Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Ryszard Nuszkiewicz, W Warszawie


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdz.37 w: Ryszard Nuszkiewicz, Uparci
[Okres: 21.02.43 - 14.06.43]



W czwartym dniu po skoku zgłosiłem się jako Ryszard Wirak (na takie nazwisko opiewały moje dokumenty) w podanym mi jeszcze w Wielkiej Brytanii punkcie kontaktowym przy ulicy Słupeckiej w Warszawie.

- Czy ma pani do sprzedania sznurowadła? Reflektuję tylko na czarne - zapytałem otwierającą drzwi siwą niewiastę.

- Żałuję bardzo. Handlują wyłącznie białymi - odrzekła umownym hasłem i zaprosiła mnie do mieszkania.

W schludnym pokoju ujrzałem trzech przybyłych nieco wcześniej współtowarzyszy wyprawy. Pani domu nie próżnowała. Telefonowała kolejno do znajomych konspiratorek.

- Zaraz podam herbatę, niestety nieprawdziwą - zaproponowała za chwilę i zniknęła w kuchni.

Ciepło pokoju po nie przespanej nocy i lutowej aurze rozmarzało i kleiło oczy. Siedzieliśmy w milczeniu. Wciśnięty głęboko w fotel porządkowałem świeże, okupacyjne wrażenia.

Ekstazę powrotu do ojczyzny wypełniała już nowa rzeczywistość i konspiracyjna treść. W pamięci tkwi dreszczyk pierwszego widoku niemieckich żandarmów w czasie wieczornego przewietrzania- się w Sobkowie, jazda w nie oświetlonym wagonie wśród szmuglerskiej braci, próba nerwów w trakcie kontroli pociągu przez bahnschutzów[1] i pod podejrzliwymi spojrzeniami policyjnych patroli na dworcu w Warszawie.

Holowany wraz z kolegami przez „Jura” obserwowałem chciwie Warszawę i spieszących do pracy ludzi. Ubrani byli nieszczególnie, ale nie tak źle, jak to przedstawiano w Wielkiej Brytanii. Byli ruchliwi, momentami nawet krzykliwi.

Jak właściwie jest z tymi biletami w tramwaju? - starałem się rozwiązać dziwna zagadkę. Niektórzy płacą i biorą bilety, inni tylko dają pieniądze. Na jakich zasadach pracuje konduktor?

Jedno wszakże uderzało w oczy w porównaniu z czasami przedwojennymi: w pociągu, w tramwaju czy na ulicy ludzie wydawali się sobie bliżsi, bardziej uczynni, jacyś wyrównani pod względem ubioru i sposobu bycia.

Po chwili pojawiła się w pokoju gospodyni niosąc herbatę. Niebawem stwierdziłem, że machina konspiracyjna pracuje bez usterek. Bo oto wkrótce usłyszeliśmy umówione sygnały dzwonka. To meldowały się wezwane telefonicznie przez gospodynię łączniczki! Były to miłe panie, zwane „ciotkami”, które opiekowały się przerzucanymi z Wielkiej Brytanii skoczkami w okresie oswajania się z nowymi warunkami okupacyjnego życia. Każda zabierała teraz przydzielonego jej „ptaszka”, takim bowiem mianem ochrzczono cichociemnych w kraju i uprowadzała go z sobą. Ja trafiłem pod opiekuńcze skrzydła „Jagi” (Ludwika Ciechomska), wysokiej brunetki.

- Proszę trzymać się blisko i wysiąść z tramwaju na mój znak.

- A gdybym się zgubił? - zapytałem przezornie.

- To wróci pan na Słupecką i zaczniemy od początku.

Warszawa tętniła już swoistym, wojennym życiem. Znamionował je duży uliczny ruch i niesamowity wprost ścisk w tramwajach. Obserwując ludzi na chodnikach i w wozie skonstatowałem, że wyglądam raczej biednie w swym podniszczonym i podszytym wiatrem płaszczu. A wysmarowane łojem trzewiki wprost raziły odmiennością. Na mrugnięcie „Jagi” wysiedliśmy przy Marszałkowskiej i weszliśmy do zakładu fotograficznego.

- Tutaj zrobimy zdjęcia do dokumentów, a potem pojedziemy na: kwaterę - rzekła moja przewodniczka.

- Będą trzy ujęcia - oznajmił wtajemniczony w sprawy fotograf. – En face, z profilu i na młodszego.

- Nie jestem przygotowany do takiej gali. Nie goliłem się dzisiaj - oponowałem przed obiektywem.

- Nic nie szkodzi. Retusz pomoże.

„Jaga” nie czekała bezczynnie. Widząc, że palę, kupiła papierosy.

- Dziękuję bardzo! Tak nas dziwnie urządzili, za mało dali tutejszych pieniędzy, a dolary mają później dostarczyć.

- A może to celowo? Nie będzie ochoty na zwiedzanie Warszawy. A jeszcze najważniejsze. Proszę podać dane do nowych dokumentów. Napisałem na kartce prawdziwe imię, podobną datę urodzenia i nowe nazwisko.

W mieszkaniu przy ulicy Waszyngtona 20 ochrzczono, mnie inaczej.

- Będziemy panu mówić Ziutek - zaproponowała bardzo komunikatywna pani domu.

Gospodarz domu, współwłaściciel firmy Ochman-Stokowski mieszczącej się przy Koszykowej, był człowiekiem energicznym, jedynym żywicielem rodziny i dostawcą nielegalnej prasy. Piętnastoletnia córka Danusia uczęszczana na konspiracyjne komplety i uczyła się zapamiętałe, jak zwykła to robić młodzież w owych chmurnych, wojennych latach.

Kłopotliwego lokatora potraktowano z miejsca jak domownika i nie ukrywano przed zaufanymi znajomymi. Zachodziła tu często z córką i zięciem pani Zofia Batycka, wdowa po pułkowniku, i siostra gen. Władysława Andersa. Znały się z właścicielką od młodych lat.

Już po kilku dniach „Jaga” dostarczyła nowe dokumenty, a nieco później sześciomiesięczną odprawę w dolarach, wypłacaną każdemu cichociemnemu przed odlotem do kraju.

- Teraz może pochodzić pan sam - oznajmiła.

Ruszyłem na ulice Warszawy. Znałem ją sprzed wojny i teraz przemierzałem jej ulice pieszo lub tramwajami. Ludzie i życie tego miasta wprost mi imponowały.

Dnia 28 lutego grupa specjalna Gwardii Ludowej wykonała udaną akcję na Wytwórnię Papierów Wartościowych, a 26 marca żołnierze Armii Krajowej odbili więźniów przewożonych samochodem z alei Szucha na Pawiak. Był wśród nich Jan Bytnar („Rudy”). W codziennej podziemnej walce celne strzały trafiały zdrajców, oprawców, a sabotaże niszczyły, wojenny potencjał wroga. Warszawa walczyła, szafowała krwią swych najlepszych synów, zamierała w momentach łapanek, a za chwilę znów rozbrzmiewała wielkomiej-skim gwarem, śmiała się z Niemców uliczną piosenką, kłuła ich oczy wspaniałą młodzieżą w oficerskich butach.

W połowie marca w alei Waszyngtona akowska kula, wymierzyła sprawiedliwość majorowi policji granatowej - zdrajcy narodu. Chodziły słuchy, że Niemcy mają przetrząsać mieszkania i wyłapywać podejrzanych.

Panie Ziutku, boję się o pana. Poszukamy jakiegoś innego locum - zaproponowała pani Ochmanowa.

- Proszę się nie kłopotać, dam sobie radę - uspokajałem zatroskaną gospodynię.

Zaopatrzony w koce spędziłem wówczas kilka nocy w stogach słomy po niezabudowanej wówczas stronie ulicy. Konspiracyjne władze załatwiały sprawy metodycznie, ale w opinii cichociemnych o wiele za długo.

Na kursy, kontakty, kierowała „ciotka” , wyższego rzędu „Nata” (Irena Kończycowa), u której każdy meldował się w ustalonych dniach. Niemal wszyscy otaczali „ptaszków” niebywałą wprost serdecznością, ale trafiali się i zazdrośnicy. Bezręki wykładowca siatki organizacyjnej AK z ulicy Wileńskiej mawiał:

- Wam to dobrze, awangardo Sikorskiego. Po wojnie czekają was awanse, a teraz macie funty w kieszeni.

Biedny mylił się zasadniczo nie wiedząc, że nie przyjechaliśmy tutaj po to, aby czekać na Sikorskiego i dożywać kariery.

Te kontakty i wykłady były jedyną okazją do koleżeńskich spotkań. Mieszkając na Saskiej Kępie „Czer” (Piotr Szewczyk) narzekał, że rozładują nas psychicznie tym czekaniem.

- Przyjechaliśmy napompowani jak dętka samochodowa, z której teraz uchodzi powietrze - mawiał.

- Kiedy nareszcie, skierują nas do jakiejś roboty? - zanudzali wszyscy „Natę”.

- Już niedługo - uspokajała nas opiekunka - tylko dostaniecie „prawdziwe”, to znaczy legalne dokumenty.

A tu, jak na złość, po arbeitskartach Niemcy wprowadzili kenkarty[2] jako dowody tożsamości.

Wczesna wiosna 1943 r. dawała wyraźnie znać o sobie. Do repertuaru bezczynnych dni weszły sobotnio-niedzielne wyjazdy do Świdra, gdzie państwo Ochmanowie posiadali pół willi. Podmiejska kolej dostarczała nie lada emocji. Ścisk, zapach kiełbas i kąśliwe antyhitlerowskie dowcipy okraszały bardzo często zakazane piosenki.

W połowie kwietnia idylla rodzinnej atmosfery w mieszkaniu przy Alei Waszyngtona skończyła się. Trzeba było zrobić miejsce początkującemu „ptaszkowi” i przenieść się na ulicę Grójecką 102.

- Proszę nas odwiedzać i obowiązkowo przyjeżdżać do Świdra - przedłużała opiekę obdarzona wielkim sercem pani Ochmanowa.

Duży blok przy ulicy Grójeckiej 102 krył wiele okupacyjnych tajemnic, jeżeli zważy się, że w jednej tylko klatce schodowej na parterze u pani Frey mieszkałem ja, naturalnie nie meldowany, a piętro wyżej, u wdowy po geografie, współpracowniku Eugeniusza Homera, oprócz trojga domowników mieszkał tam pan Wolski, wysiedlony wicestarosta z Pomorza, wraz z córką i synem oraz kilku nielegalnych, i to bardzo trefnych sublokatorów.

Przy pierwszym pojawieniu się mojej osoby w mieszkaniu na piętrze, gdzie się stołowałem, wszyscy byli uważni i powściągliwi. Na drugi dzień - może w wyniku uzyskanych informacji - najstarszy z domowników, blisko trzydziestoletni mężczyzna o wyglądzie Włocha, zagadał na boku:

- Kolega cichociemny?

- Nie rozumiem - bąknąłem zaskoczony.

- Jak się czuje tata Hartman? - dorzucił przekonywający argument.

Dogadaliśmy się szybko. Był to por. „Czarka” (Jan Rogowski), skoczek o rocznym już stażu.

- A ci dwaj, co za jedni? - zapytałem.

- Ten młody z ogoloną głową, który zwie się teraz Wiśniowski[3] to nasz chłopak, odbity z więzienia w Pińsku. Drugi, szczupły blondyn, to także uczestnik akcji pińskiej[4].

Lody zostały przełamane, zniknęły wzajemne obawy. Wiśniowski, rodem z Brześcia, tryskał wprost humorem i energią. Beztrosko opowiadał o przesłuchaniach i odbiciu z więzienia w Pińsku, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że cudem uniknął bestialskiego mordu lub kuli.

Święta Wielkanocne spędziłem w Świdrze. W Wielką Sobotę podjąłem się zawieźć pieczonego indyka. Musiałem okazać przy tym hart ducha i mięśni, godny lepszej sprawy. Ścisk w pociągu był tak potworny, że przytłoczony dolną częścią ciała do okna wietrzyłem swoją mądrzejszą połowę poza wagonem trzymając w górze resztkami sił i ambicji cenne dla podniebienia ptaszę.

Wieczorem w drugi dzień Świąt Warszawa wyglądała pustawo. Tylko na Ochocie ujrzałem dziarsko kroczącego po torach tramwajowych siódemki podchmielonego rodaka, wrzeszczącego ile sił w płucach:

- Hitler kaputt! Niech żyje Polska!

Dnia 19 kwietnia 1943 r. gruchnęła wiadomość o wybuchu powstania w getcie warszawskim. Bohaterskiemu zrywowi maltretowanych Żydów wtórowały wszystkie polskie serca, pomagały wydatnie organizacje podziemne,, a później współczuła Warszawa, obserwując tragiczne łuny i dymy unoszące się wysoko nad terenem zagłady.

Przypadek zrządził, że opowiadania pińskie współmieszkańców z ulicy Grójeckiej niebawem się potwierdziły.

- Rysiek, chodź ze mną, umówiłem się dzisiaj z moim starym kumplem „Ponurym”. On tu już długo buszuje i dobrze zna akowskie sprawy - zaproponował któregoś dnia „Czer”.

Spotkaliśmy się w trójkę w bezszyldowej knajpce przy Szerokim Dunaju, znanej wtajemniczonym z pysznych kołdunów.

Por. „Ponury” (Jan Piwnik) był pierwszym dywersyjnym skoczkiem przerzuconym z Wielkiej Brytanii już 8 listopada 1941 r., organizatorem placówek zrzutowych w Komendzie Głównej ZWZ, a od wiosny 1942 dowódcą II odcinka „Wachlarza” na terenie Ukrainy. Aresztowany i osadzony w Zwiahlu uciekł z więzienia. Dnia 18 stycznia 1943 r. dowodził nieliczną grupą AK, która dokonała brawurowego odbicia więźniów w Pińsku, uwalniając między innymi cichociemnego kpt. dra „Wanię” (Alfred Paczkowski). Akcja ta była swego rodzaju majstersztykiem bojowym i organizacyjnym, gdyż niezależnie od uwolnienia więźniów przetransportowano ich również przez granicę ówczesnego Ostlandu, aż na meliny w Warszawie. Znany już nam por. „Czarka” uczestniczył w tej akcji jako zastępca „Ponurego”.

Tu, na Szerokim Dunaju, pogawędka o wspólnych znajomych w Wielkiej Brytanii przerodziła się szybko - w wyniku dociekliwych pytań kolegów - w monolog „Ponurego” o konspiracyjnych doświadczeniach i pracy w kraju.

Przyszły bohater Gór Świętokrzyskich i jeden z najlepszych dowódców partyzanckich czasów wojny wyglądał niepozornie z burzą prostych włosów i nieco ziemistą cerą. Pod wpływem kilku kieliszków uzewnętrzniał coraz bardziej właściwy sobie temperament i energię, zadziwiał żądzą czynu i walki. Narzekał na mocno zakonspirowanych dowódców z Komendy Głównej AK bojących się - jak twierdził - wzmożenia walki i wysyłających ludzi na akcje z góry skazane na niepowodzenie.

- Od razu rzucili nas - „Tropa”, „Maka”, „Krzemienia”, „Mirę”, „Rybęę, „Sarnę”, „Wanię”, „Bombę” i mnie - do organizowania siatki, a równocześnie kazali wysadzać pociągi. Skutek? Wpadki i strata ludzi! Nie tędy droga, koledzy!

„Ponury” twierdził, że zamiast wydłużającej dowodzenie wrażliwej i ustawicznie rwącej się pajęczyny słabych komórek konspiracyjnych trzeba tworzyć bojowe grupy, które będą zdolne uderzać i bronić się.

- Nie należy szczypać szwaba, lecz bić pięścią w mordę. Oto mój pogląd na walkę na obecnym etapie - kończył swoje wywody.

Por. „Skryty” (Józef Czuma) był pierwszym pechowcem, u którego wystąpiły zdrowotne komplikacje. Jego ekipa wysłana z Wielkiej Brytanii w dniu 17 lutego 1943 r., w skład której wchodzili por. „Czer” (Piotr Szewczyk), ppor. „Zachata” (Tadeusz Benedyk), ppor. „Gont” (Tadeusz Jaworski), miała wyjątkowo trudny skok. Zrzuceni za nisko, lądowali twardo i każdy w efekcie uległ jakiejś kontuzji. Wygimnastykowane nogi cudem wytrzymały uderzenie, chociaż Piotrowi pękła w kieszonkowym zegarku koperta, a Józek doznał obrażeń skóry na karku. Ale niedługo okazało się, że Czuma dorobił się także poważnego urazu żołądka. Nie było innej rady jak tylko operacja. W kwietniu powędrował do szpitala Czerwonego Krzyża, gdzie przebywał pod fałszywym nazwiskiem i czułą opieką wtajemniczonych pielęgniarek oraz „ciotek”. Podobnie jak z „Czerem” utrzymywałem z nim stałe kontakty i odwiedzałem często cierpiącego kolegę.

Dnia 13 maja 1943 r. Warszawa przeżyła radziecki nalot lotniczy. Alarm, poparty tym razem wyraźnym warkotem silników samolotowych i blaskiem oświetleniowych rakiet, poruszył na tyle lokatorów kamienicy przy ulicy Grójeckiej 102, że zeszli na niższe kondygnacje. Moje mieszkanie na parterze było zapełnione nie znanymi bliżej ludźmi. Przejmujący świst i huk wybuchów siały grozę, tym bardziej że celem ataku był pobliski Dworzec Zachodni. Wybuch wstrząsnął kamienica jak pudełkiem, bluznął śmiercionośnym podmuchem trafiając - na szczęście dla, obecnych - kilkadziesiąt metrów dalej.

Efekty nalotu w sensie wojskowym były niewielkie, ale spowodował liczne ofiary w ludziach. Na Opaczewskiej, za rogiem skrzyżowania z Grójecką, zginęło 18 osób.

W trzeciej dekadzie maja zaczęto wzywać bezczynnych cichociemnych na Żoliborz celem uzgodnienia przydziału konspiracyjnego. Wyodrębniano trzy strefy działania:

1) wschodnie rubieże Polski z wypadami na Białoruś i Ukrainę, jako teren o najwyższym natężeniu działań dywersyjno-partyzanckich;

2) strefę środkową na wschód od Warszawy, z działaniami o charakterze dywersyjno-sabotażowym; 3) strefę zachodnią, z działaniami sabotażowo-dywersyjnymi i na terenach graniczących z Reichem.

Warszawa, z uwagi na swa specyfikę życia i walki, była marzeniem, losem na loterii. Starszy, łysy pan rozmawiał kolejno z każdym z nas, zapełniając odpowiednie kartki.

Gdzie chciałbyś jechać, Rysiek? - sondował mnie w przedpokoju „Siwy” (Walery Krokay).

- Mnie jest obojętne, byle nie twój Kraków.

Traf jednak chciał, że właśnie dostałem przydział do Krakowa. Nie wypadało mi oponować. Zresztą nie wiadomo, czy był to pech, czy szczęście - pocieszałem się. - Bądź co bądź to dawna stolica Polski, siedziba samego Generalnego Gubernatorstwa.

„Skryty” po opuszczeniu szpitala zamieszkał u szwagierki gen. Andersa przy ulicy Daniłowiczowskiej. Tkwiła ona po uszy w konspiracji chcąc dorównać mężowi, kapitanowi artylerii, który uciekł z niewoli i gdzie wojował jako żołnierz AK, nie dając - ze zrozumiałych względów -wiadomości o sobie.

Znajome panie z alei Waszyngtona 20 i z ulicy Daniłowiczowskiej szybko się dogadały i ustaliły, że „Skryty” (nazywany też Ziutkiem) jako rekonwalescent powinien jechać do Świdra. Trzeba przyznać, że był mężczyzna wyjątkowo twardym, nie cackał się ze sobą i nie zmienił trybu życia, jaki prowadził przed operacją.

- Uważaj Józek, bo ci bebech pęknie – upominałem kolegę.

- Nie ma obawy. Z braku lepszego materiału szewską dratwą mnie zeszyli.

Józek umyślił sobie, że ściągnie do Warszawy swoją dziewczynę. Uzgodniliśmy, że ja napiszę list do Bochni proponując spotkanie w Warszawie, by przekazać wiadomość o bracie przebywającym za granicą. Około 25 maja zapukała wcześnie rano do drzwi służąca.

- Panie Cisowski, jacyś goście do pana.

Zaniepokoiłem się na dobre. Może gestapo? - przemknęło mi przez głowę. Ochłonąłem dopiero gdy do pokoju weszła ładna, śniada brunetka z podobnym do niej z wyglądu młodym mężczyzną.

- Proszę siadać. Zaraz zadzwonię i przyjdzie zainteresowany pan.

Spostrzegłem niepewność w oczach przybyszów, gdy opuszczałem mieszkanie i szedłem na piętro do telefonu. Co za cholerne czasy, teraz oni są przekonani, że to zasadzka. Długie momenty konsternacji wyjaśniło pojawienie się Józka Czumy, który chyba jechał najszybszą rikszą Warszawy.

- Rany boskie, Józek! - krzyknęła brunetka i rzuciła się mu na szyję oblewając spotkanie potokiem łez.

Tak miły przypadek należało odpowiednio uczcić. „Skryty” postawił się i zaprosił gości i mnie na wieczór do „Bodegi”, lokalu przy Nowym Świecie.

W czasie okupacji aktorska brać raczej nie występowała publicznie, bojkotując wyraźnie płytki, echtniemiecki repertuar. Ale i ci, co grywali w teatrzykach lub występowali w lokalach jak Władysław Walter, Stefcia Górska, Andrzej Szalawski, Zbigniew Rakowiecki, Adolf Dymsza, czy śpiewacy, jak Mieczysław Fogg w „Lucynie” czy Lesław Finze zawsze starali się przemycać do swego repertuaru dla pokrzepienia serc coś polskiego lub ośmieszającego okupantów.

W „Bodedze” grała orkiestra George'a Scotta i śpiewała Hanka Chmurkowska. Mimo podzielonych opinii odnośnie do osoby Scotta faktem jest, że w melodiach tang, walców i rumb przewijały się często urywki legionowych pieśni, a nawet takty hymnu polskiego. Było tu miło i beztrosko, jak za dawnych lat, ale godzina policyjna przerwała zabawę.

- Jedź do mnie Rysiek, bo nie zdążysz na Grójecką – zaproponował „Skryty”.

- Nie martw się. Właśnie wynająłem i zapłaciłem za miesiąc z góry nowy pokój, tuż na Złotej. Pójdę tam po raz pierwszy.

Nie dane mi było jednak wyspać się tej nocy. W starych, wyścielanych kanapach czekały długo na taką okazję zabiedzone pluskwy. Rzucały się na mnie kompaniami, zmuszając do rejterady na stół. Domęczyłem się tu do rana, atakowany przez nieliczne, lądujące po spadochroniarsku, desantem z sufitu.

Następnego dnia zmaltretowany pojechałem na ulicę Grójecką 102, aby wyrównać zaległości w śnie.

- Na miły Bóg! Uciekaj pan natychmiast - powitała mnie zdenerwowana służąca.

- Co się stało? - zapytałem zdziwiony.

- Gestapo szukało pana i tych na górze! Wyjechali przed dwudziestoma minutami.

- I co? Wzięli kogoś?

- Na szczęście nikogo nie zastali[5].

Wrzuciłem do teczki mizerny dobytek i za chwilę znalazłem się na ulicy. Krążyłem kilkoma tramwajami po Warszawie upewniając się, że nie jestem śledzony. Po południu zrelacjonowałem zajście „Nacie” i już wieczorem wprowadziłem się do nowego mieszkania przy ulicy Żulińskiego 8.

A los i Niemcy szczerbiły szeregi cichociemnych. W nocy z 16 na 17 lutego 1943 r. zginał pechowo podczas lądowania ppor. „Bystrzyc” (Aleksander Odrowąż-Szukiewicz), 5 maja 1943 r. zostali rozstrzelani na Pawiaku ppor. „Stewa” (Olgierd Stołyhwo) i ppor. „Frog” (Jan Hörl) aresztowani w dniu 30 kwietnia 1943 r. Dwaj ostatni skoczyli do Polski w nocy z 14 na 15 marca 1943 r. Rozważny Olgierd Stołyhwo objechał dookoła świat, by tak krótko cieszyć się życiem w umiłowanej ojczyźnie.

W końcu maja zalegalizowani „prawdziwymi” dokumentami i zameldowani w Warszawie cichociemni rozjeżdżali się po Polsce, udając się da miejsc swych konspiracyjnych przydziałów. Por. „Czer” wybierał się do Lwowa.

- Trzeba pożegnać Warszawę - oznajmił mi w wigilie wyjazdu.

Może zaciekawić czytelnika, skąd braliśmy obiegowe pieniądze, mając w kieszeni tylko funty i dolary. Organizacja AK i o tym pomyślała. Otóż przy placu Napoleona (obecnie plac Powstańców Warszawy) istniała czarna giełda. Cichociemni wymieniali pieniądze za umówionym hasłem najformalniej w bankach, gdzie będący członkiem urzędnik skupywał dla AK obce waluty po aktualnych czarno rynkowych cenach.

„Czer” był człowiekiem, który dla potrzebującego gotów był zedrzeć z grzbietu ostatnią koszulę i podzielić się każdym groszem. Bezpośredni w sposobie bycia, nie dbający o przyszłość, komunikatywny, miał mnóstwo znajomych. Koledzy niemal go ubóstwiali, a kobiety - z uwagi na wyjątkową urodę - bladły na jego widok. Tym razem po wstępnej restauracyjnej zaprawie, „Czer” wpadł na pomysł odwiedzenia przedwojennych przyjaciół na Starym Mieście.

- A kwiaty? - przypomniałem mu przed domem na Freta.

Opodal siedziała stara kobieta wśród goździków i bzu.

- Jak idzie interes babuni? - zagadnął „Czer”.

- Słabo, panie, bardzo słabo. Kup pan te goździki - zachwalała największą i najdroższą wiązankę.

- A za wszystko ile babcia chce?

Popatrzyła na niego zdziwiona.

- Eh! Nie kpij pan sobie ze starej kobiety.

- Poważnie mówię. Po co pani ma tu siedzieć cały dzień, jak w domu wnuki czekają.

- No to muszę policzyć - odrzekła przekonana.

- „Czer” zapłacił z naddatkiem żądane pieniądze i obładowani naręczami kwiatów weszliśmy na schody.

- Widzę, że z tobą niedobrze - przygadywałem koledze, pokazując znacząco czoło.

- Biedna kobieta, po co ma siedzieć - rozbroił mnie litościwym uśmiechem.

Zaszokowana niespodziewanym pojawieniem się „Czera” pani domu szybko zastawiła stół, niezbyt chyba wiedząc, co podaje.

- Za miłe po latach spotkanie - wzniosła w górę niemały kielich.

- To spirytus! - krzyknął nagle „Czer”.

Niestety, było za późno - zdążyłem już wypić do dna. Zakrztusiłem się i nie mogłem złapać tchu, a później straciłem ochotę do dalszej zabawy.

- Nierozmowny ten twój kolega - zauważyła młoda gospodyni.

To przecież Hiszpan - wrabiał mnie „Czer”, rewanżując się za przycinki na schodach.

Skorzystałem z okazji, bąknąłem kilka słów po hiszpańsku i już do końca wizyty kontemplowałem swój spirytusowy przypadek w charakterze towarzyskiego niemowy.

- Idziemy do mnie! - zdecydował „Czer”, gdy o zmroku znaleźliśmy się na ulicy. Na Krakowskim Przedmieściu „Czer” spotkał Adolfa Dymszę, który właśnie wsiadał do rikszy. Chwilę rozmawiali. Znali się dobrze i byli ze sobą na ty. Do mieszkania przy Nowym Świecie weszliśmy potulnie, przemykając się pod wzrokiem, właścicielki-skrzypaczki.

Na drugi dzień wieczorem „Czer” wyjechał do Lwowa.

- Rysiek! Zaopiekuj się „Wandą”, to bardzo miła i równa dziewczyna - prosił mnie przy pożegnaniu.

„Wanda” (Elżbieta Makowska), znana przedwojenna pływaczka, a w konspiracji łączniczka »Wachlarza« [6], była wprost oczarowana „Czerem”. Znałem ją ze wspólnych spotkań, a teraz - zgodnie ze zleceniem kolegi - osładzałem jej przykre dni rozstania. Mieszkała na Mokotowie w dość ekskluzywnej dzielnicy. Ojciec, profesor geologii, był sparaliżowany. We wrześniu 1939 r. utracił dorobek naukowy całego swojego życia. Mieszkał u nich jako sublokator, ukrywający się z powodu swego niearyjskiego pochodzenia, prof. Stanisław Arnold. Wegetujące w niewielkich willach grono reprezentatywnych ludzi polskiej nauki i intelektu żyło nad wyraz skromnie z okupacyjnych rent, nie umiejąc się włączyć do walki o lepszy byt w warunkach anormalnego życia. Wśród siwych dostojnych głów w polskiej jadłodajni, utrzymującej się ze społecznych subwencji, można było spotkać wielu znanych i szczególnie cenionych ludzi, z drugim prezydentem Rzeczypospolitej, prof. Stanisławem Wojciechowskim na czele.

W trakcie codziennych wędrówek po Warszawie „Wanda” nie omieszkała także zaprowadzić mnie do kawiarni przy Mazowieckiej, gdzie królowała zawsze uśmiechnięta wspaniała Mieczysława Ćwiklińska i piękna jak marzenie koleżanka szkolna „Wandy” Elżbieta Barszczewska.

Na początku czerwca skierowano mnie wreszcie do biura meldunkowego na placu Trzech Krzyży, gdzie na podstawie metryki z Wileńszczyzny otrzymałem kenkartę i stałe zameldowanie u państwa Bieleckich przy ulicy Zulińskiego 8, pod nazwiskiem Tadeusza Klinika. Wyjazd do Krakowa był już bliski. Poprzedziło go jeszcze jedno zdarzenie.

Którejś pogodnej niedzieli spędzonej w Świdrze udałem się z Józkiem Czumą na spacerek do parku Paderewskiego przy ulicy Zieleniewskiej.

„Skryty”, przydzielony do pracy w Warszawie, opowiadał swe pierwsze wrażenia konspiracyjne.

- Czas do domu - przerwałem miłą pogawędkę, gdy słońce chyliło się ku zachodowi.

Ruszyliśmy spokojnie aleją koło stawu w kierunku Pragi. W parku było już pusto i bezludnie.

- Mensch! Komm hier! - usłyszeliśmy zza zakrętu skierowane do nas słowa niemieckiego podoficera.

- Gib mir Feuer! - wołał chwiejąc się wyraźnie na nogach.

- Zrobimy go, Józek? - rzuciłem myśl.

- Czemu nie? - odparł flegmatycznie.

- Ty straszysz, ja wyciągam. Zresztą tak jak nas uczyli – rozdzielałem szybko role.

- Gdyby nie był posłuszny, palcami w oczy i w kark. Przyspieszyliśmy kroku.

- Schneller, schneller! - rozzuchwalał się nadczłowiek.

Zaraz ci szwabię mina zrzednie - burknął Czuma i grzebiąc w kieszeniach za zapałkami patrzył uważnie, kiedy ja znajdę się na wysokości Niemca od strony broni.

- Hände hoch! - wrzasnął za chwilę wysuwając w kieszeni prawą rękę do przodu. Zamazane wódką oczy w mig trzeźwiały.

- Kamerad, gut, gut! - odezwał się płaczliwie, podnosząc w górę ręce.

Za moment w kaburze już nie było pistoletu.

- Rechts um! AbmarschierenJ - rozkazywał teraz Józek pod dyktando wymierzonego przeze mnie pistoletu.

- Ich habe Kinder - skomlał przestraszony hitlerowiec idąc z podniesionymi rękami wprost do stawu.

- Weiter! - dopingował Czuma.

- Dosyć Józek! - zmitygowałem, go, gdy wyprężony, Niemiec tkwił już po pas w wodzie.

- Stehe ruhig! Nieht schreien!

Szybkim krokiem wycofaliśmy się na przełaj do Ronda Waszyngtona i wskoczyliśmy do nadjeżdżającego - jak na zamówienie - tramwaju. Wokół panował spokój.

Za mostem Poniatowskiego wysiedliśmy i wmieszaliśmy się, niebawem w tłum idący Nowym. Światem.

Dnia 14 czerwca wieczorem opuszczałem Warszawę. Stałem tego dnia na peronie Dworca Głównego przed pociągiem odchodzącym do Krakowa. Towarzyszyła mi poznana przed południem dobrze ubrana łączniczka. Ona jechała w przedziale przeznaczonym wyłącznie dla Niemców - musiała mieć mocne papiery - ja zająłem miejsce obok, w polskim przedziale. Żal mi było opuszczać Warszawę. Mimo terroru, łapanek, aresztowań i codziennej niepewności życia czuło się tu na każdym kroku Polskę, powszechną wiarę w jej szybkie wyzwolenie i widoczne przejawy bohaterskiej walki ze znienawidzonym okupantem.

Byłem teraz krakowianinem Ryszardem Janowskim zamieszkałym przy Reichstrasse 76 (ulica Karmelicka). Dokumenty były oczywiście fałszywe. Legalne, na nazwisko Tadeusza Klimka, pozostały w Warszawie i miały stanowić ewentualną odskocznię w wypadku „spalenia” w podwawelskim grodzie.

Okupacyjny Kraków cieszył się, jak już wspomniano, niezbyt pochlebną opinią zarówno w Wielkiej Brytanii jak i w Warszawie. Prawda wyglądała jednak chyba inaczej. Nieszczęściem Krakowa lat wojennych był niewątpliwie fakt, że właśnie to piękne, pełne narodowych pamiątek miasto upatrzyli sobie Niemcy na stolicę okupacyjnego tworu, zwanego Generalnym Gubernatorstwem. Robili przy tym wszystko, by „urdeutsche Stadt Krakau” stało się naprawdę niemieckim miastem. Na 220 000 mieszkańców było ponad 50 000 reichsdeutschów i volksdeutschów.

W królewskim zamku na Wawelu szarogęsił się pyszałkowaty generalny gubernator dr Hans Frank, gmach Akademii Górniczej zajął rząd Generalnego Gubernatorstwa, a przy Rynku Głównym, przemianowanym na Adolf Hitler Platz, znalazły siedzibę władze dystryktu. Hitlerowskiego porządku strzegł wyjątkowo silny, liczący kilkanaście tysięcy ludzi, uzbrojony po zęby garnizon policji i wojska. Zbrodnicze gestapo uzupełniała usłużna zgraja około 800 agentów i konfidentów rekrutujących się z volksdeutschów, Żydów, Ukraińców i w różny sposób skaperowanych do współpracy renegatów narodu polskiego.

Bliskość naczelnych władz Generalnego Gubernatorstwa i stąd większa niż gdzie indziej gorliwość Niemców sprawiały, że panował tu szczególny terror. Podejmowane w stosunku do społeczeństwa polskiego akcje eksterminacyjne o kryptonimach »Unternehmen Tannenberg«, »Sonderaktion«, »AB« miały w Krakowie bardzo drastyczny przebieg, a podstępne aresztowanie w dniu 6 listopada 1939 r. 183 naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego stało się wydarzeniem, które zaszokowało cały cywilizowany świat.

Katownia gestapo przy ulicy Pomorskiej nie ustępowała w niczym osławionej katowni w alei Szucha w Warszawie, a więzienie na Montelupich - Pawiakowi. Miejsce straceń w Krzesławicach, w Gliniku, obóz koncentracyjny w Płaszowie, żydowskie getto w Podgórzu były terenem bestialstwa i wyżywania się okupanta, gehenny dla ponad 200 000 ludzi i męczeńskiej śmierci dla ponad połowy z nich.

Utytułowany przez Niemców Kraków był w istocie miastem prowincjonalnym. W sercach i umysłach narodu faktyczną stolicą pozostawała wciąż Warszawa i ona też była ośrodkiem centralnych władz politycznych i wojskowych Polski Podziemnej. Leżący na zachodnich rubieżach Generalnego Gubernatorstwa Kraków zaliczał się - jak rozumowali cichociemni - do trzeciej, najsłabiej zaopatrywanej strefy, z sabotażowo-dywersyjnym programem działania. Ogół warunków organizacyjnych, niedobór środków, duża koncentracja sił okupacyjnych i niemczyzny sprawiały, że w podwawelskim grodzie, tuż pod bokiem gubernatora i jego rządu, było trudniej konspirować i walczyć niż w każdym innym mieście Generalnego Gubernatorstwa.


Przypisy:

  1. Bahnschutz - niemiecka straż ochrony kolei w Generalnym Gubernatorstwie.
  2. Arbeitskarte - karta pracy. Kennkarte - dowód tożsamości.
  3. „Azor” (Piotr Downar).
  4. Ppor. „Ryś” (Marian Czarnecki).
  5. Lokatorami kamienicy przy ulicy Grójeckiej 102 byli: cichociemny por. „Czarka” (Jan Rogowski), aresztowany w Radomiu, zginął w styczniu 1944 r., „Azor” (Piotr Downar), zginął w Wielkiej Wsi 13 października 1943 r., ppor. „Ryś” (Marian Czarnecki), - zmarł w 1967 r. Ich losy w oddziałach partyzanckich por. „Po-nurego” opisuje Cezary Chlebowski w książce Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, Warszawa 1969.
  6.  »Wachlarz« - kryptonim zgrupowania dywersyjnego AK działającego na okupowanych przez Niemców zachodnich terenach Związku Radzieckiego.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi