Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Stanisław Maćkowski, W...ucho ranny


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Stanisław Maćkowski ps. "Żnin"
[w:] Dynamit cz.2. Z dziejów Ruchu Oporu w Polsce Południowej, Wydawnictwo Literackie 1967.
(Wspomnienie z partyzanckiego batalionu Armii Krajowej „SKAŁA”)



Po akcji „Koniokrady”, która odbyła się w nocy z 30 listopada na l grudnia 1944 roku, oddział por. „Kuby” uplasował się w miejscowości Wrocimowice. Z tych Wrocimowic dość już późnym wieczorem 4 grudnia wyruszył mały oddział złożony z dziewięciu ludzi pod dowództwem por. „Marsa”, w celu wykonania specjalnego zadania. Zadaniem tym było zlikwidowanie Baumgartena.

W miejscowości Dalewice, pow. Miechów, odległej od Wrocimowic około 12 kilometrów, istniał niemiecki Stützpunkt[1]. Komendantem tego Stützpunktu był leutnant Baumgarten - nazywany przez oko liczną ludność „Leutmanem”. Siedzibą Baumgartena był majątek ziemski w Dalewicach. Niemiec ten odznaczał się specjalną złośliwością okrucieństwem wobec Polaków. W całej okolicy słynął jako tyran gnębiący i pastwiący się nad ludnością polską. Należał do tych zaciekłych hitlerowców, którzy wyprzedzali się w tępieniu Polaków. Kat ten terroryzował i więził rolników za niewywiązywanie się z kontyngentów, wysyłał ludzi na roboty do Niemiec, spędzał okoliczną ludność w bestialski sposób do okopów, bił i kopał swoje ofiary. Potrafił na przykład znęcać się między innymi w ten sposób, że specjalnie przygotowanym kijem czy pałką, które nosili ze sobą ci oprawcy (oprócz broni, naturalnie), strącał gospodarzom czapki ,z głowy. Żądał, by Polacy w obecności przedstawiciela herrenvolku stali z odkrytymi głowami. Opowiadał mi gospodarz ze wsi Kąty, Paweł Wabik, jak mu Baumgarten strącał czapkę z głowy: gospodarz podniósł czapkę i z powrotem włożył na głowę - Niemiec ponownie strącił mu czapkę; Polak, widząc złośliwość Niemca, nie podniósł tym razem czapki; wobec tego Niemiec rozkazał mu podnieść czapkę. Gdy gospodarz podniósł czapkę i nałożył na głowę - Niemiec ponownie ją strącił. Gdy Polak schylił się po czapkę - Niemiec uderzył go kijem. Takie itp. maltretowanie powtarzało się kilkakrotnie w obecności żony i dzieci. Prócz maltretowania fizycznego i psychicznego Niemcy zabierali rolnikom zboże, kury, tuczniki, jajka, jabłka suszone, śliwki itp. Oczywiście kazali sobie to odnosić do swojej zbójeckiej siedziby - do Dalewic. Napotykanych we wsi chłopów bił także za to, że nie poszli do okopów, mimo że ci dawali podwody przez ostatnie dni i noce i sami powozili.

Ten zbir hitlerowski przede wszystkim miał na sumieniu wymordowanie z początkiem 1944 r. około 120 osób w Nasiechowicach, rozstrzelanie 20 osób w Posądzy koło Proszowic oraz wymordowanie w bestialski sposób 5-osobowej rodziny Wilków ze wsi Wronin opodal Proszowic.

W dniu 4 listopada 1944 r. siepacze hitlerowscy z Baumgartenem na czele zastrzelili ośmiu naszych kolegów z oddziału „Skała”. Koledzy ci otrzymali urlop z dowództwa i jako cywile udawali się do rodzin na leczenie. We wsi Pieczonogi natknęli się na Baumgartena i jego zbirów. Niemcy jechali na furmankach i gdy zbliżyli się do naszych, bez ostrzeżenia seriami z automatów i karabinów wszystkich zastrzelili. Wśród nich poległa młodziutka sanitariuszka, 16-letnia dziewczyna, o pseudonimie „Fiołek”. Była to bardzo dzielna i ofiarna partyzantka, bardzo ładna, lubiana i ceniona przez całą brać partyzancką.

W tej nieszczęsnej grupie zginął także młody i wesoły kolega „Alf”, piszący dowcipne wierszyki na temat naszego oddziału. Pamiętam do dnia dzisiejszego taki dwuwiersz:

Popatrz, Mańka, na mą bidę,

Jak od „Skały” boso idę!

Ten mord Niemców wstrząsnął całym batalionem. Toteż wszyscy byliśmy jednego zdania, że Baumgarten musi być za wszelką cenę zlikwidowany.

Zadanie nie było łatwe. Według skąpych wiadomości Stützpunkt liczył około 150 ludzi łącznie z obsadą w Niegardowie, doskonale uzbrojonych, przeważnie w broń automatyczną i karabiny maszynowe. Część tej załogi to strzelcy konni, doskonale spisujący się na terenach bezdrożnych i błotnistych drogach miechowskich.

Dowództwo „Skały” powierzyło wykonanie likwidacji Baumgartena porucznikowi „Marsowi”. „Mars”, człowiek doświadczony i twardy, dobrał sobie odpowiednich ludzi, chętnych, zdolnych i odważnych, mających i doświadczenie bojowe, i nade wszystko gorący zapał bojowy. Starannie dobrani ludzie należeli do I i II drużyny por. „Kuby”. Główny człon tej wybranej grupy stanowiła drużyna I. Była to drużyna „Rysia”. Prócz samego dowódcy w skład jej wchodzili: „Lach”, „Piach”, „Jeż” i „Robert”. Z II drużyny „Orła” - wyznaczony został „Żnin”, tzn. ja. „Boh” i „Zawisza”, z którymi najbardziej się zżyłem, żałowali, że nie mogą brać udziału w tej akcji. Dalsze osoby tej grupy to: „Lenart”, „Zawała” i „Mars”. „Mars” był dowódcą, „Zawała” zastępcą.

Uzbrojenie tej bojowej grupki było dobre w stosunku do możliwości, jakie mieli wtedy polscy partyzanci. Mieliśmy więc l karabin maszynowy, 4 automatyczne pistolety, tzw. rozpylacze (2 steny, l bergman i l empi), 3 karabiny, 5 pistoletów (4 typu parabellum i l FN). Wszystkie kaliber 9 mm. Prócz tego mieliśmy kilka granatów - przeważnie tzw. sidolówki polskiej produkcji.

Tak wyekwipowana grupa wyruszyła, jak już wspomniałem, przez pola w kierunku miejscowości Kąty. Kąty to małe osiedle liczące kilka gospodarstw. Osiedle to było najbliższym sąsiedztwem Dalewic, które znajdowały się w odległości około l km. Posuwaliśmy się bardzo ostrożnie, marszem ubezpieczonym oczywiście, nie wolno było rozmawiać, należało zachowywać się jak najciszej i czuwać wytężając słuch i wzrok. Cel zadania przy wyruszaniu nie został nam jeszcze jasno podany - była to tajemnica; dopiero na miejscu dowiedzieliśmy się szczegółów.

Koło północy dotarliśmy do osiedla Kąty. Zatrzymaliśmy się w pierwszej zagrodzie, od strony północnej, usytuowanej na dużym wzniesieniu, skąd był doskonały punkt obserwacyjny, a stosunkowo trudniejszy do podejścia, szczególnie dla dojazdu furmanek. Gospodarz zaskoczony był naszą wizytą i jednocześnie bardzo przerażony. Zanim jednak dostaliśmy się do wnętrza domu, musieliśmy dość długo dobijać się do drzwi i okien. W mieszkaniu gospodarza było ciemno. Długo nikt na nasze pukanie nie odpowiadał. Otoczyliśmy całe gospodarstwo, a po jakimś czasie „Mars” z „Zawałą” wreszcie weszli do środka. Młody gospodarz bał się po prostu otworzyć, nie dowierzając, że to prawdziwi polscy partyzanci. Porucznik „Mars” i „Zawała” dogadali się z gospodarzem, Julianem Wabikiem, a ponieważ był on dobrym patriotą, więc chętnie nam udostępnił miejsca na spanie i udzielił wraz ze swą żoną wszelkiej pomocy. Byli oni młodym małżeństwem z małym dzieckiem. Gościli nas bardzo serdecznie.

Zanim jednak „rozgościliśmy się” - bo przecież w naszej sytuacji nikt prawie nigdy nie wypuszczał broni z ręki i każdy musiał być czujny do najwyższego stopnia, wszak Stützpunkt był odległy zaledwie o l km, a w nim krwiożerczy Baumgarten - dowiedzieliśmy się rzeczy niezwykłej. Mianowicie, w sąsiedniej izbie leżał zmarły poprzedniego dnia dziadek, ojciec gospodarza, a nazajutrz miał się odbyć pogrzeb. Sytuacja wyglądała więc nieco makabrycznie. Tu w izbie zwłoki dziadka, a za ścianą w maleńkiej sionce grupa partyzantów. Zmarły dziadek wytworzył okoliczność dziwną i niezwykłą, ale jednocześnie w pewnym sensie sprzyjającą naszemu zadaniu, chociaż też niebezpieczną. Niebezpieczną o tyle, że mógł nas ktoś łatwo nazajutrz zdekonspirować, gdyż na pogrzeb zazwyczaj przybywa mnóstwo ludzi. Z drugiej strony była okoliczność sprzyjająca, bo któż przypuszczałby, że w domu, w którym jest zmarła osoba i odbywa się ceremoniał pogrzebowy, znajdują się również partyzanci, zamelinowani w ciasnej sionce. Sień ta miała zaledwie 6 m2. „Mars” zdecydował, że przesiedzimy cichutko w naszej kryjówce zachowując maksymalną ciszę i gotowość bojową. Tak się też stało. Za ścianą odbywał się pogrzeb dziadka, a my w skupieniu ducha czekaliśmy końca ceremonii. Sytuacja była niesamowita - za ścianą żałobne śpiewy i modlitwy, a my nie mogliśmy otworzyć ust.

Na szczęście wynieśli zmarłego i ludzie się oddalili, więc mogliśmy już szeptem rozmawiać. Po kilku godzinach zapukał umówionym sygnałem gospodarz, przyniósł nam kawy i mleka. Pokrzepiliśmy się czym kto mógł, „Zawała” wyszedł na spotkanie z łącznikiem Terenówki, ps. „Olcha”, który mieszkał w tym osiedlu i miał kontakty z tłumaczem Baumgartena, nazywanym „Poznaniakiem”. „Poznaniak” był członkiem organizacji podziemnej jako wysiedleniec z Poznańskiego.

O zmroku na zwiad wyszedł „Mars” i „Zawała”. Po kilku godzinach wrócili, nie przynosząc żadnych wiadomości o Baumgartenie. Trwała dość długo narada, wreszcie zdecydowaliśmy, że należy wykorzystać noc na patrole po okolicy, celem zapoznania się z terenem i możliwością urządzenia zasadzki na Baumgartena. Na patrol w kierunku Słomnik wysłał „Mars” trójkę: „Rysia”, „Lenarta” i „Żnina”. Zadaniem naszym było zbadanie szosy w kierunku Słomnik i upatrzenie możliwych do zasadzki miejsc, gdyż mieliśmy wiadomości, że Baumgarten często tą szosą jeździł do Słomnik.

Wyszliśmy więc koło godziny 23 z 5 na 6 grudnia z naszej dusznej sionki i z przyjemnością wdychaliśmy mroźne, grudniowe świeże powietrze. Noc była dość widna, szliśmy więc żwawo przez pola, miejscami przekopane świeżymi rowami strzeleckimi. Do robót przy okopach spędzana była ludność z całej okolicy, a nawet z dalszych miejscowości. Przechodząc przez te rowy, mówiliśmy sobie, że będą one może niedługo grobem dla znienawidzonych Niemców.

Po dość długim marszu patrol nasz dotarł do szosy wiodącej do Słomnik. Weszliśmy na szosę w okolicy Waganowic. Podeszliśmy pod Słomniki, badając i zapoznając się z terenem. Gdy nam się zdawało, że jesteśmy już blisko Słomnik, zawróciliśmy i czujnie przebyliśmy cały odcinek do Waganowic, przeszliśmy całą wieś przez nikogo nie zaczepiani. Z drugiej strony Waganowic spostrzegłem zabudowania i teren, które wydawały mi się już znane. Z prawej strony płynęła jakaś rzeczka, a przed nami zamajaczyły większe budynki także po prawej stronie szosy. Jeszcze parę kroków i stwierdziłem, że to młyn. Ponieważ szliśmy dość śmiało i środkiem szosy, szepnąłem do „Lenarta”:

- Słuchaj, przed nami ten młyn, który „zrobiliśmy” z „Zawałą”.

Zanim to wypowiedziałem, nie zdążyliśmy się jeszcze zatrzymać, gdy usłyszeliśmy nagle wezwanie - „stój” i zaraz ten sam głos po niemiecku: Wer da? W tym momencie padł w naszym kierunku strzał z karabinu świetlnym pociskiem.

Machinalnie skoczyliśmy na skraj szosy do przydrożnych rowów, „Ryś” na lewą stronę, ja z „Lenartem” na prawą, wycofując się do tyłu do pobliskiego zakrętu szosy. Za nami padło jeszcze kilka świetlnych pocisków karabinowych. Na zakręcie szosy zatrzymaliśmy się na moment, nasłuchując, czy jesteśmy ścigani. Usłyszeliśmy w młynie gorączkowy ruch - nawoływania, krzyki. Wartownik spowodował widocznie alarm i poderwał strzegącą młyna załogę. Skierowaliśmy się w najbliższą boczną drogę, mijając zabudowania gospodarskie, następnie weszliśmy w czyste pole udając się w kierunku naszej kryjówki.

Wróciliśmy z patrolu około godziny 5 nad ranem. Po cichu weszliśmy do naszej meliny u gospodarza Juliana Wabika. Nie budząc śpiących kolegów złożyliśmy relację „Marsowi” i „Zawale”, którzy, zawsze czujni, spragnieni byli wiadomości o Baumgartenie. Patrol nasz tym razem nic nowego nie odkrył.


Obudziło nas umówione stukanie do drzwi sionki. Wszyscy śpiący poderwali się. „Zawała” otworzył drzwi. Wszedł „Poznaniak”, nasz łącznik z Terenówki i zdyszanym głosem oznajmił:

- Baumgarten jest we wsi, kilkanaście domów od nas!

Cały oddziałek złożony z dziewięciu ludzi w mgnieniu oka był gotów do walki na śmierć i życie. Zapanował moment ciszy. „Poznaniak’ podał jeszcze kilka informacji i „Mars” rozkazał:

- „Zawała”, „Lenart” i „Żnin” pójdą ze mną. Zabrać automaty, krótką broń i granaty. Reszta pod dowództwem „Rysia” zajmie stanowiska tak, by osłonić nasz odskok po wykonaniu zadania. Erkaem ustawić na wzniesieniu obok wąwozu.

Wszyscy wpatrzeni byliśmy w „Marsa”; był spokojny, stanowczy, nie zdradzał cienia zdenerwowania. Pewnym ruchem przesunął futerał z pistoletem bardziej ku przodowi. „Zawała” dowcipkując wsunął granaty do kieszeni od spodni, przy czym dodał: „Nie zaszkodzi się trochę rozerwać”.

- Weź stena od „Roberta” i zapasowe magazynki – rzekł „Mars” do „Zawały”. - „Żnin” i „Lenart”, czy macie zapasowe magazynki do automatów?

- Tak jest. Mam cztery magazynki - odrzekłem, chowając jednocześnie stena pod cywilną kurtkę.

- A tobie, „Lenart”, wystarczy amunicji do empi?

- Tak jest. Mam trzy pełne magazynki.

„Mars” potoczył po wszystkich wzrokiem, my patrzyliśmy na „Marsa”. W twarzach każdego z nas malowała się jedna myśl: dopaść Baumgartena, zarąbać, zmiażdżyć okrutnego potwora, który był postrachem całej okolicy. Ciągle był nieuchwytny, ciągle bezczelny i butny. Od kilkunastu dni tropiony - wpadł nam w ręce. Tu wybije jego ostatnia godzina.

Nadeszła chwila porachunku tak mozolnie zdobywana i upragniona. Czułem wypieki na twarzy, serce biło jak młot. To podniecenie niewątpliwie było u każdego z nas, mimo pozornego spokoju, każdy z nas dodatkowo wypuszczał urywane, pojedyncze, jędrne, trafne słówka: „my cię teraz - ty synu” - itd. „Lenart” energicznie klepał empi; miał „lekkiego pietra”; chociaż kto go w tym momencie nie miał? „Lenart” jak i „Zawała”, zawsze skorzy do poświęceń; „Zawała” wprost szalony, lekceważył życie, w obliczu śmierci śmiał się i żartował. „Lenart” był poważniejszy, bardziej przewidujący i sprytny. Ja różniłem się od nich oszczędnością słów, małomównością i pewnego rodzaju powagą.

- Zajmować stanowiska - rzekł „Mars” do „Rysia” - a wy za mną.

Chyłkiem pobiegliśmy w dół przez sad, kierując się poza opłotki, mijając kilkanaście zabudowań gospodarskich. Zamienieni całkowicie w słuch i wzrok, ściskając „rozpylacze” przesuwaliśmy się ku celowi. Na czele szedł „Mars”, wyprzedzał go co chwila „Zawała” - on najbardziej pragnął chyba pomsty na Baumgartenie - w odwet za zamordowanie naszej młodziutkiej, bohaterskiej sanitariuszki, „Fiołka”. Chwilami na moment zatrzymywaliśmy się na znak dawany ręką „Marsa”. Nasłuchiwaliśmy - skradając się gęsiego: „Mars”, „Zawała”, „Lenart” i ja - „Żnin”. Zbliżaliśmy się do ostatniego obejścia, gdzie według wskazówek „Poznaniaka” znajdował się wróg. Zatrzymaliśmy się na moment - do naszych uszu doszły wyraźne głosy Szwabów:

- Du verfluchte Klümpe - i lament kobiety oraz wyraźne odgłosy uderzeń.

Słychać było jakiś hałas i szczęk wywracanych jak gdyby talerzy czy żelaziwa. Jak się później okazało, Niemcy tłukli żarna potrzebne rolnikom do mielenia ukradkiem zboża na chleb.

Czołgając się już, podpełzliśmy pod zabudowania ostatniego gospodarstwa. Z odległości około 20 kroków mignęła nam na podwórzu sylwetka w mundurze. „Mars” zawołał:

- Automaty naprzód!

„Zawała”, „Lenart” i ja skoczyliśmy do zagrody od strony pola. „Zawała” pierwszy wypuścił serię do najbliższego Niemca. Niemiec runął jak długi na ziemię. „Zawała” biegł dalej w podwórze, „Lenart” strzelał równocześnie do drugiego, który uciekał do stodoły. W tym momencie bardzo wysoki Niemiec wybiegł z mieszkania. „Zawała” od razu stwierdził, że to Baumgarten. Skierował stena w jego stronę - przerażony „Leutman” wypuścił pistolet z ręki; widać terroryzował nim kobiety i mieszkańców domu.

„Zawała” serią ze stena położył oprawcę trupem. „Mars” poprawił mu z pistoletu. Dwóch innych Niemców poczęło uciekać przez otwarte wrota stodoły; cofnąłem się więc i okrążyłem stodołę w celu zabiegnięcia im drogi. Jeden z nich zmykał w szalonym pędzie w dół po pochyłości terenu - posłałem za nim jedną, drugą i trzecią serię. Niemiec zachwiał się i upadł, ginąc mi jednocześnie z oczu za jakąś osłoną. Moją myśl okrążenia Niemców odgadł „Lenart” i pobiegł za mną, prując także seriami do uciekającego Niemca. W jednej chwili ciche wiejskie gospodarstwo wypełnione było hukiem serii z automatów i pistoletów.

Nagle uczułem, że całkiem z bliska ktoś do mnie strzelił. Uczułem coś w rodzaju uderzenia w twarz. Błyskawiczna myśl - czy żyję? Tak, żyję! Czuję się całkiem dobrze i instynktownie zorientowałem się,, że wróg skrada się ku mnie, by oddać ponowny strzał z karabinu. Stałem na otwartej przestrzeni. Podbiegłem więc w lewo, bliżej stodoły, trzymając stena z ręką na spuście. Zza węgła stodoły wysunęła się lufa karabinu i mignęło ramię. Podbiegłem dwa kroki ku niemu, naciskając równocześnie spust stena. Seria pocisków wrąbała się w brzuch olbrzymiego cielska Szkopa, które osunęło się pod moje stopy. Pamiętam, jak spadła mu czapka, z której wysypały się kennkarty zabrane Polakom, i jak upadając wypuścił karabin z rąk.

Z przeciwnej strony nadbiegł „Mars” trzymając w ręku pistolet gotowy do strzału.

- „Żnin”, jesteś ranny? - zapytał, przyglądając mi się z zaniepokojeniem.

- Nie, nic nie wiem! dlaczego? - odrzekłem.

- Masz krew na twarzy i ramieniu. Ty jesteś w ucho ranny!

Odruchowo złapałem się za lewe ucho i istotnie zauważyłem krew na dłoni. Miałem również lewe ramię pokrwawione. Był to skutek strzału oddanego do mnie przed paru sekundami. Strzał ten, choć oddany z bliska i chociaż zostałem trafiony w lewe ucho i draśnięty w szyję, nie wyrządził mi żadnej krzywdy. Ma się to cudowne szczęście - pomyślałem.

- Nie, nic mi nie jest - rzekłem do „Marsa”. - Czuję się dobrze!

- Czy są jeszcze gdzieś te niemieckie ...syny?

- Wszyscy zlikwidowani, tylko „Zawała” ranny - biegnijmy do niego!

Pobiegliśmy bramą od drogi na podwórko. „Zawała” leżał ciężko ranny w nogę. Był pobladły z piekielnego bólu. Szybko skontrolowałem jeszcze całe obejście. Cztery trupy Niemców leżały w różnych miejscach obejścia gospodarskiego. Żywych Niemców nie było. Jednakże w tej krótkiej śmiercionośnej strzelaninie zginął też Polak, gospodarz Ludwik Łokas w wieku 41 lat. Strasznie rozpaczały za ojcem córki i żona Łokasa. Nie było jednak czasu na wyrazy współczucia, lada chwila mogła nadejść odsiecz ze strony Niemców stacjonujących w pobliskich, bo zaledwie około l km oddalonych Dalewicach.

Rannego ciężko „Zawałę” należało umieścić w bezpiecznym schronieniu. Wykazał on niezmiernie dużo odwagi i bojowości. Ścigając uciekającego Niemca, wpadł za nim do obórki, do której schroniła się przed strzałami żona gospodarza Łokasa. Ponieważ obórka była ciasna, a w dodatku stała w niej krowa, obaj walczący starli się wręcz. Z powodu braku miejsca nie było możliwości użycia karabinu - zresztą magazynek stena „Zawały” już został wystrzelany. Dobył więc błyskawicznie pistoletu, a Niemiec widząc niebezpieczeństwo szarpnął za ramię znajdującą się w pobliżu Łokasową, chowając się za nią przed pistoletem „Zawały”. „Zawała” poprzez ramię kobiety strzelił Niemcowi w łeb, ten jednak w tym samym momencie wystrzelił ze swego pistoletu trafiając „Zawałę” w prawą nogę tuż koło brzucha. Obaj walczący upadli na gnój. Legli obok siebie, zwierając się rękami i nogami. Tak zwartych w śmiertelnym uścisku zastałem w obórce. Podniosłem „Zawałę” wraz z „Marsem” i wynieśliśmy go na podwórze. „Mars” rozkazał „Lenartowi” znaleźć furmankę w celu przewiezienia rannego. W międzyczasie zabrałem jednemu z Niemców automat typu bergman, a karabiny dwóch innych zniszczyłem wyjąwszy zamki, które rozbiłem o kamienie. „Mars” zabrał pistolet zabitemu Baumgartenowi. Ta broń, a szczególnie bergman, stanowiła dla nas partyzantów cenną zdobycz. Była upragnionym podarunkiem na św. Mikołaja. Akcja ta bowiem odbyła się 6 grudnia 1944 r. w godzinach południowych. Wyzwoliła ona też okoliczną ludność od okrutnego tyrana, jakim był „Leutman”.

Czas naglił. Wzięliśmy więc z „Marsem” rannego „Zawałę” na ręce, ponieważ „Lenart” nie wrócił jeszcze z furmanką, i unieśliśmy go kilkaset metrów od gospodarstwa, gdzie na strychu domu znajdował się bezpieczny schowek. Dopomógł nam w tym „Olcha” z Terenówki. W czasie przenoszenia „Zawały” zjawił się „Lenart” i zameldował, że nie ma konia. Zdenerwowany „Mars” krzyknął:

- To zaprzęgnij krowę!

Jednak do tej operacji nie doszło. Nie zapomnę nigdy cierpienia „Zawały”. Potężny ból wyciskał mu pot z twarzy. Nie narzekał, nie jęczał, choć widać było, że bardzo cierpi. Żal było zostawić rannego kolegę w schowku. W tej sytuacji jednak takie mieliśmy tylko wyjście. Przyrzekliśmy „Zawale” zabrać go stąd nocą.

Dodać należy, że miał on i tak fantastyczne szczęście. Granat, który „Zawała” miał w kieszeni, został przestrzelony w momencie strzału w nogę. Granat nie wybuchnął, gdyż zapalnik nie został naruszony. Natomiast materiał wybuchowy wysypując się z uszkodzonego granatu zabarwił silnie na żółto wszystko, z czym się zetknął. „Zawała” miał więc żółtą odzież, twarz i ręce, mieliśmy i my z „Marsem” także wszystko zabarwione na żółto.

Pośpiesznie wróciliśmy z „Marsem” i „Lenartem” do naszego ubezpieczenia. „Ryś” z resztą kolegów byli na stanowiskach. Odsiecz ze strony Niemców mogła nadejść lada moment. Klucząc całą grupą, uszczuploną o Zawałę, wąwozami, których sporo jest w miechowskiej ziemi, wieczorem dotarliśmy do Pałecznicy, gdzie stała „Błyskawica”. Chłopcy, dowiedziawszy się o likwidacji Baumgartena, szaleli z radości. Nie było jednak dużo czasu na radość. „Zawała” oczekiwał pomocy. Po kolacji całym oddziałem pod dowództwem „Kuby” poszliśmy po „Zawałę”. Przez trzy dni jeszcze „Zawała” męczył się po partyzanckich melinach, zanim dzięki sprytnej organizacji dostał się do lecznicy przy ul. Siemiradzkiego w Krakowie.

Radość z „wykończenia” Baumgartena zapanowała i w innych oddziałach batalionu „Skały” - cieszyli się chłopcy z „Gromu”, „Huraganu” i „Skoku”. Cieszyła się ludność okoliczna - a na Niemców padł blady strach, wyolbrzymiony plotką.

Poprawiła się też dola „Błyskawicy” i innych oddziałów batalionu, bo wieś, wdzięczna za uwolnienie od tyrana, przygarniała nas gorącym sercem i karmiła obficie. Dziewczęta serdecznie wdzięczyły się do nas. Nadzieja i radość wstępowała w dusze Polaków, dni klęski Niemców zbliżały się, świtały dni wolności.

Tymczasem na biwakach partyzanckich, w marszach i nieomal na każdym kroku koledzy często mi „dokuczali” wołając: „Te, »Żnin«, ty w ucho ranny!" Najgorsze, że „przekleństwo” to wykoncypowali najbliżsi i najserdeczniejsi mi druhowie: „Boh” i „Zawisza”.


O akcji na Baumgartena znajdujemy wzmianki w prasie konspiracyjnej, a mianowicie:

„Biuletyn Informacyjny" w nr 106(314) z dnia 27 grudnia 1944 roku w pozycji „Likwidowanie zbrodniarzy” - donosi: „We wsi Dalewice w Miechowskiem zlikwidowano kapitana żandarmerii niemieckiej Baumgartena, znanego sadystę, szczególnie pastwiącego się nad kobietami i dziećmi. Zbrodniarz w dniu śmierci otrzymał nominację na majora za wybitne zasługi”.

„Małopolska Agencja Prasowa” podaje w nr 47/1944 z dnia 14 grudnia 1944 r., s. 7: „We wsi Dalewice w Miechowskiem zlikwidowano kapitana żandarmerii niemieckiej Baumgartena, w dniu, w którym tenże otrzymał nominację na majora. Był to niebywały sadysta, szczególnie pastwiący się nad kobietami i dziećmi.”


Przypisy:

  1. Stützpunkt (niem.) - dosłownie: punkt oparcia - placówka wojskowa w celu utrzymania władzy niemieckiej w okupowanej okolicy.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi