Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Sławomir Wirczyński, Akcja „Zo – 5-K”


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

[w:] Dynamit. Z dziejów Ruchu Oporu w Polsce Południowej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1964.
Dedykacja: Poległym, zamordowanym i zmarłym kolegom z wywiadu wojskowego byłej 6 dywizji piechoty Armii Krajowej w Krakowie relacją poświęcam.



Po kilkunastu latach zdecydowałem się, aby opublikować garść wspomnień. Co mnie wstrzymywało dotąd przed pisaniem? Chyba tylko wątpliwości, czy współcześni uwierzą w ten nieprawdopodobny tok zdarzeń. Mając jednak na uwadze zarówno prawdę historyczną, jak i obowiązek przekazania młodym fragmentów z walk Podziemia - podaję moją relację, odtworzoną w pamięci, wszelkie bowiem dokumenty niestety przepadły. Proszę tych wszystkich, którzy wiedzieliby cokolwiek jeszcze na temat akcji „Zmiana osobowości - 5 Kolumna” o uwagi i uzupełnienia.

Osobom nie znającym tej sprawy winienem wyjaśnienie: pełna nazwa tej akcji przed jej zaszyfrowaniem przez jednego z ówczesnych oficerów wywiadu okręgu AK kpt. „Horwata” brzmiała: „Zmiana osobowości - 5 Kolumna”. Akcja ta była znana w ogólnych zarysach tylko niewielu oficerom sztabu ówczesnej Komendy Okręgu AK i traktowana jako ściśle tajna.

Z żyjących dzisiaj osób akcję tę zna na pewno ówczesny szef wywiadu wojskowego 6 dp. AK kolega „Rabatin-Ikar” oraz - o ile żyje - ówczesny szef wywiadu wojskowego komendy Okręgu AK w Krakowie, a także ówczesny szef wywiadu Delegatury Rządu na Okręg Kraków i ostatni (zmarły w 1957 r.) Komendant Okręgu płk „Kruk-II” - Przemysław Nakoniecznikoff-Klukowski. Żyje także jeden ze współwykonawców tej akcji u Niemców i równoczesny nasz informator, który pierwszy awizował przeze mnie wywiadowi wojskowemu - pewne nieprawidłowości występujące w pedantycznej maszynie administracji niemieckiej, które doprowadziły nas z kolei do odkrycia tej perfidnej roboty hitlerowców.

Pseudonim naszego informatora brzmiał: „Grenadier”, nazwisko Szymon Dziukiewicz. „Grenadier” wywiązał się ze swych zadań wobec organizacji AK najlepiej jak mógł i umiał.

Zaczęło się wszystko mniej więcej w 1. połowie października, zdaje się około 3 X 1944 r. Był to wzmożony okres polowań na ludzi: łapanek do kopania szańców na wschodzie i wywózki na roboty do Rzeszy.

Łapanki - rzecz zwyczajna i nienowa, tym razem zdziwiły. Niemcy zorganizowali bowiem regularne łapanki na... volksdeutschów i stammdeutschów... Był to skutek tajnego zarządzenia wydanego przez SS-gruppenführera dr Bierkampa, które mówiło o konieczności ewakuacji do Niemiec wszystkich volks- i stammdeutschów bez względu na ich przydatność w „budowaniu nowego ładu w Europie”.

Złapani volksdeutsche mieli wyjeżdżać do Niemiec z całym dobytkiem: z żonami, dziećmi i rodzinami. Tymczasem wcale nie jechali do Rzeszy z rodzinami i dobytkiem, byli po prostu przekazywani do gestapo (Sicherheitsdienst), a stamtąd do obozu przejściowego w Katowicach. Bywało i tak, że złapani i wysłani do Katowic, uciekali po jakimś czasie i znowu wracali do Krakowa. Akcja „łapankowa” rozciągnięta była na cały obszar tzw. Generalnej Guberni, co zresztą sprawdziliśmy poprzez poszczególne referaty wywiadu w naszych obwodach w terenie. Wobec takiego stanu rzeczy Niemcy zastosowali specjalne przepustki i zezwalali niektórym volks- i stammdeutschom na dalszy pobyt w Guberni. Który z nich nie uzyskał takiego zezwolenia na dalszy pobyt - był aresztowany i wysyłany przymusowo na Zachód.

Któregoś dnia (daty dokładniej nie pamiętam, ale było to chyba 3 lub 4 października 1944 r.) - wpadł do mnie „Grenadier” i zelektryzował mnie wieścią, że w kartotekach volksdeutscherskich i polskich w Dyrekcji Policji na ul. Kapucyńskiej l, II p. rozpoczęła urzędowanie specjalna niemiecka siedmioosobowa komisja, która przegląda kartoteki i coś odkłada.

Zameldowałem zaraz o tej sprawie kpt. „Horwatowi”, oficerowi wywiadu Komendy Okręgu, który niczego specjalnego nie dopatrzył się w tej materii, i tylko polecił zbadać, co ta komisja odkłada i z jakich działów i nazwisk.

Polecenie przekazałem „Grenadierowi” dodając jednak od siebie, aby zbadał - o ile się to da - skład tej komisji.

I tu dopiero wybuchła bomba, której nikt by się nie spodziewał. „Grenadier” wydłubał - skąd, tego dziś nie wiem - że do tej komisji wchodzą przedstawiciele:

  1. osobiście dyrektor Polizeipraesidium,
  2. przedstawiciel B. d. S. (Befehlshaber der Sicherheitspolizei und der Sicherheitsdienst),
  3. przedstawiciel oddziału IV-B-1-6 z ul. Pomorskiej (gestapo),
  4. przedstawiciel Wehrkreiskommando VIII-Kraków z „Abwehr”,
  5. przedstawiciel Hoherer SS- u. Polizeiführer im GG (Oleandry),
  6. przedstawiciel III Oddziału Sicherheitsdienst,
  7. przedstawiciel Gehelme Feldpolizei.

Poleciłem „Grenadierowi”, aby postarał się zdobyć nazwiska członków komisji i zameldować o tym odwrotnie, a o ile nazwisk ich ustalić się nie da - przynajmniej ich stopnie służbowe i rangi wojskowe.

Już na trzeci dzień „Grenadier” przyniósł wykaz, z którego wynikało, i to niezbicie, że ze względu na skład personalny komisji i stopnie jej członków, nie mówiąc już o kilku nazwiskach - należy całą ta sprawą zainteresować się bardziej szczegółowo.

Do dzisiaj jeszcze pamiętam kilka nazwisk członków owej komisji:

ad 2) - dr Albert Baseler - SS-obersturmbannführer - od B. d. S.,

ad 3) - SS-sturmbannführer - Heinemeyer (z gestapo),

ad 5) - SS-hauptsturmführer - Metzger czy Meissner (Oleandry),

ad 6) - SS-untersturmführer - dr Brauweiler (Krim. Assistent Kripo).

Oprócz tych nazwisk „Grenadier” powiedział inną, jeszcze ważniejszą rzecz: że całą kartotekę volksdeutscherską przekazano do wyłącznej dyspozycji komisji, deponując ją czasowo u dyrektora Polizeipraesidium na ul. Kapucyńskiej l, II p.

Od tej pory nie mieli dostępu do kartoteki ci pracownicy Polacy, którzy dawniej ja obsługiwali.

Niemiec, kierownik działu, zapowiedział, że właśnie „Grenadier” jest jedynym polskim pracownikiem (pracował „nienagannie” od początku okupacji), który będzie obsługiwał ją pod względem technicznym, jednak nie wolno mu komukolwiek o tym mówić, jak ma również milczeć na temat losów tej kartoteki. Niemiec uprzedził go, że jeśli jakiekolwiek wiadomości o sprawie pracy komisji i kartoteki przenikną na zewnątrz - a oni (tj. Niemcy) mogą to łatwo sprawdzić - wówczas czeka go z miejsca sąd doraźny...

„Grenadier” skwapliwie wyraził zgodę, tak jednak, aby nie zwróciło to uwagi kierownictwa niemieckiego. Dla formy zapytał także, czy dostanie za to jakieś dodatkowe wynagrodzenie w pieniądzach lub naturze. Kierownik-Niemiec pono uśmiechnął się na to i stwierdził: „Ja, solche Leute habe ich gern. Wenn Się gut arbeiten werden - mein Ehrenwort, dass Sie etwas für sich selbst und für die Familia von der Kommission, vielleicht auch meinerseits, bekommen”. „Aber - wenn wir etwas verdächtiges beobachten - gebe ich auch mein Ehrenwort - dass Standgericht und Kugel...” Cóż miał na takie dictum odpowiedzieć biedny „Grenadier”. Sam mi opowiadał, że skóra mu ścierpła na grzbiecie, spocił się wyraźnie (na co mu Niemiec zwrócił uwagę...) i wystękał, że się zgadza, że o żadnych szacherkach nie ma tu mowy, bo mu skóra na grzbiecie droga, bo ma żonę i dzieci itd. itd.

Zaczęło się urzędowanie komisji. „Grenadiera” wezwano i kazano mu przynieść czyste blankiety (druk ścisłego zarachowania) polskich kennkart za pokwitowaniem podpisanym i opieczętowanym już uprzednio przez komisję. Jak sam mi meldował - było ich przeszło 250. Równocześnie komisja poleciła mu nie wydalać się z biura aż do odwołania, chyba tylko po zakup jedzenia. Obiady, kolacje i śniadania miano dowozić na miejsce ze stołówki gestapo.

„Grenadier” - stary żołnierz z wojny we Francji 1940 r. i stary „cwaniak” - w mig wywietrzył coś ciekawego a zarazem niejasnego w tej sprawie i przylazł do mnie wieczorem, wyszedłszy z biura pod pozorem, że przecież musi zawiadomić rodzinę, aby się nie martwiono, gdy nie wróci przez kilka dni do domu.

Poradziłem mu, co tylko można było poradzić w tym wypadku: „Patrz uważnie, słuchaj dużo, staraj się wszystko zapamiętać, nic nie notuj. Melduj mi wszystko - jak to masz robić, twój spryt - najdalej co 2 dni, co zaszło, czegoś się dowiedział, o co tu właściwie chodzi, jednym słowem wszystko, co zdołasz zauważyć i zapamiętać. W razie czegoś istotnie pilnego - telefonuj na biuro do mnie w następujący sposób: «czy chcesz kupić tanio masło?» - oznaczać to będzie, że masz coś bardzo pilnego i nagłego. Jeśli ja odpowiem: «po ile, bo jeśli po 550 zł za kg, to nie skorzystam” - znaczyć będzie, że do 55 minut będę na umówionym z góry miejscu dla przyjęcia meldunku i obgadania dalszych wytycznych”.

Dodam tu, że istotnie mieliśmy szereg z góry określonych punktów kontaktowych i to na każdy dzień i godzinę inny.

Wymienię tu kilka przykładowo: u „D-62” (śp. dr Marii Czartoryskiej, Starowiślna 62), „G-6”, „M-6”, „D-44”, „S-27”, „B-21”, „Z-29”, „M-572”, „H-6”.

Ustalone też były z góry hasła oraz odzewy alarmowe na łączność specjalna, której punkty wyznaczone były albo na ulicy o dużej przelotowości przechodniów, albo na placach (np. pl. Groble 6 z „Horwatem”) lub też innych równie ruchliwych, a łatwych do obserwacji punktach.

Już na drugi dzień „Grenadier” zadzwonił krótko: „Mam możliwość kupna masła, nawet niedrogo, chcesz?” Odpowiedziałem mu na to krótko: „Jeśli za 600 zł l kg, to kupię, inaczej nie fatyguj się”.

Rzeczywiście za godzinę zjawiłem się na punkcie L-8, przy ul. Lelewela 8, w mieszkaniu „Grenadiera”, gdzie już czekały mnie świeże nowiny: komisja wezwała stenotypistkę zatrudnioną w gestapo, założono specjalny wykaz dla polskich kennkart, numerując go od l do zdaje się 240 czy 250. Ponadto komisja otrzymała do własnej dyspozycji 4 samochody osobowe (niestety ich numerów już dzisiaj nie pamiętam) z numeracją gepo, które miało zastrzeżoną pewną liczbę numerów rejestracyjnych do swej dyspozycji, jednak bez znaku „Pol” tylko „Ost”. Samochody te miały być czynne przez 48 godzin bez przerwy, bo kierowcy dostali „Verpflegung” (tj. wyżywienie) w termosach. Komisja ponadto poleciła przydzielić sobie do dyspozycji jednego urzędnika Polaka znającego techniczną stronę wystawiania kennkart i prowadzenia ich ewidencji.

Tak więc nasz „Grenadier” otrzymał wreszcie jakieś konkretne zadanie i to od rana dnia następnego.

„Grenadier” poszedł więc do domu po podręczne rzeczy, a ja do „Horwata” na punkt ,,G-6”, aby mu o tym wszystkim zameldować dokładniej.

A teraz co się działo z dalszą pracą komisji?

Niektóre karty ewidencyjne z kartoteki volks- i stammdeutschów wyjmowano, przy czym nigdy nie zdołaliśmy się zorientować, czy były one specjalnie dobierane, czy też wyciągane przypadkiem. Wydaje się raczej - tak zresztą byłoby logiczniej - że je jednak wybierano celowo z całej kartoteki, aby ewentualnym szpiegom (tj. tym z wywiadu) trudniej było się w całej łamigłówce zorientować. Mimo to udało się chyba - tak to i do dziś zapamiętałem - odszyfrować około 40 pozycji. Ale jak do tego doszliśmy? Otóż Niemcy wybierali kartoteki na określone nazwiska, łączyli je z odpowiednimi aktami personalnymi i wpisywali na specjalny sporządzony wykaz. To była pierwsza faza czynności. Następnie przeglądali szereg gotowych polskich kennkart, które mieli z sobą, już wypełnionych i z fotografiami i wpisywali je na drugi wykaz. Były to prawdopodobnie kennkarty osób aresztowanych a być może należały nawet do osób, które zostały zamordowane. Tego szczegółu niestety nie mogliśmy sprawdzić, bo kennkarty i oba wykazy, jak również kartoteka volksdeutscherska były skwapliwie zamykane w kasie pancernej dyrektora Polizeipräsidium. Tyle tylko udało się skądś „Grenadierowi” dowiedzieć, że Niemcy przywieźli je z Pomorskiej z wydziału IV-l-B-1, a więc wydziału do spraw walki ze szpiegostwem i sabotażem ze strony organizacji „orientujących się” na Londyn.

Poleciłem „Grenadierowi” nadal skrupulatnie zbierać nawet najmniejsze strzępy informacji, nie mówiąc o ewentualnych kalkach, kopiach, zniszczonych kartkach zapisanego papieru itp.

Nadal jednak nie wiedzieliśmy, dlaczego tak „wysoka” komisja pilnuje tej sprawy. Wiadomość o polskich kennkartach zameldowałem w Okręgu; otrzymałem polecenie dowiedzenia się wszystkiego za wszelką cenę, bo to decydować by mogło o całkowitym rozszyfrowaniu tej coraz bardziej zagadkowej sprawy.

O ile pamiętam, nie udało się nam spełnić tego zadania do końca Dopiero 7 grudnia 1944 r. otrzymałem od „Grenadiera” szereg nazwisk, na które opiewały kennkarty posiadane przez gestapo. Były tam i ich numery, i daty wystawienia, i adresy właścicieli. Łączna liczba spreparowanych kennkart - co stwierdził swoimi „chodami” „Grenadier” - miała wynosić, zdaje się, około 150 szt.

Przytrafiło się nam jednak i „nieszczęście”, ponieważ „Grenadier” położył się na grypę na 3 dni do łóżka. Powstała poważna luka.

Co Niemcy robili przez te 3 dni? Baliśmy się bardzo, że za chorego „Grenadiera” wezmą do pracy kogoś innego, z kim byłoby niemożliwe śledzenie dalszego biegu tej sprawy. Niemcy - ot, szczęście w nieszczęściu - poczekali na swego „zaufanego” i zasadzili ozdrowieńca „Grenadiera” nad kennkartami.

Tym razem spostrzegł on zagadkową rzecz. Pierwszego dnia po jego powrocie z łoża boleści przywieźli Niemcy skądś z miasta czterech volksdeutschów. Zabrano im dotychczasowe ausweisy volksdeutscherskie i w ich miejsce wręczono kennkarty polskie. Z ewidencji VD zostali usunięci, a za to wprowadzeni do ewidencji P.

Byliśmy w domu: zamiana osobowości i przypuszczalnie poruczenie dywersyjno-szpiegowskich zadań na przedpolach szykującej się zimowej ofensywy radzieckiej, a może za frontem...

Zaraz zadaliśmy sobie pytanie: czy oni otrzymują „lewe” polskie kennkarty, czy też otrzymują kennkarty „stare” przywiezione przez Szwabów?

Jak to sprawdzić, skoro wykazy były w szafach pancernych prezydium policji?

Pomyśleliśmy jednak, że przecież kiedyś muszą oddać te kartoteki do ogólnego, wprawdzie wyodrębnionego, zbioru, ale można będzie tam pogrzebać i zaspokoić ciekawość.

Jaki jest właściwie cel tego wszystkiego? Wprawdzie automatycznie się nam nasuwała odpowiedź: „5 Kolumna”, ale jako prawdziwi pracownicy wywiadu wiedzieliśmy, że to przypuszczenie trzeba bezbłędnie sprawdzić i dopiero wtedy coś stwierdzić.

Niemcy wybawili nas wkrótce z kłopotu: poprzez staranne zacieranie śladów tej roboty w ewidencji volksdeutschów, np. przez wycieranie jakimiś płynami nazwisk dotychczasowych członków, a raczej ubogich kuzynów „narodu panów” i wpisywanie na puste miejsce nowych nazwisk tym razem zupełnie fikcyjnych (co b. łatwo za kilkanaście godzin było już dokładnie sprawdzone) - rozszyfrowali się zupełnie sami.

Mało tego! Kartoteki do kennkart polskich (numery też ustaliliśmy) zabrał ze sobą przedstawiciel gestapo (już ktoś inny, nie Heinemeyer) popełniwszy przy tym gruby błąd: pokwitował on odbiór kennkart w sekcji druków na kopii z listą nazwisk. Co za pedanteria!

Myśleliśmy, że to już będzie wszystko. Nic podobnego! Świeżo upieczeni „Polacy” - odjechali z asystą na Oleandry 4, do siedziby wyższego dowódcy policji bezpieczeństwa i SS (była tam tylko l brama wjazdowa i wyjazdowa) i przebywali tam bez przerwy 3 dni. Byliśmy już zupełnie bezsilni; tam wstępu dla nas nie było... Obserwacja jednak wykazała, że „pojmanych” odwożono autami do „Abwehry” na ul. Basztową 6, gdzie mieściło się Wehrkreiskommando, prawdopodobnie na jakieś krótkie przeszkolenia wywiadu, a po trzech dniach wywieziono autem gdzieś w kierunku Kielc.

Dalsze meldunki „Grenadiera” wskazywały na to, że było takich „patriotów” więcej, bo ich sam zdołał naliczyć przeszło sześćdziesięciu.

Wnioski oczywiście nasuwały się same: natychmiast powiadomiliśmy wszystkie Okręgi i Obwody AK, zwłaszcza służbę wywiadu i kontrwywiadu. Należało bowiem sądzić - choć Kraków był siedzibą władz tzw. GG i szefostwa gestapo i innych niemieckich służb policyjnych, czy wywiadu i kontrwywiadu - że akcja tego rodzaju może być także przeprowadzona równolegle i - przez inne komendantury, czy też specjalne komisje niemieckie w Kielcach, Radomiu, Łodzi, Katowicach, Poznaniu i innych miastach.

Można też było sprawdzić - mając nazwiska i numery kennkart tych łobuzów - kto, kiedy i gdzie został zameldowany na „świeżo” w tych czy innych miejscowościach. Całą sprawę opisałem, maszynopis wręczyłem, „Horwatowi”. Jakkolwiek znał sprawę, ostatnie wieści i szczegóły zdenerwowały go i nie wytrzymał: ,,a to łotry, SS...syny”.

Niestety chyba nie zdołaliśmy ustalić ze stuprocentową dokładnością wszystkich nazwisk tych drani, ani z bezbłędną precyzją wykryć ich nowych miejsc zamieszkania. Nie wykryliśmy też, co to były za kennkarty, przywiezione przez gestapo z Pomorskiej i do czego właściwie służyły, czy były tylko kamuflażem akcji, czy też miały jakiś inny, uboczny cel. Dodatkowy meldunek na ten temat wręczyłem osobiście „Horwatowi” w dniu 7 grudnia 1944 r. wieczorem. Następnego już dnia o godz. 7.30 zostałem aresztowany przez 8 zbirów (co za „honor”), w tym 5 w mundurach SS, 2 w mundurach Wehrmachtu i l cywila. Jak się niedługo potem na własne oczy przekonałem, grupą dowodził oficer Wehrmachtu - kapitan, a jego zastępcą był ów cywil, pod którego cywilnym płaszczem ujrzałem mundur SS-obersturmführera. Dowiedziałem się też, że jego nazwisko brzmi Bohnert i że jest szefem działu IV-l-B-1 do walki z organizacjami Ruchu Oporu.

Pracownicy wywiadu czy kontrwywiadu nie tylko... „przewracali papierki” - jak się wyraził niezbyt dawno i niefortunnie jeden ze znanych d-ców Oddziałów Partyzanckich - ale i częściej, daleko częściej nadstawiali swe łby pod topór...

Co tu dużo gadać - wolałbym siedzieć w lesie z karabinem w ręku, choć to i wszy i niewygody, i głód, niż siedzieć spokojniutko w mieście, „liczyć papierki” i każdej chwili spodziewać się, ba, oczekiwać nawet, czy to już dzisiaj czy dopiero jutro...

Może i trochę goryczy przemawia przeze mnie, ale taka już natura ludzka, że jeden nie ceni tego, co drugi robi...

Być może jestem przewrażliwiony, może mi się zdaje, ale tak czuje.

Czyż zresztą kiedykolwiek ludzie wywiadu (ot np. dzisiaj...) chodzili w „glorii”, byli uznawani, czy jakoś cenieni?

Nie. Mówiło się o nich i mówi z jakimś zażenowaniem, a ich pożyteczną i bardzo potrzebną pracę (bo cóż by robiły bez ich rozpoznania np. dywersja i Oddziały Partyzanckie?) czasem specjalnie usuwa się w cień, deprecjonuje, ba nawet niekiedy, niektórzy ludzie mówią o nich pogardliwie: „ot, szpicle...”

Chyba więc i na tym odcinku wypadałoby coś zmienić na lepsze...


Ciekaw jestem, ilu też „pupilków” owej komisji spaceruje sobie bezkarnie do dzisiaj po ulicach polskich miast...

Bo - że stanowić mieli i stanowili niewątpliwie „5 Kolumnę” dla hitlerowców w związku z szybko zbliżającym się frontem i zbliżaniem się Armii Radzieckiej - nie mam dzisiaj już żadnej wątpliwości...

Pisze się czasem o siatkach gen. por., obecnego szefa Bundesnachrichtendienst w NRF Gehlena na naszych ziemiach. Odnoszę nieraz wrażenie, że może i „owoce” owej komisji mają z tą pajęczą siecią jakiś związek.

Przypisy:


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi