Powrót w Miechowskie


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdz.42 w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci



Spis treści

(Pobyt w Dziewięciołach)

Po przejęciu dowództwa mjr „Skała” zdecydował 6 października przerzucić oddział w Miechowskie, w rejon postoju Batalionu Szturmowego i sztabu 106. dywizji AK. Pokonanie liczącej 25 km trasy dało się wszystkim we znaki, jak nigdy dotąd. Przyczyną tego nie był dystans, lecz niepogoda i słynne miechowskie bezdroża. Nogi momentami po kolana grzęzną w ciężkim ile, a wyciąganie butów z błota kosztowało więcej wysiłku niż pokonanie dalszych 20 km drogi. U celu w Dziewięciołach bractwo legło bez życia.

Ducha i humor podtrzymywał najbardziej zmęczony, ale i ambitny, liczący 35 lat „Muniu” (Zygmunt Nikiel). Szczupły, o ascetycznym wyglądzie magister filologii był długoletnim członkiem Związku Odwetu, a później Kedywu i głównym, magazynierem trefnego ich dobytku. Inteligentny i elokwentny cieszył się ogólnym mirem wśród znacznie młodszych kolegów. Zawsze umiał przełamać nie tylko swoje zmęczenie, ale krzepić jeszcze innych. Nazywano go „najstarszym strzelcem”, kpiąc w ten sposób z dowództwa, które dopiero w 1944 r. awansowało „Munia” do stopnia starszego strzelca.

Z okolic Ojcowa-Owczar baon przywiódł ze sobą kilku nowo przyjętych partyzantów: „Tarzana” (NN), „Jastrzębia III” (NN) ,„Sarnę” (NN), pochodzących z Zagłębia Dąbrowskiego oraz kapelana ks. „Pyrkę” (Ludwik Mucha). Okazał się on człowiekiem skromnym i wielkiego serca, duchownym z powołania. Nie grzeszył wprawdzie odwagą i truchlał na widok Niemców, ale nie chwalił się też tym, że był jednym z najstarszych partyzantów II wojny światowej. Należał bowiem do sławnego oddziału mjra „Hubala” (Henryk Dobrzański), który nie złożył we wrześniu 1939 r. broni, lecz kontynuował bohaterską walkę aż do maja 1940 r.


W dniu 2 października 1944 r. dokonała się jeszcze jedna tragedia narodowa. Po dwóch miesiącach najtragiczniejszej w historii Polski walki skapitulowała Warszawa. W gruzach skrwawionego miasta legła też określona orientacja polityczna i długoletnia koncepcja konspiracji, której ostatecznym celem było ogólnonarodowe powstanie.

Armia Krajowa znalazła się w impasie. Co dalej? - zastanawiały się sztaby, dowództwa oddziałów, poszczególni oficerowie i żołnierze. Czy bić się z wrogiem tylko w imię zemsty, za doznane krzywdy? Czy oszczędzać i zachować ludzi do powojennej pracy? A może stosować lepiej politykę nieangażowania się i czekania, aż inni wywalczą wolność i niepodległość?


Życie baonu w Dziewięciołach koncentrowało się głównie na szkoleniu. Mjr „Skała” doszedł bowiem do słusznego wniosku, że najwyższy czas dać ludziom możność ukończenia kursu podchorążych lub szkoły podoficerskiej. Wykłady więc, ćwiczenia i żołnierska piosenka wypełniały jesienne już dni.

Tu w pobliskich lasach spotkałem po raz pierwszy od angielskich czasów swego kolegę cichociemnego kpt. Antoniego Iglewskiego, dowódcę Batalionu Szturmowego wchodzącego w skład 106. dywizji AK.

Właściciel obejścia w Dziewięciołach, u którego kwaterowała 2. kompania »Błyskawicy« był człowiekiem uczynnym, ale i po chłopsku chytrym.

- Kapitanie! - nagabywał mnie - tak sobie umyśliłem, że jeszcze by mi się stodółka przydała.

- Ależ oczywiście! Rolnik bez stodoły to nawet nie wypada.

- Ano właśnie! Tylko nie mam z czego wybudować. Jakby tak pan dał kartkę do dworu w Dziemierzycach, to na pewno daliby kilka kubików drzewa.

Napisałem.

- No i jak? Będzie stodoła? - zapytałem po kilku dniach.

- Dziękuję! Nie odmówili, ale będę budował ją dopiero po wojnie.

Zbliżała się już zima. Konieczność zaopatrzenia ludzi w ciepłą odzież,, bieliznę i koce stała się piekącym problemem. Największe możliwości w tym względzie istniały w Krakowie. Trzeba było na nowo wrócić do wypróbowanego dawniej systemu wykupywania i wykradania potrzebnych sortów z niemieckich magazynów mundurowych, głównie z tych przy ulicy Bosackiej. Do odnowienia starych kontaktów, zorganizowania nowych komórek oraz podjęcia przerwanej czasowo bojowej działalności Kedywu został wydelegowany do Krakowa por. „Spokojny”.

Odpowiedzialne, wymagające dużo inwencji zadanie przerzutu materiałów do batalionu powierzono podoficerowi mundurowemu 2. kompanii plut. „Wąsikowi” (Julian Littner) i „Wilkowi IV” (Józef Łukasik), którzy założyli bazę wypadową w Maszycach koło Ojcowa. Wkrótce okazało się, że wybór był wyjątkowo trafny. Obaj cwani i obrotni zdziałali więcej, niż się spodziewano.

(Akcja na młyn w Waganowicach)

Nie pomijano też i innych okazji. Niezbędnych na zakupy środków, a także skóry na buty miał dostarczyć między innymi będący pod niemieckim zarządem i produkujący wyłącznie dla Wehrmachtu młyn w Waganowicach, przy szosie Słomniki-Proszowice. Wstępne rozpoznanie obiektu przeprowadził „Zawała”. On też został wyznaczony na dowódcę podjętej w końcu października 1944 r. akcji.

Wieczorem z m. p. baonu w Głuchowie wyruszyło 22 partyzantów, których jako przewodnik poprowadził znający dobrze okolicę „Zielony” (Marian Stróżyński-Reniak).

Kilkaset metrów przed celem „Zawała” zatrzymał oddział i 6 wozów. Najpierw trzeba było się ubezpieczyć. Główne zagrożenie stanowili własowcy kwaterujący w Czechowie, zaledwie 400 m od młyna. Poszły tam dwa patrole z 2. kompanii »Błyskawica«, „Rybka” plus 3 ludzi z peemami oraz „Puchacz” plus 3 ludzi z elkaemem - mając dodatkowe zadanie kontrolowania szosy od strony Słomnik.

Trzeci patrol „Śruby” plus 3 ludzi z »Huraganu«, uzbrojony w polski erkaem, zajął stanowiska przy szosie prowadzącej do Proszowic. Główna grupa uderzeniowa w składzie: „Zawała” plus 8 ludzi i „Zielony” przystąpiła do bezpośredniej akcji. Sterroryzowano wartownika i przecięto druty telefoniczne. „Zawała” i „Serduszko” wyciągnęli z mieszkania kierownika volksdeutscha i przywiedli go na wartownię; ulokowano ich, jak i innych spotkanych pod strażą w jednym pomieszczeniu.

Ściągnięte wozy wjechały na podwórze. W opanowanym młynie zaczęła się teraz ciężka praca. Partyzanci zdejmowali pasy napędowe, wynosili kaszę, grysik i mąkę. Załadowano 4 wozy skórą i 2 wozy żywnością.

- Nareszcie koniec! - odetchnęli z ulgą po półtoragodzinnej mordędze. „Zawała” ściągnął ubezpieczenie, przeliczył ludzi i oddział uformował się do odjazdu.

- A co z tym zrobimy? - odezwał się „Zielony” wskazując na dwa garażujące motocykle.

„Zawała” chętnie kazałby je zabrać, ale wozy były już niemiłosiernie przeładowane. Kazał je więc zniszczyć. Nad ranem oddział wrócił bez przeszkód do Głuchowa.

(Zaduszki 1944)

Zaduszki 1944 r. były dla Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego »Skała« świętem wyjątkowo smutnym. Pamięć poległych uczczono po żołniersku. Wieczorem, do uformowanych w czworobok kompanii przemówił kpt. „Koral”. Przy blaskach pochodni odbył się apel. Wywoływano kolejno pseudonimy.

- Poległ na polu chwały - odpowiadał chórem batalion. Przed oczyma zebranych zjawiły się znane, dziarskie, do niedawna pełne życia postacie tych, którzy padli w walce pod Tymbarkiem, Sadkami, w lasach Złotego Potoku, znacząc krzyżami polską drogę do wolności. Honorowa salwa na ich cześć zakończyła wzruszającą uroczystość. Zaduszki te, jak zresztą każde, nasuwały przykre refleksje. Ilu z nas pochłonie jeszcze wojna? - zastanawiał się każdy dumając nad kruchością ziemskiego życia i brutalnymi prawami okupacji. Odpowiedź, i to nad wyraz tragiczną, przyniosły już najbliższe dni.


(Tragedia pod Pieczonogami)

Batalion kwaterował w przestronnej stodole majątku Bolowiec. W dniu 2 listopada 1944 r. 8 żołnierzy zgłosiło prośbę o urlop. Odbierając pod nieobecność mjr „Skały” raport, wyraziłem na to zgodę, kierując się postanowieniem dowództwa o częściowej demobilizacji batalionu na okres zimowy. Ze względów bezpieczeństwa nakazałem jednak sierż. „Gradowi” (NN), by wypuszczał ich parami co dwie godziny, bez broni i w cywilu.

Sierż. „Grad” wykonał rozkaz ściśle, ale takie zarządzenie nie było w smak urlopowiczom.

- Spotkamy się w ostatniej chałupie za wsią i dalej pójdziemy grupą - uradzili chytrze, ale i z młodzieńczą nierozwagą.

Wczesnym wieczorem dnia 4 listopada 1944 r. dotarła do batalionu wiadomość o zastrzeleniu przez Niemców koło wsi Pieczonogi kilku nieznanych ludzi. Wysłałem natychmiast w teren silny patrol. Przeprowadzone rozpoznanie potwierdziło niestety fakt, że zabitymi byli dopiero co zwolnieni z batalionu partyzanci.

Okazało się, że mimo przestróg szli razem. Perspektywa rodzinnego domu, czystej pościeli i maminego jadła wyzwalała dobry humor. Zresztą dbał o to „Alf” pierwszy dowcipniś i obiecujący wierszokleta z kompanii »Błyskawica«. Obecność w grupie ładnej, 17-letniej sanitariuszki „Fiołek” miała też niemałe znaczenie. Było wesoło.

O godzinie 11.30 na drodze koło miejscowości Pieczonogi pojawiła się jadąca z przeciwka bryczka z Niemcami. Z ich krzykliwego zachowania wynikało, że byli podchmieleni. Gdy jadący i maszerujący, zrównali się ze sobą, kilku Niemców poderwało się nagle z siedzenia i bez żadnego ostrzeżenia zaczęli strzelać z peemów.

Ci, którzy nie padli, poczęli uciekać w odkryte pole. Nie uszli jednak daleko. Osiem młodych ciał legło na drodze lub tuż koło niej. Zadowoleni ze swego dzieła barbarzyńcy pojechali dalej, przykazując miejscowym chłopom, by natychmiast zakopali zabitych. Zginęli wówczas: „Alf” (Zygmunt Zdebski z Łapanowa), „Bystry” (Mieczysław Czopek z Łapanowa), „Fiołek” (Klementyna Zienkiewicz z Zabierzowa), „Kanarek” (NN z Tenczynka), „Monika” (Kazimierz Ludyga z Niepołomic), „Monte” (Władysław Czajka z Łapanowa, b. więzień Montelupich), „Skowronek” (Jerzy Wójcik z Krakowa), „Szpak” (Kazimierz Leżański, młodszy brat „Wrony” i „Wilka III” z Krakowa).


(Zamiary odwetu na Baumgartenie)

Bestialski mord wywołał w batalionie zrozumiałe poruszenie. Partyzanci pałali żądzą natychmiastowego odwetu. Ogólne wzburzenie uspokoił nieco mjr „Skała” rozsądną perswazją, że kontrakcję musi poprzedzić wnikliwe rozpoznanie.

Następnego dnia dokonano ekshumacji zwłok i pochowano za bitych po chrześcijańsku, w trumnach.

Odpowiedzialnego za mord nietrudno było ustalić.

- To ten „Lucyper, lojtman” z Dalewic - stwierdzili bezspornie wszyscy okoliczni chłopi.

- Tak nazywano powszechnie kapitana żandarmerii Baumgartena, kata tych okolic, wyjątkowo zaciętego polakożercę i sadystę. Przebywającemu gościnnie na tym terenie Samodzielnemu Batalionowi partyzanckiemu »Skała« postać zwyrodniałego żandarma nie była specjalnie znana. Z pewnością stało się źle, że miejscowe placówki AK nie powiadomiły wcześniej ugrupowania o działalności zbira i nie zażądały jego likwidacji. Rejestr dotychczasowych przestępstw Baumgartena był niemały:

- pacyfikacja wsi Nasiechowice w dniu 1 lipca 1943 r. w której zamordowano 50 osób; wśród nich były niemowlęta i starcy;

- rozstrzelanie 28 stycznia 1944 w Łyżkowicach 28 osób;

- wymordowanie całej rodziny Wilków (ojciec, matka, córka Katarzyna, synowie Stanisław i Mieczysław) w Wierzbnie koło Proszowic;

- bicie i szykanowanie na każdym kroku Polaków;

- kopanie i maltretowanie ludzi przy budowie okopów;

- samowolne rekwizycje zboża, tuczników, drobiu, jaj itp. u rolników.

Do tego dochodziła świeża zbrodnia pod Pieczonogami.

Baumgarten był komendantem żandarmerii na powiat Miechów. Przebywał jednak stale w Dalewicach, gdzie znajdował się silny, niemiecki Stützpunkt. Stąd bowiem - z uwagi na centralne jego położenie w terenie podległym swemu władztwu - mógł, lepiej pilnować hitlerowskich interesów i mścić się na znienawidzonym polskim narodzie. Fakt, że Baumgarten mógł tak długo buszować bezkarnie po opanowanym konspiracyjnie przez 106. dywizję AK powiecie, wydawało się rzeczą niezrozumiałą i wprost zastanawiającą. Czyżby był aż tak silny albo nieuchwytny?

Pierwszą koncepcją odwetu było uderzenie pełnym batalionem i likwidacja nie tylko Baumgartena, ale całego Stützpunktu. Plan ten miał jednak słabe strony. Zbrodniarz był podwójnie ubezpieczony. Niezależnie bowiem od liczącej 150 ludzi załogi w Dalewicach i sąsiednim Niegardowie kwaterował we dworze, w którym przezornie pozwolił mieszkać około 20 Polakom, ryzykującym jak on życiem w razie partyzanckiego napadu.

Wstępne rozpoznanie sił i rozkładu pomieszczeń w Dalewicach przekazał „Olcha” (NN). W Gruszowie, gdzie przeniósł się batalion, rozpoczęły się ćwiczenia w przybliżonych do rzeczywistości warunkach. Prowadziłem je przez kilka dni, będąc przewidziany na dowódcę zamierzonej akcji. Niemożność usunięcia w jakiś nie rzucający się w oczy sposób Polaków z dworu oraz brak zgody miejscowych organów AK na bezpośrednie - zbyt głośne ich zdaniem - uderzenie, zmusiły mjra „Skałę” do szukania innego rozwiązania.

- Musimy go dopaść poza Dalewicami - zdecydował po przeanalizowaniu sytuacji.

Na to trzeba było jednak czasu i odpowiedniej okazji. Przygotowanie i przeprowadzenie akcji w takim układzie mjr „Skała” zlecił ppor. „Marsowi”. Ten, jako doświadczony i nad wyraz skrupulatny bojowiec, zabrał się do roboty z właściwą sobie rozwagą.

(W Ostrowie)

W drugiej dekadzie listopada 1944 r. batalion melinował w Ostrowie, kwaterując w przewiewnej, o szparach na dłoń, stodole. Pogoda była pod psem, a noce już mroźne. Do spania nie wystarczały koce. Trzeba było wkopywać się w siano i to po kilku, by się ogrzać i usnąć. Nic więc dziwnego, że w tych warunkach izba chorych była przepełniona. Do tego zdarzył się jeszcze wypadek z bronią. Nie był on ani pierwszym, ani ostatnim. Angielskie bowiem steny - z uwagi na lekki, prawie bezoporowy spust - strzelały przy lada uderzeniu i nie zawsze w powietrze.

W Ostrowie przeprowadzano też parową dezynfekcję mundurów. Był ku temu najwyższy czas, gdyż plaga wszawicy dotknęła prawie wszystkich, niezależnie od płci i szarży.

Przypisy:

Błąd rozszerzenia cite: Bład w składni elementu <references>. Nie można wprowadzać treści w tym elemencie, użyj <references />


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi