Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Tadeusz Bystrzycki, Dwa lata z życiorysu 1945-1947


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Tadeusz Bystrzycki ps. „Bystry”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



W styczniu, 20-go lub 21-go, 1945 roku powróciliśmy z partyzantki. Na ulicach Krakowa nie widać było zniszczeń wojennych, prócz kilku zniszczonych domów przy wysadzaniu mostów na Wiśle, trochę trupów niemieckich nad brzegami Wisły.

Już następnego dnia zaczęliśmy zbierać poniemiecką broń krótką i amunicję do niej. Nie pamiętam, w jaki sposób znalazłem się w posiadaniu trzech pistoletów: FN, Parabellum i Mauzera. Po kilku dniach odebrano mi Mauzera i Parabellum (organizująca się milicja), ale został FN.

Któregoś dnia, z początkiem lutego, przybiegła do nas moja dziewczyna, Luśka (później narzeczona i żona), mówiąc, że u nich w mieszkaniu jest kilku żołnierzy sowieckich i nie wiadomo co chcą i co zrobią. Nie namyślając się włożyłem pistolet za pasek i poszedłem z Nią do domu, po przeciwnej stronie ulicy Szerokiej. Ruscy popijali wódkę, kłócili się między sobą, nie zwracali na nas żadnej uwagi. Po pewnym czasie, pełnym napięcia wyszli. Odetchnęliśmy z ulgą, bowiem słychać było szereg pogłosek na temat zachowanie się żołnierzy sowieckich na terenach przyfrontowych, niezbyt pochlebnych.

Zdaje się w marcu 1945 roku zaczęła się nauka w szkołach. Na podstawie świadectwa z gimnazjum z 1939 roku, po wstępnym egzaminie, zostałem przyjęty do trzeciej klasy gimnazjalnej w Gimnazjum i Liceum św. Jacka, na ul. Siennej, w Krakowie. W Gimnazjum nauczyłem kolegów z klasy „Szturmówki” i innych piosenek, śpiewanych w Oddziałach Partyzanckich „Huragan”, a następnie w Samodzielnym Baonie partyzanckim „Skała” i w Oddziale „Malinowskiego”. Oczywiście nikomu nie wspomniałem o moim dotychczasowy życiu partyzanckim. Skrócone kursy i przeszedłem do 4-ej klasy, a nauka miała się rozpocząć 3 września 1945 r. Ile trwała przerwa wakacyjna już nie pamiętam.

W tym czasie z kolegami: Gienkiem Krupą – „Swarożyc”, Władkiem Salą – „Berlińczyk”, „Gołębiem” i Olkiem Bielem jako podstawowa piątka należeliśmy do poakowskiej organizacji podziemnej - może ROAK - nie wiem, lecz nazwa jakiej ożywaliśmy to Armia Krajowa. Dowódcą dywersji i naszym był kpt. „Dzwon” - Siedlecki, z Wileńszczyzny - podobno. Aby zdobyć pieniądze na zakup lepszej broni, działalność propagandową itp., należało zrobić jakiś „skok”, przy drugim czy też trzecim, po załamaniu się akcji i niefortunnej ucieczce, organa bezpieczeństwa ujęły Olka, a ten wsypał resztę. Nie wytrzymał przesłuchiwań, bicia, to też po kilku godzinach wszystkich nas aresztowano łącznie z dowódcą.

W lecie, 1945 roku, na ulicy Szerokiej mieściła się tandeta, gdzie sprzedawano wszelkie dobra ziemskie. Okresami nie możne było przejść swobodnie wśród tłumu handlujących. Mieszkałem przy tej ulicy pod nr 9, zaglądnąłem do domu, lecz zaraz wyszedłem na ulicę i stanąłem niedaleko domu, obserwując wejście. W pewnej chwili podchodzi do mnie dwóch mężczyzn, łapie za ręce, wykręca je i przeprowadza rewizję w moich kieszeniach. Za paskiem pistolet FN - został też z triumfalną miną zabrany, zaprowadzono mnie na ul. Batorego. Przesłuchiwania, bicie - jak piłkę podawano mnie między kilkoma przesłuchującymi. Po jakimś czasie straciłem przytomność, widocznie ostatni cios był nokautujący. Później skonfrontowano mnie z Olkiem i ten dopiero mówi, abym się nie zapierał, gdyż on już wcześniej wszystko dokładnie powiedział. Ciężko było!

Z ul. Batorego przekazano nas do PUBP, na ul. Kapucyńskiej. Tam był jakiś Lipski (zmienione nazwisko), sadysta. Widziałem jego dzieło w postaci zbitego chłopaka, któremu ciało posiekane od nahaja gniło, odchodziło od kości, śmierdziało niesamowicie. Takich bandyckich przesłuchań było więcej, to też legendami obrastały niektóre postacie z UB.

Przed nadejściem zimy przetransportowano nas do więzienia św. Michała, na ul. Senacką. Przygnębiające wrażenie sprawiają grube mury, ciemność, wilgoć, ponowne podawanie peraonalii, rewizje osobiste, odbieranie wszelkiej własności łącznie z paskiem. Skierowano nas do celi przejściowej, tzw. „zuwachs”, w której przebywaliśmy kilkanaście dni. Pierwsze zetknięcie z dyscypliną więzienną, poznawanie wszelkich typów ludzkich, począwszy od zwykłych bandziorów, przez różnej maści złodziejaszków, do Ukraińców z UPA i Niemców zbrodniarzy. Nikła garstka AK-owców, ale też od samego początku trzymaliśmy się razem. Wspólnie się pocieszaliśmy, że to długo nie potrwa, tylko patrzeć jak będziemy wolni.

Racje żywnościowe minimalne, aby żyć. Całe szczęście, że nasze rodziny wspomagały nas paczkami żywnościowymi oraz bielizną, założyliśmy spółdzielnię „kołchoz” w trójkę z naszej sprawy. Sprawiedliwie dzieliliśmy się zawartością naszych paczek, a pieczę nad tym sprawował Gienek – „Swarożyc”. Pozostało nas tylko trzech, gdyż kpt. „Dzwon” został zastrzelony podczas próby ucieczki - wg wersji UB. „Berlińczyk” zorientował się w porę, uciekł z Krakowa i wstąpił do LWP. „Gołębia” jakimś sposobem rodzina wybroniła jeszcze z UB i ukryła.

Wracając do żywienia, to wydawane nam porcje dzienne: rano pół litra coś podobnego do kaszy jęczmiennej czarnej, kawałek czarnego chleba, na obiad zupa z karpieli, na kolację ta sama zupa, lecz rzadsza i mniej. Dzień za dniem to samo, czasami gorsze nigdy lepsze.

Najgorsze w tym więzieniu to warunki sanitarne. W 1945 r. nie zważano na higienę. Aresztowany zostałem we wrześniu 1945r. W kącie celi obskurny kibel z przykrywą (nie zawsze), do którego wszyscy więźniowie, przez cały dzień, chodzili załatwiać potrzeby fizjologiczne. Z biegiem czasu sami więźniowie wprowadzili ostry reżim użytkowania - przebywania na kiblu. Po dziś dzień działa u mnie siła przyzwyczajenia i tylko rano mogę się załatwić w ubikacji. Przez dzień można było iść do kibla ale tylko z moczem.

Po przejściu do normalnej celi zmieniło się tylko otoczenie, gdyż większość współwięźniów to polityczni, przede wszystkim AK-owcy. Unormowała się możliwość korzystania z łaźni, raz na tydzień lub dwa tygodnie obowiązkowa kąpiel. Otrzymywało się ręcznik, kawałek mydła na kilka osób, i pod prysznic. Szybko namydlić się, umyć i opłukać aby zdążyć przed zamknięciem wody. W czasie kąpieli często oddawaliśmy do parowania nasze ubrania, celem zabicia rozmnożonych insektów. Kąpiel pozwalała zmyć z siebie krew z zabitych pluskiew. Pluskwy i pchły oraz wszy to gorsze niż zimno. Nie palili w piecach, a maleńkie okienko musiało być stale otwarte, gdyż na 12 - 15 m2 powierzchni celi przebywało średnio 20 osób. Nie było miejsca na spanie, na położenie się wygodniej, zmiana położenia się na drugi bok odbywała się na komendę. Deski podłogi twarde, z wystającymi sękami. Przez kilka lat, po wyjściu z więzienia, miałem na biodrach ślady, odgnioty stwardnienia, a wszystko to pozostałości po więziennych deskach, w nocy całe stada pluskiew wędrowały z wszelkich zakamarków na sufit (sklepienie półokrągłe) i w pewnym momencie spadały na twarz więźnia, jakby tresowane przez UB lub innych poprzedników. Oganiając się ręką rozgniatało się je na twarzy - smród i krew. Rano niektórzy wyglądali okropnie a zarazem śmiesznie. Z myciem też kłopoty - jedna miednica i konew wody na tyle ludzi. Pchły natomiast, to inne zagadnienia. Tak potrafiły dokuczyć, popstrzyć bieliznę, że strach! Czarne kropki, jedne przy drugiej, więcej czerni aniżeli białego. Wszy piły naszą krew, ale parowanie odzieży dawało nam spokój na kilka dni. Należałoby jeszcze nadmienić o świerzbie, bardzo trudnym do wyleczenia, smarowano nas, a raczej smarowaliśmy się wzajemnie, maścią sporządzoną przy wydatnej ilości siarki. Wlokło się to całe miesiące, smarowanie i ponowne zarażanie się.

Przez cały okres więzienia u św. Michała przebywałem na drugim oddziale, który należał do ciężkich, ale najcięższy był I-y. Na „parapecie” okiennym, tak na I-ym jak i na II-im oddziale, można się było położyć i to wygodnie, swobodnie. Szerokość muru, a właściwie długość luki do okienka, wynosiła ponad 1,5 m. Łukowe sklepienia, ciasnota, głód i zimno w zimie a gorąco w lecie, zaduch - to się przede wszystkim pamięta.

Najgorszy to głód, bowiem racje więzienne dla młodych organizmów to minimum do życia. Rano czarna zbożowa kawa-lura, prawie nie słodka. Do tego „pajdka” chleba czarnego, ciężkiego, kleistego, na cały dzień. Zawsze zastanawialiśmy się z czego upieczony jest ten chleb. Na obiad zupa z karpieli-brukwi, prawie nie do jedzenia. Kolacja znikoma, kawa lub resztki zupy z obiadu, rozcieńczone. Marzeniem naszym był chleb, duży jak koło u wozu, mógłby być nie tylko z mąki, ale i z innych domieszek. Mama i Luśka co kilka dni, a właściwie co tydzień lub dwa, przynosiły paczki: chleb, trochę tłuszczu, cebulę, papierosy oraz coś z bielizny. Często była to dodatkowa kromka chleba do zupy, a to było już dużo dla organizmu. Wieczne kłopoty z tytoniem, papierosami gdy paliło się wiórki z podłogi czy też miotły brzozowej i to w gazecie! W kilkunastu.

Przez cały czas pobytu w więzieniu myśli krążyły tylko wokół tematu - jak uciec! Planowało się ucieczki najbardziej fantastyczne, ale też i takie, które miały cechy prawdopodobieństwa, możliwe w wykonaniu. Omawiało się poszczególne drobiazgi, techniczną stronę planu, wykonawstwo, kto, co, kiedy i jak.

Jednym z ulubionych i koniecznych zajęć - to marsze w celi, we dwójkę, przeciwny krok, to znaczy jeden prawą a drugi lewą nogą rozpoczynają, tak aby przy nawrocie zwracali się do siebie i maszerowali dalej. Marsz, czasami trzy lub cztery kroki i nawrót - i tak w koło Macieju, obliczyłem, że przemaszerowałem około dwa i pół tysiąca kilometrów w celi, i to tylko w więzieniu św. Michała.

Golenie we własnym zakresie. Zawsze ktoś coś wymyślił, skombinował. Starą żyletkę oprawiało się w dwa patyczki, wiązało i gotowa do golenia niby brzytwa. Po takim goleniu wyglądało się niezbyt przyjemnie, pociętym, pokrwawionym, ale prawie ogolonym, wszystko to po kryjomu, tak aby strażnik nie zauważył, bowiem czekała karę za posiadanie ostrych narzędzi. Od czasu do czasu fryzjer więzienny - funkcyjny więzień - strzygł głowy, nie rzadziej jak co dwa miesiące. Nie było wyjątków, wszyscy po kolei.

Dzień więzienny podobny jeden do drugiego chyba, że następują zmiany celi a co za tym idzie, przyzwyczajanie się do nowych ludzi, twarzy, zapatrywań, poznawanie ich charakterów, często skomplikowanych. A ludzie byli przeróżni, z różnych stron Polski.

Przez pierwsze dwa tygodnie po odstawieniu mnie do więzienia św. Michała, na ul. Senackiej, przebywałem w celi przejściowej, na tzw. kwarantannie. Najgorsza zbieranina, wszelkiej maści i wszelakiej profesji. Część politycznych, ponadto wszelkiego gatunku złodzieje, bandziory, zboczeńcy, Podłoga chyba betonowa, smród, zaduch nie do wytrzymania. Strasznie. A tu człowiek młody, ogłupiały przebytym śledztwem, nie wie co robić i jak. Wszystko jednak przechodzi, mija jęk zły sen.

W normalnej celi, na II-im oddziale, podłoga drewniana, nadal ciasno, ale więcej dbałości o utrzymanie czystości. Większość więźniów politycznych z Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych, ale tych ostatnich mało. Nadto granatowi policjanci, byli wojskowi, przeważnie z wywiadu, księża. Dużo więźniów chorych, cierpiących na różne choroby wieku, ale najwięcej chorych na gruźlicę płuc – spustoszenia wojenne.

Utkwiło mi w pamięci jedno szczególne wydarzenie. Otóż, nie pamiętam już z jakiego powodu, cela domagała się strażnika po apelu wieczornym. Zaczęto się dobijać do drzwi, krzyczeć. Przodował w tym kolega od „Zapory”, z lubelskiego. Po pewnym czasie otwarto drzwi, wygnano nas na korytarz w kalesonach i koszulach. Zima! Na korytarzu dwa szpalery w mundurach, kto zacz nie wiem, może strażnicy więzienni, z pistoletami, kijami, bykowcami, pałkami - i przez ten dwuszereg, pod ciosami, trzeba przelecieć do karceru na I-szy oddział. Pokrwawieni dobiegliśmy do karcerów, a przy wejściu jeszcze baty. Przypomniały mi się powieści z Dzikiego Zachodu, Karola Maya, tam też odbywały się podobne sceny wśród dzikich. Czy mogłem kiedykolwiek przypuszczać, że u nas, w uniwersyteckim mieście Krakowie, w Polsce, przeżyję to samo na własnej skórze? Ciężko było, najgorsza noc w zimnym karcerze, w środku zimy. Ani usiąść, ani umyć się z rozmazanej krwi. Rano poznać się nie mogliśmy.

Porozrzucano nas po różnych celach. Wiadomo, kto był w celach dla politycznych, gdyż wśród gromady 20-25 ludzi (na 20-tu m2), byli w większości oskarżeni o próbę obalenia „demokratycznego” ustroju i rządu państwa polskiego (republiki ZSRR), oficerowie II oddziału WP, policjanci i tp. Wielu było a Wołynia, z 27 Dywizji piechoty AK, z lubelskiego, z oddziałów Armii Krajowej, NSZ i WiN. Szereg osób z Miechowskiego z AK, np. Raj, Czesław, których czerwoni sterali się odizolować jako groźnych dla ówczesnej rzeczywistości.

Cały czas pobytu - to nawracająca myśl o ucieczce. Nieraz nasuwały się wprost fantastyczne projekty ucieczek, ale przecież są też inne możliwe, wykonalne. Ten temat jeszcze omówię, a tymczasem o koledze od „Zapory”. Nie pamiętam jego nazwiska, lecz pamiętam jego buty - gumiaki! On też, będąc jeszcze w celi napomknął, że po wyjściu z więzienia – a dowodów jego winy nie mieli – wysadzi w powietrze więzienie. Było to w zimie 1945/46 r. Dowiedzieliśmy się, że wyszedł na wolność. Po niedługim czasie ktoś wysadził mur od strony plant okalających wiezienie. Zarządzono alarm wśród strażników - noc - oświetlono reflektorami cały przyległy teren, słychać było głosy straży więziennej i UB na podwórku zakładu. Czy ten wybuch spowodował kolega od „Zapory” - nie wiadomo. W każdym razie była to raczej demonstracja, że ktoś o nas pamięta, wspomina, myśli.

Na wiosnę 1946 roku przewieziono nas na rozprawę, na ul. Józefitów i tam odbył się sąd nad nami, Szybko, sprawnie. Sąd wojskowy w Krakowie skazał mnie ma 13 lat wiezienia, łącznie na 8 lat, a pozostali koledzy dostali po 5 lat. Z rozprawy pamiętam jedno nazwisko, sędzia lub prokurator - Haber, typ super nieprzyjemny, odpychający.

Wątpię, czy zdolny byłbym odsiedzieć cały wyrok, zdaje się, że w tym czasie miałem już gruźlicę płuc, lub też się zaraziłem, gdyż kilku kolegów miało zaawansowaną, pluli krwią.

Pod koniec mojego pobytu spotkałem, w kolejnej celi nr 31, Przemysława Bystrzyckiego, cichociemnego. Był zrzucony na Podhale, na terenach PSP (Pułk Strzelców Podhalańskich) Armii Krajowej. Trochę rozmawialiśmy, chociaż był raczej małomówny, zamknięty w sobie. Dowiedziałem się, że był skoczkiem spadochronowym z bazy we Włoszech, pod koniec wojny. Niewiele opowiadał o rodzinie, tylko niektóre fragmenty, nie mogące mu zaszkodzić. Każdy obawiał się podsłuchiwał innych więźniów, niezbyt dobrze znanych. Jak to w więzieniu, baliśmy się mówić za dużo, każdego się podejrzewało, unikało, chyba że to był kolega, z którym się długo siedziało i w pewien sposób przejrzało. Moja znajomość p. Przemka była krótka, a nie można było rozwinąć szeregu tematów przy obcych, pamiętam go w swetrze – chyba góralskim, ciepłym, jasnym w pasy. Z tej też celi uciekłem.

Było to 18 sierpnia 1946 r. - niedziela, słoneczna, godziny ranne. Po śniadaniu, szereg wtajemniczonych z wewnątrz i grupa zbrojna z zewnątrz przystąpiły do działania. Otworzono cele więźniów politycznych, przede wszystkim na I-szym oddziale, część II-go i niektóre III-go. Później otwarto pozostałe cele. Po wyjściu z celi skierowano mnie do pokoju naczelnika więzienia, polskiego Ruska, lub jak kto chce - Ruska polskiego pochodzenia. Gdy zobaczyłem go w fotelu, przywiązanego za ręce i nogi, gołego do pasa, tłustego, spasionego pomyślałem, ze najlepiej byłoby go osądzić doraźnie i sprzątnąć. Dłuższą chwilę pilnowałem go sam, lecz bez przerwy przechodzili więźniowie zaciekawieni, to też powiedziałem do któregoś aby pilnował „więźnia”, a sam poszedłem do głównej bramy zobaczyć co się dzieje. Okazało się, że samochód ciężarowy z więźniami (podobno około 30-tu) już odjechał. No to koniec! Nie zastanawiając się, nie tracąc czasu, wraz z kolegami z celi, spotkanymi na wartowni, Jankiem Kowalem z ul. Miodowej oraz Dominikiem NN z 27-ej Wołyńskiej Dywizji AK, wybiegliśmy za mury więzienia.

Wolność! Piękny, słoneczny dzień, ciepło. Nikogo chyba nie raziły nasze stare ubrania, zniszczone wielomiesięcznym przebywaniem w więzieniu. Natomiast mogły zwracać uwagę ostrzyżone głowy, gdyż włosy mogły mieć najwyżej 1 cm. W pierwszej chwili nie wiadomo było co należy robić, bowiem iść do domu nie można, gdyż tam już może być za moment UB czy milicja, ponadto widzieliby nas znajomi i wiecznie ciekawe sąsiadki, wiedzące o moim pobycie w więzieniu. Pozostała tylko jedna droga - do lasu. Gdzie w Krakowie najbliższy las, lasek? Otóż, poprowadziłem kolegów przez most Dębnicki, na Krzemionki. W rejon groty Twardowskiego dotarliśmy szczęśliwie, bez kłopotów, z tym, że z uwagi na spacerujących ludzi, także takich udawaliśmy. Udając odpoczywających, położyliśmy się w pobliżu groty, po odejściu ludzi, w godzinach wieczornych, aby schronić się przed ewentualnym deszczem, a także przed wałęsającymi się chłopakami, udaliśmy się do groty. Tam przesiedzieliśmy całą noc, omawiając plan działania na następny dzień.

Rankiem, gdy jeszcze było ciemno, lekko mglisto, pojedynczo, za mną w odstępach kilkunastometrowych, udaliśmy się do kościoła w Dębnikach. Zaledwie świta, kościół już otwarty lecz bez wiernych. Rozejrzałem się po kościele, skierowałem do ławki a za mną, po chwili, reszta kolegów. Do konfesjonału przybył ksiądz, spowiadać - i nagła myśl: do konfesjonału do spowiedzi. Poszedłem, przyklęknąłem i pod tajemnica spowiedzi wyznałem księdzu, że jestem uciekinierem z więzienia w dniu wczorajszym, jestem z dwoma kolegami, także członkami podziemia. Polecił wrócić do ławki i czekać. Po pewnym czasie ksiądz - nie wiem czy ten sam - zaprowadził nas do jakiejś przybudówki a może zakrystii, gdzie szczegółowo opowiedziałem o sobie i kolegach z pobytu w więzieniu. Otrzymaliśmy coś do jedzenia, można się było umyć, ale gdzie to było nie wiem. Pojawił się fotograf, porobił nam zdjęcia do kennkart, a następnie, wieczorem, odprowadzono nas do jakiegoś mieszkania na ul. Polnej. Nazwisk i dokładnego adresu nie pamiętam, a może nie wiedziałem. Wiem tylko, że w latach stalinizmu, bierutowszczyzny, starałem się usilnie zapomnieć wszystko co dotyczyło kościoła w Dębnikach i ulicy Polnej. Nie wydałem ich, mimo kolosalnych nacisków, gróźb, nachodzenia żony, utrudniania życia na każdym kroku.

Po dwóch, trzech dniach dałem znać, przez któregoś księdza, do domu, a raczej do miejsca pracy brata, Janka, na ul. Garbarską. Powiadomiono brata o mojej ucieczce z więzienia i mej prośbie, aby dostarczył mi jakąś odzież, bieliznę, czapkę i chyba papierosy. Otrzymałem, ale kto mi przyniósł, brat czy ksiądz - nie pamiętam. Po kilku dniach otrzymaliśmy nowe kennkarty, ja na nazwisko Stanisław Brodowski - tyle pamiętam. Po kilku następnych dniach cichaczem opuszczaliśmy życzliwą, nieznaną kobietę. Opiekowała się przecież nami przez kilka dni, uprzejma, staranna, jak matka. Jeszcze dzisiaj wspominam te dni, a przecież nie były lekkie. Nie mogliśmy zwracać uwagi sąsiadów, nie chodzić po pokoju, nie używać ubikacji, nie palić, nie rozmawiać, tylko szeptem. Bardzo możliwe, że znałem jej nazwisko i adres, ale musiałem zapomnieć, gdyż UB całe lata (do 1952 r.) nachodziło mnie, po ujawnieniu, abym zaprowadził ich do jej domu. Musiałem zapomnieć, nie myśleć o niej - dla jej dobra!

Prawdopodobnie w pierwszych dniach września lub ostatnich sierpnia, w towarzystwie kapitana (Romanowskiego?) i ppor. „Jaremy” - Locha, udaliśmy się na stację kolejową w Podgórzu. Pociągiem, zakopianką, w napięciu dojechaliśmy do Stryszowa za Kalwarią. Tam, w ich towarzystwie wysiedliśmy z przeciwnej strony stacji i udaliśmy się w góry – lasy.


.... pomylił się Stalin, pomylił się kat.

A za nią zdziczała hołota,

Za Zamek, za Sybir, Za Katyń, za krew,

Zapłaci podziemna piechota ....

(urywek z listu-grypsu do siostry, Heleny Woźny, z dnia 14.05.1946 r.)


W oddziale partyzanckim „Burza”, „Mściciela”

Przekazano nas do oddziału partyzanckiego „Burza”, ale normalnie mówiło się „Mściciel” - od dowódcy oddziału. Operował on: na północy - linia kolejowa Skawina - Oświęcim, do gór na południu - pasmo Babiogórskie oraz Sucha Beskidzka - Bielsko do linii Kraków - Myślenice - Skomielna. Tak możne, w grubszym zarysie naszkicować teren działania naszego nowego oddziału. W oddziale przyjęto nas z rezerwą, chociaż przysłali nas z Dowództwa okręgu, a poza tym płk Dellman – „Dziadek” sam rekomendował już na miejscu. Wieczorem, pierwszego dnia pobytu, byłem wielce zbudowany odśpiewaniem, po apelu, modlitwy: „O Boże, który jesteś w niebie ...”. Zabrało się nas około 50, nie licząc wart i patroli. W partyzantce przede wszystkim byłem używany do zadań specjalnych - jeśli to tak można nazwać - do utrzymywania kontaktów z Dowództwem w Krakowie, do przewozu broni z odległych czasem miejscowości, do zdobywania pieniędzy w bankach i całego szeregu innych czynności wymagających wyjazdów do miast.

Potyczki z UB, KBW i Milicją były dosyć częste, gdyż był to okres utrwalenia władzy ludowej, referendum, wyborów. Razem ze mną był „Mały” i „Minko” w drużynie chor. „Dziadka”, starszego, wąsiastego, podobno był u gen. Andresa. Operowaliśmy przeważnie w rejonie Stryszów-Łękawica-Wadowice. Jesień była ciepła, a w mundurze też ciepło - w sam raz. Młodość dużo nie wymaga, aby na wolności, aby było coś zjeść, zapalić i czasem wypić. Picia alkoholu unikałem wiedząc, że alkohol osłabia, a poza tym organizm mój nie przyzwyczajony - nie przyjmował.

Ciężko w tej chwili pamiętać po kolei niektóre wydarzenia. Wiem tylko, że do listopada 1946 roku jeździłem dużo pociągami do Krakowa i na Śląsk. W październiku, Dowództwo w Krakowie opracowało plan akcji na kasjerów DOKP w Krakowie oraz ochronę ze SOK, którzy nieśli pieniądze na wypłaty w terenie. Przybyło nas kilku, spod Wadowic. Samochód półciężarowy oczekiwał nas na rogu placu Matejki i ul. Warszawskiej, przed kościołem św. Floriana. Na uboczu stali, obserwujący nas, kapitan z porucznikiem - już znajomi - a my, tzn. „Doktor”, „Lord”, „Łokietek”, „Dan”, „Anglik” i ja – „Studnicki” (i może ktoś jeszcze), zatrzymaliśmy sokistów niosących pieniądze, zdążających na ul. Kurniki, odebraliśmy je i do samochodu. Gorzej, bo samochód nie chciał zapalić. Denerwowaliśmy się niesamowicie, a chyba najbardziej kierowca, chłopak młody – „Anglik” lub „Dan”. Po pewnym czasie, który wydawał się bardzo długim okresem - wreszcie zapalił, uruchomił samochód, i w drogę. Pieniądze oddaliśmy w sztabie, przeszło 1,5 miliona złotych. Melinowaliśmy gdzieś na Czerwonym Prądniku, za rzeczką, którą przechodziło się po kładce.

W czasie marszu, w oddziale, moje miejsce zawsze było na szpicy, dowódca wiedział o moim „koniku”, to też podawał tylko kierunek i znającego dobrze drogę przemarszu. Nie lubiłem chodzić w tłoku, a tak miałem możność wykazanie własnej inicjatywy, spostrzegawczości, lubiłem niebezpieczeństwo, ryzyko. Marsze, przeważnie nocami, chociaż nieraz trzeba było uchodzić przed wrogiem podczas dnia. Marsze nocne ciężkie, ciemno „choć oko wykol”, a tu trzeba iść, często nie wyspany, gdyż co kilka dni jak nie akcja to jazda do Krakowa do dowództwa, a jak nie to akcja na bank (dwukrotnie w Bielsku), lub też przewóz broni. Nie było kiedy spać i zdarzało się, że zasnąłem w marszu budząc się przy wywrotce lub otrzymując uderzenie gałęzią od poprzednika. W jesieni zimne deszcze, ciężko było iść a jeszcze gorzej kwaterować w lesie. A często się zderzało mieć pod tylko tornister i gałązki.

Dowódcą oddziału był „Mściciel” (Mieczysław Wądolny – dowiedziałem się po ujawnieniu). Drużynowi, a może d-cy plutonów to: „Marzec” - sierżant, „Łokietek” - sierżant, „Dziadek” – chorąży - tak go nazywaliśmy, ale pseudonimu nie pamiętam, na imię miał Aleksander. Z członków oddziału to: „Lwów”, „Niedźwiedź”, „Minko”, „Mały”, „Lord”, „Doktor”, „Zwierz”, „Żbik”, „Tygrys”, „Sęp”, „Hanys”, „Księżyc”. Tylko tych kilka pseudonimów zachowało się w mojej pamięci. Wielu z nich zginęło, np. „Niedźwiedź”, na stacji w Kleczy Górnej - ranny, popełnił samobójstwo strzelając sobie w usta. Razem z nim i „Lwowem”, podczas pobytu w Krakowie, zrobiliśmy sobie zdjęcie, format pocztówkowy, w foto „Irena” na ul. Krakowskiej. Przed kilku laty spotkałem „Doktora” (Władysław Kowalczyk), szedłem do lekarza i nie było czasu porozmawiać. Umówiliśmy się, podał mi też swój telefon, jeszcze stary, pięciocyfrowy numer krakowski. W jakiś czas później, może podczas etanu wojennego, przeczytałem w gazecie nekrolog, to samo imię, nazwisko, zawód (ślusarz-mechanik), a w nowej książce telefonicznej jego nazwiska już nie ma. Mieszkał na ulicy Szwedzkiej.

Z higieną, w oddziale było kiepsko, wszy, mendy żarły nas bez przerwy, nie mając żadnego respektu przed nami - jedynie proszek DDT potrafił je uspokoić na jakiś czas. Zapamiętałem jednak to, gdyśmy dostawali proszek do przesypywania się nim - to z reguły w najbliższych godzinach dochodziło do starcia z UB czy też KBW.

Stacja kolejowa Klecza Górna to mój przystanek w podróży do i z Krokowa, czy też innych miast, gdyż przeważnie melinowaliśmy nad stacją w Kleczy lub pod lasem, pod Górą Jaroszowicką, po przeciwnej stronie stacji kolejowej. Na melinie przebywaliśmy po kilka najwyżej dni: na Wysokiej i w Stanisławie, w Łękawicy w kilku miejscach i w Gorzeniu, w Stryszawie i w Stryszowie oraz wielu innych wsiach powiatu wadowickiego i suskiego. Śniegi, zapędzały nas do różnych chałup, a w nich nierzadko brud, smród i ubóstwo. Gdzieś koło Skomielnej Czarnej, na górze, byłem pierwszy raz w życiu w kurnej chacie. Dymiło się na całą izbę, tylko na kilkadziesiąt centymetrów od polepy coś było widać. Wyżej ciemno od dymu, trudno oddychać, oczy łzawią. Dziwiłem się jak mieszkańcy tej chałupy mogą żyć, wytrzymać w takich warunkach.

Zdaje się w październiku 1946 roku pojechaliśmy w kilku do Jawiszowic koło Oświęcimia, do zawiadowcy stacji. Miał dla nas kilka poniemieckich karabinów maszynowych oraz dużo amunicji, w sumie 4 czy 5 skrzyń o wymiarach 200 x 50 x 35-40 cm. Do końca dnia siedzieliśmy nad Wisłą i bili wszy. Właściwie to zdjąłem zieloną wojskową koszulę i płonącymi zapałkami uśmiercałem wszy w szwach, załomach. Trwało to zajęcie kilka godzin, ale przynajmniej pozbyłem się częściowo pasożytów łaknących mojej krwi. Gdzieś, u kogoś, zdrzemnęliśmy się jakiś czas, aby wczas rano wsiąść do pociągu, do Spytkowic. Bagaż - skrzynie - nadali kolejarze, a myśmy tylko pilnowali aby nie zaginęły. Dojechaliśmy do Spytkowic, tam przesiadka i oczekiwanie na pociąg do Suchej przez Wadowice. Wstąpiliśmy do knajpy obok stacji, aby coś przekąsić i wypić. Skrzynie leżały na peronie. Bez kłopotów dojechaliśmy do Mucharza, a tam na przystanku do pociągu wsiadło KBW, co najmniej pluton. Denerwujemy się, gdyż na następnym przystanku, w Zagórzu, mamy wysiadać. Co robić, jechać dalej czy ryzykować? Dojechaliśmy, wysiadamy, a dwóch z nas - ja i „Lwów” - podeszliśmy do wagonu bagażowego. Odbieramy skrzynie i układamy na poboczu. Jestem spięty w sobie, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Żołnierze KBW patrzą na nas podejrzliwie, a o 50 m, równolegle do przystanku, na skraju zarośli ukryci są koledzy z dowódcą „Mścicielem”. Napięcie w szczycie kulminacyjnym, czy się wytrzyma, czy nie zdradzi się jakimś ruchem, gestem? Wreszcie pociąg rusza, przyspiesza, a żołnierze jeszcze spoglądają na nas - a może tak się nam tylko wydaje? Po chwili, gdy pociąg znikał ze zakrętem, nadeszli koledzy, szybko zabrali skrzynie i w las. Kilkanaście minut później dowódca mówił, że był zdecydowany stoczyć walkę z jadącymi żołnierzami KBW, gdyż przywieziona przez nas broń była konieczna na dozbrojenie oddziału. Oczywiście, gdyby nas zatrzymali, legitymowali. Uniknęliśmy prawdopodobnie śmierci, bowiem w przypadku ostrzału nie mieliśmy możliwości ucieczki ani schowania, byliśmy widoczni ze wszystkich stron. Niewyspani, zmęczeni i głodni, marzyliśmy tylko o odpoczynku.

Przed zimą melinowaliśmy na stoku Góry Jaroszowickiej, na polanie, w lesie, w kilku chatach (Gołęciówka?), mając wgląd na szosę Wadowice-Sucha. Jedna z czujek była na skraju lasu Wadowic, Jaroszowic, odległa ponad kilometr od m.p. Któregoś dnia wartę pełnił „Gwiazda” z amunicyjnym, mieli „dreizera” (MG-34). Nadeszło KBW i UB, więc zaalarmowali nas seriami strzałów. Przydusili do ziemi nieprzyjaciela i po pewnym czasie wycofali się do obozu, w którym już wszyscy byli gotowi do wymarszu. W kilku zostaliśmy wysłani po „Gwiazdę” i wraz z nimi udaliśmy się w głąb lasu za oddziałem i tak dotarliśmy do Łękawicy, na stałą melinę na skraju lasu.

Przezorny dowódca nie pozwalał przebywać na jednej melinie dłużej, jak najwyżej 2-3 dni, wciąż zmieniał miejsce pobytu, postoju. Dlatego też donosiciele, powiadamiając o miejscu naszego postoju, nie mieli satysfakcji, gdyż UB, po przyjeździe z reguły zastawało puste pomieszczenia.

W Kleczy Dolnej, czy też Górnej, a może na styku, pod górą Jaroszowicką, na jakimś dziale pod lasem, odpoczywaliśmy 2 dni. W tym czasie przypadły imieniny Aleksandra (12.12.), naszego „Dziadka”. Mieliśmy więc znanego solenizanta, z tej okazji urządziliśmy występy pt.: „Młody pan z Wysokiej”. W trakcie zabawy zaatakowało nas KBW, UB, MO i chyba ORMO, otoczyli nas. W kilkanaście sekund wszyscy gotowi do walki. Przebijemy się do potoka, wąwozu zadrzewionego przeganiając - dosłownie - zgrupowanych tam milicjantów. Nawet nie otworzyli ognia, zrejterowali widząc nas i nasze uzbrojenie. Kilku się zagapiło, dostali po pyskach i zbiegli. Droga do lasu wolna, chociaż próbują ostrzeliwać nasz oddział.

Ze wspomnień można jeszcze odnotować moją chorobę - silna grypa lub zapalenie płuc – coś z tych rzeczy. Melinowaliśmy w Ponikwi, w górze wąwozu, wsi pod lasem, wówczas to zachorowałem. Widząc mnie rozgorączkowanego, sennego, chorego, dowódca „Mściciel” nakazał komuś z kolegów przegotować „lekarstwo”. Była to literatka lub mała szklanka spirytusu, pół na pół z psim smalcem. Z obrzydzeniem, ale wypiłem do dna, świeczki stanęły mi w oczach. Po chwili zmorzył umie sen, zdążyłem się trochę rozebrać i na łóżku w kuchni, wśród gwaru, szumu, rozmów - spałem do 4-ej rano. Kamiennym snem spałem około 12-13 godzin. Obudziłem się 20.12.1946 r., wypoczęty, bez temperatury, tylko trochę osłabiony. Zjadłem coś, wypiłem kawę zbożową słodką i poszedłem na dwór sprawdzić warty.

Objąłem służbę podoficera służbowego. Około 7-mej alarm! Zbliża się nieprzyjaciel, rozlegają się strzały wart do ukazujących się sylwetek. W ciągu kilkunastu sekund wycofujemy się w górę wąwozu, porosłego starym lasem z podszyciem, przeszliśmy stromizny góry Żar, Królewiznę i dotarliśmy na Leskowiec. Po chwilowym odpoczynku, uporządkowaniu marszu, udaliśmy się na południe. Gdybym był chory nie miałbym żadnych szans na przejście tej morderczej drogi, a tak choć z trudem, ale dotrzymałem kroku innym. Przez Kuków, Lachowice wspięliśmy się na zbocze góry, za szosą Sucha-Żywiec. Musieliśmy przejść rzeczkę, buty napełniły się wodą, zimną. Na zboczu odpoczynek - zasadzka na nadciągające samochody z wojskiem. Z broni maszynowej ostrzelaliśmy samochody, panika wśród żołnierzy, chowają się gdzie kto może i odgryzają seriami ka-emów. Stojąc za świerkiem strzelam z mojego bergmana krótkimi seriami. W pewnej chwili, kilkanaście centymetrów nade mną, przechodzi pocisk przez drzewo i drzazgi sypią się na moją furażerkę....

Wycofujemy się odskokami aż pod pasmo Jałowieckie, gdzieś na Jałowiec. Późnym wieczorem, w śniegu, dobrnęliśmy do jakichś zabudowań przysypanych śniegiem, wyglądających bardzo biednie. W sieni stała beczka kiszonej kapusty - nie darowaliśmy jej. Palcami, z lodem, zajadałem jak rzadki rarytas. Głodni, potwornie zmęczeni. Ostatnie kilometry przed postojem zasłabł „Hanys”, to też wsiadł na jedynego konia, służącego do przewożenia zapasów. Wielu z nas zazdrościło „Hanysowi” wygody. Pragnienie tylko można szybko ugasić, gdyż wokół śniegu po kolana. Krążyło wśród tamtejszej ludności opowiadanie, jak to leśni natłukli ubowców tyle, że ich ładowano na samochody jęk kłody drzewa.

Melinowaliśmy po okolicznych wioskach jak: Stryszów, Stryszawa, obie Tarnawy, Marcówka, Budzów, Jachówka, Bieńkówka i Zachełmna. Przenosiliśmy się z miejsca na miejsce, ze wsi do dalszej wsi, ale zawsze blisko lasu i możliwości dojścia do pociągu. Stacjonowaliśmy także w Wysokiej, w Barwałdach, Bugaju.

Pewnej nocy poszliśmy patrolem do Barwałdu, a tam w remizie, czy też w domu ludowym, odbywała się zabawa wiejska. Ubezpieczenie pozostało koło budynku (na podwyższeniu ziemnym), część weszła do wnętrza. Lekki popłoch, ale zabawa trwa, bawimy się także. Nagle, alarm! Strzelanina. Wybiegamy na dwór a sierżant, dowódca patrolu (z 27 DP Wołyńskiej AK - pseudonimu nie pamiętam), dla postrachu krzyczy: - „Pierwszy pluton na lewo, drugi na prawo! Ognia! Ostrzeliwując się wycofujemy patrol, lecz niestety jeden z kolegów, starszy, niedawno wstąpił do oddziału, poległ i to przy wyskakiwaniu przez okno. Dostał serie. Pech. Przedzieramy się w stronę Bugaja, a po przebiegnięciu kilkuset metrów oddajemy kilka krótkich serii z broni maszynowej. Mój bergman zaciął się po pierwszej serii, ale szybko usunąłem usterkę i nadal sprawnie działał.

Pod koniec roku byłem w Bytomiu i Zabrzu, u „Zygmunta”, załatwiałem jakieś sprawy dla oddziału. Wracając przez Katowice, na dworcu autobusowym spotkałem brata, Władysława, kierowcę autobusu. Zdziwił się bardzo moją osobą, gdyż w Krakowie UB powiadomiło matkę o mojej śmierci. Opowiadał, że msza za moją duszę odprawiona została w kościele Bożego Ciała, przed kilkoma dniami. Mama opłakuje mnie a także narzeczona.

Wigilię Bożego Narodzenia obchodziliśmy uroczyście nad Skawą, w gospodarstwie, nie wiem czy zaprzyjaźnionym czy też zajętym na dwa dni. Często bowiem zajmowaliśmy domy współpracujących z partią gospodarzy lub nawet partyjnych, aby UB pociągało ich do odpowiedzialności za przetrzymywanie „leśnych”. Na wigilię znalazł się nawet opłatek, łamaliśmy się nim składając sobie życzenia: „życia w wolnej, suwerennej Polsce, wolnej od komunistów”. Po latach okupacji niemieckiej nadeszły równie ciężkie czasy, bierutowsko-stalinowskie. Niegłośne śpiewy kolęd i piosenek partyzanckich i ten, zapamiętany urywek:

... pomylił się Stalin, pomylił się kat,

A za nim, zdziczała hołota,

Za Zamek; za Sybir, za Katyń, za krew,

Zapłaci podziemna piechota ...

W święta odwiedziło nas kilku znajomych z dowództwa, z Krakowa oraz z Bytomia. Nastrój podniosły, tym bardziej że wiadomości pełne otuchy na przyszłość. Wszyscy liczą na wygraną Stanisława Mikołajczyka w planowanych wyborach do Sejmu, w lutym przyszłego roku. Gdzie spędziliśmy drugi dzień świąt - nie wiem, a w każdym razie musieliśmy opuszczać kwatery w pośpiechu, „planowo” zajmując inne. Trudno też powiedzieć gdzie spędziliśmy Sylwestra i Nowy Rok, byliśmy w ciągłym ruchu.

Nowy Rok zaczął się śnieżnie i mroźnie, częściej przebywaliśmy na melinach, po gospodarstwach, w cieple. W terenie ciężko poruszać się w śniegu, zostawiamy za sobą wyraźne ślady. W jedzenie i tytoń zaopatrywał nas młody chłopak, nie podpadający, niepozorny, przynosił w plecaku żywność, a myśmy wówczas gotowali kawę lub zupę, czasem ziemniaki z mięsem, ale bardzo rzadko. Nie było czasu na gotowanie i często trzeba było zostawić jedzenie i ratować się ucieczką lub, jak kto woli, odskokiem czy też planowanym wycofaniem się z zajmowanego terenu.

Pod koniec stycznia zostałem odkomenderowany, z kilkoma chłopakami, na Zachełmną, Bieńkówkę, Jachówkę - po co, nie pamiętam - możliwe, że na łączność z sąsiednim oddziałem „Ognia”. W tym czasie dowiedzieliśmy się, że nasz oddział został otoczony w budynku murowanym, z cegły (z tego budynku poszliśmy na Zachełmną), przez UB i KBW. Broniąc się zginęła część oddziału z „Mścicielem” na czele, część chłopaków dostała się w łapy UB, nielicznym udało się zbiec.

W tej sytuacji, jako znający drogi kontaktu z dowództwem w Krakowie, postanowiłem nawiązać łączność. Pozostawiłem bergmana kolegom a sam, po cywilnemu z parabellum za paskiem i granatem obronnym w kieszeni, pojechałem pociągiem do Krakowa. Koledzy jakiś czas mieli czekać na mnie, a gdyby mnie nie było do trzech dni, to każdy melinuje się na własną rękę albo szuka kontaktu z pozostającymi przy życiu kolegami z oddziału.

Po przyjeździe do Krakowa wstąpiłem do brata Władka, a później przyszła narzeczona - Luśka Andzińska. Opowiadaniom nie było końca, ale nie wiele z tego pamiętam, tylko to, że mnie namawiali abym się udał do siostry Heleny, do Oświęcimia i tam przeczekał zimę.

Przede wszystkim musiałem jednak nawiązać kontakt z Dowództwem Okręgu w Krakowie. Wieczorem poszedłem na Olszę czy Prądnik i tam, gdzieś za potokiem-rzeczką, w domu dosyć dużym, stojącym na osobności, zapukałem do znajomych bocznych drzwi. Otworzyła mi po chwili kobieta, znałem ją z poprzednich wizyt, a ona na mój widok, z przerażoną miną zdołała wybełkotać:

- „panie, uciekaj pan, w domu kocioł UB, dopiero co wyszli”. Zaraz zamknęła drzwi, bojąc się czy dom nie jest pod obserwacją, a ja czym prędzej w nogi, w pola, w ciemności i udałem się do brata. Zdałem sobie sprawę, że aresztowania zataczają coraz szersze kręgi, widocznie musieli coś wydobyć od aresztowanych kolegów, nie wiem.

Minęło trzy dni. Co robić? Wracać, nie wiadomo gdzie, pozostać w Krakowie nie można. Na drugi dzień, razem z Mamą, pojechaliśmy do Oświęcimia, siostra mieszkała na terenie stacji kolejowej, gdyż Wiktor - szwagier - był dyżurnym ruchu na tej stacji. Mieli mieszkanie służbowe, 2 pokoje z kuchnią. W tym mieszkaniu spędziłem czas do ogłoszenia amnestii z końcem lutego lub początkiem marca 1947 roku. W tym czasie, około 3-ch - 4-ch tygodni, bawiłem malutką Marysię, siostrzenicę, i opiekowałem się Danką - kaleką.

Nie wychodziłem na dwór, a przez okno wyglądałem ukradkiem, aby nikt nie zauważył. Wtedy, w piwnicy budynku przylegającego znajdował się posterunek SOK. Było tam sporo Ukraińców przesłuchiwanych, słychać było czasami ich krzyki (widocznie bitych). Większość czasu poświęcałem pisaniu wierszy, a przede wszystkim wspomnień.

Z tego okresu datują się niewielkie opowiadania - wspomnienia, jak: „Posterunek obserwacyjny D-24” o uczestnictwie w obserwacji samolotów niemieckich nad granicą w Zwardoniu. Następne, to: „Młody pan z Wysokiej” ze stycznia - lutego 1947 r., świeżo pisane, gdy jeszcze w pamięci tkwiło dużo nazw, pseudonimów. Jedna tylko wada, obawiałem się podawać nawet pseudonimów, dlatego są poważne luki - szkoda. Trzecie: „Pociąg”, wysadzenie pociągu na 104-tym kilometrze, między Kasiną a Dobrą w początkach sierpnia 1944 r. Dalsze, to: „Przeprawa przez Wisłę” z Niepołomic do Glewca, oraz „Pół głowy”, wrażenia z walk pod Moczydłem, Sadkami pod koniec sierpnia 1944 r. Tyle zdołałem napisać w okresie przebywania u siostry. W pokoju siedziałem cichutko, jak przysłowiowa mysz pod miotłą. Cały czas miałem ze sobą pistolet parabellum i granat obronny, trzymałem je koło siebie, tak na wszelki wypadek.

A propos, pistoletu, przypomniała mi się niezbyt przyjemna historia, otóż, jadąc na akcję do Bielska pociągiem, zmuszony byłem udać się do ubikacji. W trakcie pochylania się wypadł mi z za paska pistolet - czy ten sam nie pamiętam - w każdym razie wypalił! Huk na cały wagon. Co robić? Nic nie zrobiłem, wyszedłem spokojnie, a całe szczęście, że pocisk nie trafił mnie, ani nikogo z pasażerów. Stoję przy drzwiach obserwując pasażerów, koledzy zbliżyli się do mnie. Pociąg prawie dojeżdżał do przystanku Bulowice od strony Andrychowa, jeszcze nie zatrzymał się, a my już wyskakujemy i oddalamy się. Jak dostaliśmy się do Bielska nie wiem, ale nie zapomnę odwrotu po akcji na bank w Bielsku lub Białej.

Późna jesień 1946 r. – wycofujemy się szybkim marszem w stronę lasów, gór. Szczytami gór przedostajemy się na wysokość miejscowości Kozy. Pojedynczo przenikamy do stacji kolejowej, z pewnej odległości obserwując znakujących się tam ludzi. „Lord” kupił bilety do Kleczy Górnej i gdy nadjechał pociąg, biegiem do wagonu, do jednego, aby mieć wzrokową łączność. W napięciu dojechaliśmy do docelowej stacji.

W którejś akcji wstąpiliśmy do szkoły za torem kolejowym w Kętach. Tamtejszy pracownik dał nam kwaterę, coś do jedzenia i picia oraz właściwe informacje. W kilka lat później otrzymałem wezwanie z prokuratury lub dowieziono mnie z Wiśnicza. Zaprowadzono do więzienie na ul. Montelupich i nadal nie wiem w jakim celu. Tam dopiero dokonano konfrontacji z tym pracownikiem szkoły w Kętach - zapomniałem już nazwiska - i wypytywano mnie cośmy robili u niego. Powiedziałem, że zmusiliśmy go do nakarmienia nas i napojenia (herbatą) pod groźbą użycia broni. Gość później gorąco dziękował, że nie zdradziłem jego współpracy z nami, z Polską Podziemną, Walczącą. Zdaje się, że go szybko wypuścili, szczegółów nie pamiętam - lata robią swoje oraz postępujące choroby.

W Oświęcimiu słuchałem radia, czytałem prasę jaka tylko była, aby być na bieżąco z wiadomościami z kraju i ze świata. Dnia 19.01.1947 r. odbyła się parodia wyborów do Sejmu i wiadomo, że ruscy Polacy zwyciężyli. W radiu coraz częściej wspominano o amnestii.

Pod koniec lutego ogłoszono amnestię i możność ujawnienia się podziemia, słuchałem wielokrotnie radia, czytałem gazety, doszukiwałem się analogicznych przypadków jak mój i wywnioskowałem, że mogę się ujawnić. Po podjęciu decyzji, omówiliśmy w najbliższym gronie rodzinnym sposób dotarcie do posterunku Milicji w Oświęcimiu. Z duszą na ramieniu, uzbrojony, udałem się na posterunek MO. Z kim byłem nie pamiętam, a może sam, a może ktoś (Wiktor, Helena) podprowadził mnie i pokazał posterunek? Na pewno ktoś mi pokazał kierunek drogi i posterunek, ale na posterunku zjawiłem się sam.

Wchodzę do pokoju - jak w sklepie - lada, za ladą przy biurku 2-ch milicjantów. Mówię, że jestem z podziemia, z oddziału „Mściciela”, chcę się ujawnić zgodnie z ogłoszoną amnestią. Przy tych słowach wyciągam z za pasa pistolet i z kieszeni granat. Trzeba było widzieć przerażenie na twarzach milicjantów, siedzieli jak sparaliżowani, bez słowa. Gdy położyłem broń i odsunąłem się, może o krok, dopiero przyszli do siebie, wzrosła ich odwaga. Podałem dane personalne, oni podzwonili gdzieś, do kogoś. „Zaczekajcie! Siadajcie”.

Po pewnym czasie, może godzinie, jeden z milicjantów zaprowadził mnie na stację kolejową w Oświęcimiu. Wsiedliśmy do pociągu jadącego do Bielska, w pociągu milicjant eskortujący mnie nie był zbyt pewny siebie. Zapytywał mnie, czy inni członkowie „bandy” nie próbowali by odbicia mojej osoby, myśląc że jestem aresztowany. Gdy to przypuszczenie potwierdziłem, przesunął się w drugi kąt przedziału, aby nie wyglądało na pilnowanie, czy tez eskortowanie mojej skromnej osoby. Dojechaliśmy do Bielska i dochodzimy do budynku UB, gdy mój „opiekun” staje się przeciwieństwem dotychczasowego. Już jest odważny, groźny, prawie bohater, słowa jego ostre, władcze i jakby złośliwe. Jego to zasługa wobec PPR, Że mnie doholował do UB. Gdy poczuł się na swoim terenie momentalnie zmieniło się jego postępowanie, odmienił się. Tak to już bywa.

W powiatowym urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego zrewidowano mnie, przesłuchano, wypytywano o losy pozostałych kolegów z oddziału, powiedziałem co wiedziałem, a właściwie nic nie wiedziałem. Dano mi zaświadczenie o wstępnym ujawnieniu się, z którym miałem się zgłosić do wojewódzkiego UB w Krakowie, dopełnić właściwego ujawnienia się w miejscu zamieszkania.

Droga z Bielska przez Wadowice, Kalwarie, Skawinę do Krakowa pociągiem szybko przeminęła, bez przeszkód. Pierwszy raz, od dłuższego czasu, byłem raczej spokojny, zrezygnowany. Miałem dosyć poniewierki, głodu i chłodu, wszy, pcheł i pluskiew. Czułem się staro! Marzyłem o ciepłym kącie, spokoju, fajce, odpoczynku. Do Krakowa dotarłem pod wieczór. W domu, przy ul. Szerokiej 9, przywitała mnie Mama i brat Janek. Jeszcze tego samego wieczoru odwiedziłem narzeczoną - Luśkę Andzińską. W tym czasie pracowała u p. Śliwowej, na ul. Długiej, modniarstwo. Opowiadaniom nie było końca, gdyby nie konieczność wstania rano i pojechania na Plac Inwalidów do WUBP, celem właściwego ujawnienia się.

Zgłosiłem się w godzinach rannych, oddałem zaświadczenie z UB w Bielsku. W pokoju znajdowało się już kilkunastu ujawniających się, ale znajomych nie zapamiętałem. Dano mi kilka arkuszy papieru kancelaryjnego, na którym miałem napisać życiorys ze szczególnym uwzględnieniem okresu powojennego.

Opisałem w miarę dokładnie, okres wojenny i pobyt w oddziale „Mściciela”, do czasu ujawnienia się w Oświęcimiu, nie podając skąd się tam wziąłem. Po kilku godzinach otrzymałem zaświadczenie o następującym brzmieniu:

„Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie, P.p. Oświadczenia 0049 data 4 marca 1947r . Zdjęcie (moje) z pieczątką WUBP. ZAŚWIADCZENIE nr. 46150. Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie niniejszym zaświadcza, że ob. Bystrzycki Tadeusz ur. dn.18.X.1925 r. zam. Kraków ul. Szeroka 9 m 12, dnia 4 marca 1947 r. uczynił zadość warunkom przewidzianym w art.2 Ustawy z dnia 22 lutego 1947 r. o amnestii i korzysta z niej. Szef Urzędu WUBP Kraków - mjr. Olkowski (podpis nieczytelny). Pieczęć z godłem i napisem: Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie. Na odwrocie zaświadczenia adnotacja ręczna: Z Woj.Wydziału Op.Społ. wydano 300 zł. zapomogi, 1 p. spodni, 1 p. trzewików. Kraków, 4/HI.947 - podpis nieczytelny.

Wychodząc z „Ubezpieczalni” spocony, niepewny przyszłości, a jakby uspokojony, odprężony wewnętrznie. Dotarłem do domu w możliwie najszybszym czasie z obietnicą otrzymania pracy przez Związki Zawodowe.

Przez 4 miesiące sterałem się o pracę, wydeptywałem ścieżki w związkach, aż w końcu przez ZZK (Związek Zawodowy Kolejarzy), jakiegoś Dzierwę, otrzymałem sklarowanie do Dyrekcji Okręgowych Kolei Państwowych, na Placu Matejki. Skompletowałem potrzebne dokumenty i w efekcie, dnia 7.07.1947 r. zacząłem pracę jako referent w wydziale personalnym, w Dziale Emerytur i Rent.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi