Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Stanisław Dąbrowa-Kostka (1972), Zdrajcy


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Stanisław Dąbrowa-Kostka, W okupowanym Krakowie



W pierwszych latach okupacji zwalczano zdrajców nie dość umiejętnie i wzdragano się najczęściej przed środkami tak drastycznymi, jak kara śmierci. Wykonawcy nielicznych wyroków nie byli jeszcze dostatecznie zahartowani.

Działalność konfidentów szła w wielu kierunkach. Ich werbunek następował w najprzeróżniejszych okolicznościach i sytuacjach, a dokonywany był przez rozmaite organa hitlerowskiej władzy. Zwerbowany konfident konspirował się najczęściej starannie wobec społeczeństwa, a także, dla dobra służby, konspirowany był przez tego, komu składał meldunki. Konfidentami posługiwało się Gestapo, Sicherheitsdienst, Kriminalpolizei, Schupo, policja granatowa i ukraińska, Sonderdienst, Abwehra, hitlerowskie organa administracyjne i wszystkie inne organa okupacyjnej władzy. Najgroźniejsi byli, oczywiście, konfidenci pozostający na usługach Sipo i Gestapo, a tych strzegł okupant szczególnie troskliwie. Ich wykazy i spisy były niedostępne i przy największym nawet wysiłku wywiadu własnego nie udało się ich uzyskać. Wskazujące zdrajców materiały zdobywano drogą drobiazgowej obserwacji dokonywanej stal i wszędzie. Konfidentów dekonspirowały ich własne potknięcia i własna nieostrożność, a także czas i rezultaty judaszowej działalności.

Z czasem zagadnienie pracujących na rzecz okupanta konfidentów zaczęto w pracy wywiadu AK wysuwać na plan pierwszy. Działano w oparciu o wyroki podziemnych sądów specjalnych wydane na podstawie skrupulatnie zebranych materiałów obciążających. Latem tego roku przeprowadzona została pierwsza wielokierunkowa likwidacja j zdrajców. W prasie podziemnej ukazywały się coraz częściej artykuły ostrzegające przed tym niebezpieczeństwem, publikowano też nazwiska konfidentów.

W miarę rozszerzania odcinka walki bieżącej i zaostrzania się jej form bezwzględne niszczenie współpracujących z okupantem stało się koniecznością. Tragiczna okupacyjna rzeczywistość zmuszała do wykonywania zadań, przed którymi wzdragał się każdy.

Śmierć swych szpicli mścił okupant straszliwie mordując w masowych egzekucjach dziesiątki ludzi i próbując w ten sposób odstraszyć i powstrzymać żołnierzy podziemia. Dla wielu z nich śmierć była zresztą wyzwoleniem - kończyła potworne śledztwo lub też była ucieczką przed powolnym konaniem w którymś z hitlerowskich obozów koncentracyjnych.

Rok 1944 przyniósł kolejną akcję określoną kryptonimem Kośba, która, wykonana latem, była wymierzona przeciwko szpiclom, ale zdrajców nigdy nie wytępiono całkowicie.

Z konfidentami walczyły w Krakowie oddziały dyspozycyjne ZO-Kedywu, Terenówki AK i GL PPS. Żołnierze tych oddziałów działali w zgranych zespołach, zaprawieni byli od pierwszych miesięcy okupacji w licznych akcjach sabotażowo-dywersyjnych. Nadawali się znakomicie do trudnej i niebezpiecznej roboty. Znali doskonale miasto i umieli docierać tam, gdzie kierowały ich rozkazy dowódców. Opierali się o informacje i materiały zebrane przez siatki wywiadu i kontrwywiadu „Tajnego" i „Sprężyny". Na materiałach tych oparte były także często wyroki podziemnych sądów specjalnych.

Policjant granatowy Józef H. służył gorliwie okupantowi, z upodobaniem tropił i denuncjował Polaków, więc skazany został przez Cywilny Sąd Specjalny na śmierć. Gdy latem 1943 r. wracał rowerem do swego mieszkania na Bronowicach, strzelano do niego, ale spryciarz zdołał umknąć. Po tej przygodzie stał się niezwykle ostrożny. Postępowania swego nie zmienił, ale w obawie o życie uzyskał przeniesienie do Warszawy. Kraków odwiedzał teraz rzadko i na krótko. Najwidoczniej zamierzał przechytrzyć swoich prześladowców.

Sprawę konfidenta Józefa H. przekazano „Morawie". Ludzie jego patrolu pochodzili w większości z Toń i Bronowic Wielkich. Doskonale znali te okolice i ustalili w wyniku obserwacji domu Józefa H. i inwigilacji jego kamratów, że policjant zaprosił na niedzielę, 8 sierpnia, licznych gości na wesele córki. „Morawa" postanowił przeprowadzić akcję w tym dniu, zameldował o tym „Lubiczowi" i uzyskał akceptację.

O zmierzchu zespół zajął stanowiska. Od strony posterunku policji granatowej, skąd grozić mogło najpoważniejsze niebezpieczeństwo, pilnowali „Morwicz", „Mike" i „Murzyn". Ubezpieczenie od Woli Justowskiej stanowili „Mech" z „Młynarkiem" i „Parą". Uczestniczący od rana w weselnych uroczystościach „Murat", który pilnował Józefa H., nie stwierdził żadnych niepokojących objawów. Wieczorem, o oznaczonej godzinie, opuścił dobrze już podchmielonych biesiadników. W ogrodzie dołączył do „Morawy" meldując mu, w którym pokoju jest konfident, potem niepostrzeżenie wrócił.

Wysoki parter utrudniał zadanie. „Morawa" wspiął się po ramionach „Mewy". Przez szparę między futryną a nie dosuniętą firanką badał wnętrze izby. Trwał tam nieustanny ruch. Między kilku ludźmi kręcił się Józef H. Co chwila ktoś przesłaniał konfidenta wylewnie ściskającego swoich gości.

„Morawa" zeskoczył na ziemię. Wahał się. Mógł przecież ranić lub zabić kogoś innego. Niewygodna i mało stabilna pozycja strzelecka potęgowała obawy. Na grzbiecie przykucniętego kolegi trudno było oczekiwać na korzystny moment, ale i taka jak ta okazja nieprędko mogła znowu nastąpić... Ostatecznie „Morawa" postanowił zaryzykować i wgramolił się ponownie na plecy „Mewy".

Oparł lewą rękę na gzymsie i umieścił na niej lufę swego 10-strzałowego Mausera. Umocowaną wcześniej kolbę broni docisnął mocno do ramienia. Skupiony, z palcem na spuście, wodził lufą trzymając konfidenta na muszce. Czekał, aż tamten stanie samotnie. Sekundy ciągnęły się nieznośnie. „Mewa" drżał z wysiłku. W końcu jednak Józef H. ustawił się dobrze...

„Morawa" nacisnął spust. Padł pojedynczy strzał. Trafiony konfident osunął się na ziemię. W mieszkaniu zawrzało jak w ulu. „Morawa" nie czuł bólu twarzy i dłoni pokaleczonych odpryskami szkła ze stłuczonej pociskiem szyby. Nakazał natychmiastowy odskok ustalonymi wcześniej trasami.

Kiedy „Murat", wraz z innymi, podbiegł do krwawiącego silnie Józefa H., stwierdził, że konfident żyje. Rannego w ramię przewieziono stosunkowo szybko na oddział chirurgiczny szpitala przy ulicy Kopernika. Ktoś gorliwy zawiadomił komisariat policji granatowej w Bronowicach. Za napastnikami ruszył prędko pościg, lecz nie natrafiono na żaden ślad. W ciągu następnych dni podjęła śledztwo również i policja niemiecka, ale jej poszukiwania nie dały także pozytywnych wyników. Sprawcy napadu byli na razie nieuchwytni. Policja liczyła jednak na zeznania wracającego de zdrowia Józefa H., którego przesłuchanie naprowadzić mogło na właściwy trop.

Krótko po tej nieudanej próbie zastrzelono przyjaciółkę Józefa H. Wandę A., która odgrażała się, że zna sprawców zamachu i wyda ich w ręce Gestapo. Pogróżki te nie były gołosłowne. Wywiadowcy por. „Sprężyny" z komórki pocztowej w Bronowicach przejęli pisany przez Wandę A. donos, w którym wyliczała ona nazwiska 16 Polaków działających rzekomo na szkodę okupanta. Wśród zadenuncjowanych byli także żołnierze konspiracji. Na zdrajczynię zapadł wyrok śmierci.

Wanda A. mieszkała na granicy Azorów i Bronowic Wielkich. Okolica sprzyjała wykonaniu wyroku. Tym razem rozpoznanie nie trwało długo i szybko trafiono na odpowiedni moment. Wieczorem, 15 sierpnia, do mieszkania konfidentki zastukali przebrani w mundury granatowych policjantów „Bicz" i „Mewa".

Na zewnątrz ubezpieczali „Afrykańczyk", „Mike” i „Orlik". Strzału z małokalibrowego Browninga niemal że nie było słychać...

Leczony w szpitalu Józef H. z dnia na dzień czuł się lepiej. Jego zeznania mogły rzeczywiście stanowić zagrożenie dla zespołu „Morawy". Konfident, inwigilowany przed akcją, mógł przecież zauważyć któregoś ze śledzących go ludzi. Mógł zwrócić uwagę na zamieszanego wśród weselnych gości „Murata". Nie można było dopuścić, by ranny wrócił do zdrowia i wyszedł ze szpitala. Trzeba było działać niezwłocznie.

Józef H. leżał na wspólnej, parterowej sali oddziału chirurgicznego. Nie był strzeżony, lecz policja odwiedzała go bezustannie. Podczas takich odwiedzin pojawił się tam też funkcjonariusz Kripo ppor. „Janusz". Szczególnie troszcząc się o rannego prosił, by przenieść go bliżej okna, gdzie będzie lepsze i świeższe powietrze. Prośbie tej uczyniono zadość. O aktualnym stanie zdrowia konfidenta i sytuacji w szpitalu meldował „Lubiczowi" dr „Agar". On też dokonał drobiazgowego rozpoznania.

Do akcji na terenie kliniki przystąpili „Lubicz" „Bicz" i „Duce". Miejsce zbiórki zespołu ustalono przy ulicy Okopy, która wówczas była porośniętym gęstymi burzanami ugorem. Uzbrojeni w broń krótką trzej zamachowcy spotkali się tam przed godziną policyjną. Doskonale zamelinowani u wylotu ulicy Kopernika, doczekali północy. Na teren szpitala zamierzali wejść od strony położniczej kliniki „nur für Deutsche" forsując parkan w pobliżu ogrodu. Do sali, w której leżał konfident, dostać się mieli przez uchylone wcześniej okno.

Około północy ocieniona drzewami ulica Kopernika była zupełnie pusta. Chłopcy nie zauważeni podeszli do miejsca, gdzie od strony ogrodu, tuż za parkanem, znajdowała się niewielka budka. „Duce" ubezpieczał, „Lubicz" pomógł „Biczowi" wspiąć się na żelazne ogrodzenie, po czym ten ostatni lekko skoczył na daszek budki...

W tym momencie martwą ciszę nocy przerwał przeraźliwy głos alarmowego dzwonka, gdzieś od strony kliniki położniczej.

Na ułamek sekundy skamienieli.

- Wracaj - syknął „Lubicz".

„Bicz" błyskawicznie przeskoczył na ulicę. Pół biegnąc, po cichu, pod osłoną mroku cofali się ku Okopom. Raz po raz przystawali starając się dojrzeć skutki niespodziewanego alarmu. Z daleka widzieli, że przy bramie pojawili się ludzie, którzy najwyraźniej zdezorientowani kręcili się w miejscu i nie zamierzali nikogo ścigać lub szukać. Po chwili ludzie ci wrócili w obręb szpitala. Teren jednak był spalony. Tej nocy o ponowieniu próby nie mogło być mowy.

Następnego dnia „Agar" ustalił, że Niemcy nie powiązali nocnego alarmu z osobą Józefa H. sądząc, że przyczyną uruchomienia dzwonków mógł być kot lub też jakaś wada instalacji. Zbagatelizowany alarm nie zaostrzył czujności straży szpitalnej.

Wobec takiego obrotu sprawy „Lubicz" postanowił atakować już najbliższej nocy, silniej jednak ubezpieczając akcję. Łączniczka „Sabina" zaalarmowała patrole „Ducego" i „Błyskawicy". Punkt zborny wyznaczono ponownie na Okopach, gdzie o zmroku zebrało się dziewięciu uzbrojonych dywersantów.

Na teren szpitala weszli oni przez nie zamkniętą bramę ogrodów od strony ulicy Żółkiewskiego. Zapadli w gąszcza dzikiego bzu. „Lubicz" przedstawił plan działania i rozdzielił funkcje. Wykonawcą wyroku miał być „Bicz" osłaniany bezpośrednio przez „Skroczyńskiego" i „Adama". Ubezpieczenie podejścia i odskoku zespołu „Bicza" stanowić mieli „Błyskawica" z „Kadetem". Przy dowodzącym całością akcji „Lubiczu" funkcję łącznika spełniać miał „Dąb".

Ukryci doczekali godziny 1.00. W mieście panowała cisza, którą tylko od czasu do czasu przerywał odgłos jadącego pociągu lub samochodu. Czas dłużył się nieznośnie. Raz jeszcze sprawdzono broń. Punktualnie o wyznaczonym przez dowódcę czasie przystąpiono do wykonania zadania.

„Bicz" zdjął buty i nakazał uczynić to samo „Skroczyńskiemu" i „Adamowi". Na głowę naciągnął czarną pończochę z wyciętymi na oczy otworami. Wyglądał niesamowicie. W samych skarpetkach, jak duchy, z gotowymi do strzału pistoletami, ruszyli w kierunku prawego skrzydła szpitala.

Teraz ubezpieczającym minuty wlokły się jeszcze wolniej. Nasłuchiwali najdrobniejszych odgłosów. Gdzieś ktoś zakaszlał, a potem znowu nastąpiła długa, denerwująca chwila ciszy.

Nagle trzasły dwa szybkie wystrzały. Zaraz potem zamajaczyła w mroku sylwetka „Bicza", a tuż za nim postacie „Skroczyńskiego" i „Adama". Nie wkładając butów dotarli do stanowiska „Lubicza", który niezwłocznie nakazał odskok. Cały zespół przedostał się sprawnie do bramy przy ulicy Żółkiewskiego, a potem na Okopy. Stąd, na rozkaz „Lubicza", dywersanci rozproszyli się docierając indywidualnie do swych domów i kwater.

W niecałe pół godziny po wykonaniu wyroku ciszę nocy przerwały przeraźliwe syreny policyjnych hitlerowskich samochodów zmierzających na miejsce akcji.

27 sierpnia przebrany w pocztowy mundur „Morawa", wraz z kilku ludźmi swego patrolu, pod pretekstem doręczenia telegramu, dostał się wieczorem do mieszkania małżeństwa H. przy ulicy Długiej. Z zewnątrz ubezpieczali inni. Konfidenckiej parze małżeńskiej odczytano wyrok śmierci wydany za współpracę z Gestapo. Szalejąca burza i ulewny deszcz zagłuszyły strzały pistoletów. „Morawa" z „Mewą", „Morwiczem", „Mikem" i „Młynarkiem" wycofali się bez przeszkód, mimo że przeprowadzona akcja miała miejsce w centrum miasta.

Niebezpiecznym konfidentem był Stanisław N., który „specjalizował się" w rozpracowywaniu uchodźców z Poznańskiego. We wtorek, 7 września, dostał się do jego mieszkania „Bicz" w asyście kilku swych ludzi. Ucharakteryzowani na gestapowców dywersanci zdołali, przed wykonaniem wyroku, wydobyć ze zdrajcy cenne informacje i przejąć raporty przygotowane dla Niemców.

Konfident Zdzisław M. miał w mieście kilka melin. Oficjalnie mieszkał na Podgórzu przy ulicy Parkowej nr 10, lecz w domu pokazywał się rzadko i był bardzo trudno uchwytny. Do wykonania wyroku na nim „Bicz" wybrał patrol „Ducego".

Skąpe materiały przekazane „Ducemu" przez kontrwywiad nie wystarczały. Akcję poprzedzić musiało dokładne rozpoznanie w celu zebrania najkonieczniejszych szczegółów dotyczących skazanego i identyfikacja jego osoby. „Skroczyński" stwierdził, że Zdzisław M. zajmuje się pokątnym handlem walutą. Przez nie zaangażowanych w działalność konspiracyjną ludzi zdołał nawiązać znajomość z konfidentem, by doprowadzić do spotkania z nim w warunkach umożliwiających wykonanie wyroku. Sprytny i ostrożny Zdzisław M. kilkakrotnie umawiał się w różnych miejscach i terminach, lecz nigdy nie dotrzymywał słowa i na spotkania nie przychodził. W wyniku dalszej inwigilacji ustalono, że konfident nie prowadzi regularnego trybu życia, więc bardzo trudno będzie doprowadzić do sytuacji, która umożliwiłaby wcześniejsze opracowanie planu akcji.

„Duce" zarządził odprawę patrolu. Omówiono zebrany dotąd materiał szukając najlepszego rozwiązania. Postanowiono obstawić okolicę domu zamieszkałego przez konfidenta i czekać aż do skutku.

Do zamieszkiwanego przez Zdzisława M. budynku przy parku Bednarskim wiodły słabo oświetlone ulice ocenione miejscami przez drzewa. Czuwali ukryci w mroku blisko jednej z nielicznych lamp. Sami nie zauważeni i nie rozpoznani mogli z tego miejsca dojrzeć i poznać każdego przechodnia. Mało uczęszczana peryferyjna dzielnica tworzyła dobre warunki od odskoku. Teren Podgórza — tak zresztą jak i cały Kraków — znali doskonale.

Zasadzkę zastawiono między 20.00 a 21.00, a więc po godzinie policyjnej. „Duce" ze „Skroczyńskim", „Lolkiem" i „Jasnym" bezskutecznie czatowali przez szereg kolejnych dni. Konfident nie nadchodził.

Mimo korzystnych warunków terenowych przedłużanie zasadzki zagrażało wpadką. Wyczekiwanie i poruszanie się nocą po mieście groziło zawsze konfliktem, a na Podgórzu stacjonowały jednostki Wehrmachtu i ulice nieustannie kontrolowane były przez patrole wojska i policji.

Wreszcie w sobotę, 11 września, „Skroczyński" rozpoznał w nadchodzącym mężczyźnie oczekiwanego konfidenta. Aby jednak mieć absolutną pewność, wyszedł mu naprzeciw...

- Dobry wieczór - mruknął i skinął na kolegów...

Wybiegli z mroku z pistoletami w garści. Otoczony nie miał żadnej szansy. Dwoma szybko po sobie oddanymi strzałami wykonali wyrok zostawiając zdrajcę w kałuży krwi.

Wycofali się biegnąc w kierunku Krzemionek, a potem, rozproszeni, dotarli do swych domów i kwater. Jakiś zaalarmowany strzałami patrol nieprzyjacielski odnalazł wkrótce ciężko rannego konfidenta. Dowiezionego do szpitala próbowali Niemcy ratować usiłując równocześnie uzyskać od niego jakieś zeznania, lecz Zdzisław M. zmarł nie odzyskując przytomności.

W tym samym mniej więcej czasie w Piaskach Wielkich, na przedmieściu Krakowa, wykonano wyrok śmierci na konfidencie Stefanie Ch., który wydawał w ręce niemieckie chłopów prowadzących nielegalny handel i zajmujących się nielegalnie ubojem. Wiele ofiar Stefana Ch. zginęło z rąk okupanta lub powędrowało do obozów koncentracyjnych. Wśród zadenucjowanych znalazł się nawet rodzony brat konfidenta.

Niebezpieczną agentką hitlerowskiej służby bezpieczeństwa była nauczycielka z podkrakowskiej wsi - Janina M. Miała ona daleko idące powiązania z nieprzyjacielem, a jednocześnie umiała zdobywać zaufanie Polaków. Wykorzystywała liczne przedwojenne znajomości. Na rzecz okupanta wykonywała zdradziecką robotę, nadto trudniła się szantażem i wyłudzaniem pieniędzy od rodzin aresztowanych - w zamian za kłamliwe obietnice pomocy. Współpracowała blisko z agentką Charlottą G., kochanką SS-Hauptsturmführera Arnolda Rudolpha z Gestapo.

Pod koniec 1941 r. sprawą Janiny M. zajął się por. „Czesław", rozpoznanie prowadziła siatka „Żywioła". Na podstawie zebranych dowodów podziemny Sąd Specjalny wydał wyrok śmierci, który wykonali 23 września 1943 r. „Morawa", „Mewa", „Morwicz", „Mike" i „Młynarek".

14 października zastrzelony został esesman o polskim nazwisku, funkcjonariusz Arbeitsamtu, Jakub Wierzchosławski. 20 października, na mocy wyroku Sądu Specjalnego, wykonano wyrok śmierci na mieszkającym przy ulicy Wąsowicza Volksdeutschu Władysławie G. Przyczyną skazania była zdrada. Były pułkownik polski Władysław G. współpracował z okupantem sporządzając listy znanych sobie oficerów WP i działaczy niepodległościowych. Za śmierć Jakuba Wierzchosławskiego i Władysława G. Niemcy zemścili się mordując w publicznych egzekucjach 32 więźniów z Montelupich[1].

W październiku 1943 r., na mocy wyroków podziemnego Sądu Specjalnego, zastrzelono szczególnie niebezpiecznych i szkodliwych Niemców-polakożerców: urzędnika pocztowego Weigla oraz dyrektora krakowskiego Arbeitsamtu Gottdaua. W tym samym czasie wykonano wyrok śmierci na konfidentce Eugenii W. Mszcząc się za jej zabicie Niemcy stracili w publicznej egzekucji 30 więźniów z Montelupich[2].

Dozorca więzienny Józef N. był degeneratem i sadystą. Z upodobaniem pastwił się nad swymi ofiarami w więzieniu Św. Michała. Ochotniczo wykonywał na Polakach wydane przez hitlerowskie sądy wyroki śmierci, za co pobierał wynagrodzenie: 50 złotych i pół litra wódki za każdego zamordowanego. Za popełnione na Polakach zbrodnie podziemny Sąd Specjalny skazał Józefa N. na karę śmierci. Wyrok wykonano na Krzemionkach dnia 18 listopada, gdy zbrodniarz wracał do swego mieszkania przy ulicy Wielickiej 2. W odwet Niemcy stracili w publicznej egzekucji 10 więźniów z Montelupich[3].


Przypisy:

  1. Następnego dnia po wykonaniu wyroku śmierci na Władysławie G., tj. 21 października 1943 r., Niemcy zamordowali przy ulicy Wąsowicza (obecnie Smoleńsk) 12 więźniów z Montelupich. 22 października, przy ulicy Mazowieckiej, zamordowali oni dalszych 20 więźniów.
  2. 28 października 1943 r. przy placu Bawół (obecnie ulica Szeroka) Niemcy zamordowali 30 więźniów.
  3. 20 listopada 1943 r. Niemcy zamordowali przy ulicy Wielickiej 10 polskich więźniów. Egzekucja ta miała miejsce w dwa dni po wykonaniu wyroku na Józefie N.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi