Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Tadeusz Bystrzycki, Pół głowy


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Tadeusz Bystrzycki ps. „Bystry”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



W głębi lasu zaczyna się ruch. Z prymitywnych baraków, a raczej szałasów, wynurza się, zmęczona całonocną służbą postać. Rozgląda się po niebie - i nagle, ostrym głosem woła: - Pobudka! Pobudka! Wstawać!

Po tych słowach poznajemy, że to podoficer służbowy oznajmia godzinę szóstą rano. Z szałasów wychodzą zaspani koledzy w mundurach pomiętych, z pasami w ręku, przypinając je po drodze, po umyciu się zimną, orzeźwiającą wodą - zbiórka do gimnastyki porannej i następnie - do modlitwy. Stłumionymi głosami szepcą słowa modlitwy, oddając się w opiekę Pana.

Promienie słoneczne przenikają przez stary las, z gęstym podszyciem, wprowadzając swym blaskiem radość wszelkiego stworzenia. Świergot ptaków daje chwilami kilka sekund zapomnienia, myśl zwraca się ku pełnym radości dniom dzieciństwa gdy, starając się o podpatrzenie ich życia, brodząc wśród gęstwy krzewów, słuchaliśmy treli skowronka w niemym zachwyceniu. Beztroskie życie przyrody udziela się i nam, zapominamy o grożącym ze wszech stron niebezpieczeństwie; o nie-bezpieczeństwie nadal aktualnym, przecież dwa dni temu - a było to w poniedziałek - płonął Mały Książ i niektóre pobliskie wioski, idąc w ślad za folwarkiem knyszyńskim.

Żywo w pamięci tkwią chwile barbarzyńskiego najazdu Ukraińców spod znaku SS-Galizien; krzyki przerażonej ludności, uchodzącej w pola, pozbawionej dobytku i dachu nad głową. Szaleńcze głosy spitych nienawiścią, żądzą mordowania -służalców hitlerowskich, plądrujących płonące chałupki - brzęczą w uszach niczym natrętne muchy. Widoku, przedstawiającego się nam, mógłby pozazdrościć sam Neron. Czerwone płomienie ognia otulają wyschnięte strzechy domostw, które natychmiast płoną, jak gdyby były przepojone benzyną, czy też innym materiałem łatwopalnym. Widok straszny; języki ognia ukazują się z każdego domu i unoszą się wysoko, prawie bezdymnie.

Wśród płonących chałup stoi dumnie kościół; murowany, nie narażony tak jak wieś na zagładę. Wokół niego rozszalało się piekło w całej swej grozie. Ponad wsią unoszą się czarne, skłębione chmury dymu. Biedna wieś, biedny Mały Książ!

Ludność, przerażona „bohaterskimi” wyczynami Ukraińców, kryje się w zbożu, kartofliskach, ucieka oszalała bez celu, wprost przed siebie, aby dalej od ognia, aby po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów - zawrócić, celem ratowania dobytku, a może swych bliskich. Nam, patrzącym na to, krew zastyga w żyłach, to znów aż kipi żądzą zemsty. Dowódcy poszczególnych kompanii nakazują spokój, widocznie nie znamy planów dowództwa.

Kompanie: 1-sza, 2-ga i 3-cia, zajęły skraj lasu przed Wałami (przysiółek). Patrole nieprzyjaciela są w Wałach. Po usadowieniu się w lesie otrzymałem rozkaz kpt. „Korala”, abym natychmiast udał się skrajem lasu do dowódcy Baonu, mjr „Skały”, po dalsze rozkazy. Nie namyślając się biegnę do majora, jestem przecież łącznikiem. Po przebiegnięciu około 500 m, wpadam na 3-cią kompanię „Grom-Skok”. Tutaj dowiaduję się, że major jest przy 2-giej kompanii „Błyskawicy”, w kilka minut później dochodzę do dowództwa. Rozkaz, który mam zanieść (powtórzyć) brzmi: zająć wzgórze między wałami a Małym Książem.

Aby szybko kapitan „Koral” otrzymał ten rozkaz, dano mi do dyspozycji konia, prosto od wozu wyprzęgniętego. Na koniu w życiu nie siedziałem - chyba drewnianym w dziecięcych latach - a tu jedź, i to szybko! Ambicja nie pozwala przyznać się do swej nieumiejętności jazdy konnej. Podprowadzam konia koło maleńkiego kopczyka i .... już siedzę na rumaku - tylko, że nie zbyt pewnie. Nogi mam mieć oparte na pasach biegnących od chomąta do orczyka, a obecnie zarzuconych przez grzbiet konika, tuż przede mną - tymczasem lejce długie na kilkę metrów, poplątały się tak, że nie wiem co mam trzymać w ręku!

- Wyjechałem!

Muszę jechać okrężną dróżką, gdyż koń przez gąszcz nie przejdzie. - Jadę! Ale jak! Niech pan Bóg broni! To raz jestem na szyi, to na ogonie konia, to znów całkiem przechylony na bok, podpierając się nogą. Ciężka jazda. Po długich cierpieniach, nie mogąc już się utrzymać, zeskoczyłem z konia i wziąwszy go za lejce biegiem popędziłem do mp. mojej kompanii „Huragan”. Gdybym był bez konia, byłbym dużo wcześniej. Zdałem, jak należy rozkaz, no i konia, a po chwili ruszamy celem zajęcia wzgórza.

Długi wąż, którego głowę stanowi ppor. „Kuba” wraz z kilkoma partyzantami, posuwa się wśród szachownicy pól. Oczywiście, ja z nimi jako łącznik między kapitanem a podporucznikiem. Wzgórze zostało obsadzone przez 1-szą kompanię, porywa nas aby oddać kilka serii z erkaemu. Ppor. „Kuba” wstrzymuje, lecz erkaemista „Wilk” (Adam Wilczyński) nie może już znieść tego widoku, naciska spust swego erkaemu i kieruje krótką serię w znajdujących się na drodze Ukraińców. W nich jakby piorun strzelił! W mgnieniu oka wszyscy znaleźli się w przydrożnych rowach. Podporucznik jednak stanowczo zabronił strzelać, przy okazji obsztorcował „Wilka”. Po oddaniu krótkiej serii, cisza zaległa w około.

Ukrywający się Ukraińcy zaczynają wyłazić ostrożnie z rowów, lecz coś stracili ze swego swobodnego zachowania się jakie ich dotychczas cechowało.

Tymczasem nasza kompania otrzymuje rozkaz zaatakowania wsi Trzonów, którą rabują Ukraińcy. W chwili opuszczania zajmowanego przez nas wzgórza odezwał się ckm, własność i duma 2-giej kompanii „Błyskawicy”. Niestety, nie mogliśmy być naocznymi świadkami skutków jego „przemowy”, lecz jak nas później doszły słuchy, nie uczynił większej szkody napastnikom, chyba przyspieszył ich wycofanie.

Posuwamy się szybkim marszem podczas skwarnego południa. Słońce niemiłosiernie praży. Pot cieknie z czoła, ciało spocone, a podporucznik jeszcze nagli. Po przejściu około dwóch i pół kilometra zajęliśmy skraj lasu na zboczu wzgórza 323, leżącego naprzeciw Trzonowa, w odległości 1300 m. Na odcinku szerokości około 300 m, na pozycjach wyjściowych oczekuje, rozrzucona w tyralierę, nasza kompania aby szturmem wziąć Trzonów.

Nie na wiatr, widocznie, kompania nazywa się – 1-szą kompanią szturmową „Huragan” (od Glewca). W napięciu oczekujemy sygnału, naprężone nerwy niecierpliwią się aby już, aby już ruszyć. W wiosce zalega cisza, tak przynajmniej wygląda z odległości przeszło kilometrowej; nic nie wskazuje na obecność nieprzyjaciela, ale kto wie, a nuż kryją się w domach, sadach i krzewach otaczających każde zabudowanie?

Wtem sygnał - ruszać do szturmu! Na wieś Trzonów. Ach, co to za uczucie! Wprost traci się poczucie rzeczywistości, to chyba tylko nam, Polakom, przyrodzone. Naprzód, na bagnety! Biegniemy jak szaleńcy; coś w rodzaju biegu na przełaj, w pełnym uzbrojeniu, kto pierwszy dobiegnie do wioski, kto pierwszy dobiegnie do wioski, kto pierwszy! Brniemy po ziemi ornej, to znowóż po ściernisku, między stogami siana, zboża, coraz bliżej, bliżej celu. Gdzie, niegdzie rozlegają się strzały karabinowe; poza tym spokój, nie witają nas serie karabinów maszynowych, jak to przypuszczaliśmy. Względny spokój.

Po, nie określonym bliżej czasie zbliżamy się do sadów; tak wypadło, ze czołówka to ja i jeśli się nie mylę także „Wir”. Wpadliśmy do sieni w chałupie, - on do domu, a ja na drogę prowadzącą przez wieś. Wszędzie spokój. W oddali tylko znikają grupki wrogów, kierując się w stronę Małego Książa - może im tam, pozostałe kompanie Baonu, sprawią lanie, jeżeli już nie wróciły do swych legowisk. Już z innych domów wybiegają koledzy: przeszukaliśmy całą wieś, pusto! Kierujemy się w stronę folwarku, a tam nieoczekiwane spotkanie z kilkoma żołnierzami-partyzantami od „Ponara” (l06 DP AK). Oni także przybyli zobaczyć co jest - co się dzieje, co za strzelanina - przybyli jako zwiadowcy.

Kompania nasza rozkwaterowała się, a raczej zebrała, koło folwarku, oczekując na dalsze rozkazy. Podporucznik wysłał mnie (gońca) do majora i kapitana, którzy mają się znajdować na punkcie wyjściowym przy atakowaniu wioski, a więc na skraju lasu, u podnóża wzgórza.

Narwawszy sobie po drodze niedojrzałych śliw i jabłek, udałem się dalej, celem wypełnienia rozkazu. Nie spiesząc się idę ścieżką pośród pól w stronę widniejącego opodal lasu. Rozkoszuję się kwaśnym, cierpkim smakiem śliw; rozkosz, od której twarzą wykrzywia się jak u paralityka. A jednak, gdy jest się głodnym i spragnionym wszystko, co w sobie zawiera choć odrobinę pożywienia i napoju, jest mile widziane i pożądane. Będąc w połowie drogi słyszę szum, warkot samolotu, gdzieś bardzo blisko. Patrzę wokoło, a tu z za górki nadlatuje myśliwiec niemiecki, a w ślad za nim, terkocząc, „Storchy”, jakieś 150 - 200 m, przeszukują pilnie okolicę. Zdziwiony i zaabsorbowany tym widokiem nie pomyślałem w pierwszej chwili, że należy się ukryć, bo przecież w mundurze, pośród pól, to zbyt dobry punkt do zaobserwowania, jako też i cel nie zgorszy. Samolot myśliwski coraz bliżej, bliżej.... Teraz dopiero, potężnymi susami, kieruję się za stóg zboża czy też siana, już dopadam go, a tu: ta., ta.. ta.. Seria z kaemu grzęźnie w stogu i wokół. Zaskoczony i szczęśliwy zarazem niespodziewanym ostrzeliwaniem, stoję chwilę za stogiem obserwując pozostałe samoloty. Na razie nie widać żadnego samolotu, przeleciały dalej, słychać jedynie huk silników.

Ruszam szybciej do lasu, gdy zauważyłem idącego w mym kierunku gońca od majora. Średniego wzrostu, za okularami, w mundurze „afrykańskim”, niemieckim. Dzieliło nas jeszcze może 20 m, już zaczęliśmy rozmawiać, wtem znowu wyłania się przeklęty myśliwiec. Nie namyślając się wskoczyłem w rosnący obok łubin, instynktownie naginając nad siebie łodygi, tak jakby to miało jakieś znaczenie, jeśli nas już zauważył wraży lotnik. Goniec majora przyczołgał się do imię i, prawdę mówiąc, skorzystał na tym, bo dałem mu jabłko aby się pokrzepił. Samolot tymczasem przeleciał ponad nami, ostrzeliwując krótkimi seriami błonie. W przelatującym samolocie można było wyraźnie zobaczyć pilota, gdyż maszyna nie była wyżej niż 50 - 100 m nad ziemią.

Od gońca dowiedziałem się, że mamy wracać do obozu, do szałasów. Wróciłem więc z gońcem majora do wsi, bo major, po wysłaniu swego gońca, odszedł na kwatery.

Podporucznik zarządził zbiórkę. Po chwili wracaliśmy, wraz z patrolem od „Ponara”, do punktu wyjściowego, mieszczącego się na zboczu wzgórza 323. Samoloty nareszcie odleciały, uspokoiło się. Dotarliśmy do lasu, wszyscy zmęczeni, spragnieni, głodni. Na szczęście, podporucznik zarządził odpoczynek, każdy gdzie może kładzie swe ciało, o niczym nie marzy tylko o tym, aby zaspokoić męczące pragnienie, dręczące nas od kilku godzin. Ktoś pomyślałby: - byliście we wsi i nie mogliście po prostu opić się mlekiem? Niestety, gdyśmy wkroczyli do wsi nikt nie myślał w tym rozgardiaszu o mleku, a później podporucznik skoncentrował całą kompanie koło folwarku, nad brudnym stawkiem, otoczonym karłowatymi krzewami. Możliwe, że nie jeden spryciarz zdołał wyszukać w którejś chałupie coś do picia, lecz większość nie miała w ustach nawet kwaśnego jabłka.

Na rozmyślaniu o pragnieniu upłynęło sporo minut. Jedynym plusem był las, dający chłód cienia, ponadto przyjemnie owiewał nas lekki wietrzyk.

Wtem ... oczy nasze nie chcą wierzyć temu co zobaczyliśmy. Czyżby fata morgana? Czy też, mówiąc językiem Wiecha, „złudzenie apteczne”? Proszę sobie wyobrazić dwóch miejscowych gospodarzy niosących, na kiju przerzuconym przez ramiona, dwa wiadra. Co jest w wiadrach, domyślamy się, może to być tylko mleko, niemożliwe aby chłop przyniósł wodę, tym bardziej dla partyzantów. Wzrok nasz utkwiony w wiadra, nic nie widzimy tylko te wiadra. Ach, żeby szybciej, aby już się napić, zwilżyć usta. Doszli. Radośnie rzuciliśmy się w ich stronę, wydzierając im wiadra, pić .. pić ..., wszystko nieważne, tylko pić! Podporucznik, widząc co się dzieje, przywołał wszystkich do porządku rozkazując, aby „Zapalczywy” (przyszedł z „Kubą” z „Błyskawicy”), nazywany też „Pipą”, zajął się rozdziałem mleka.

Garnuszek słodkiego mleka ugasił moje pragnienie i chyba wszystkich. Ożywieni, wiedliśmy ze sobą rozmowy na temat dzisiejszej akcji. Wszystko ożyło. Cudowna moc w takim garnuszku mleka. Pozostało jeszcze drugie wiadro, z kwaśnym mlekiem, dotychczas nie zwracałem na nie uwagi, tym bardziej, że w życiu nie piłem takiego, zepsutego mleka. Po pewnym czasie coś się we mnie zbuntowało i zaczęło mnie pchać i przekonywać, abym pił co dają, bo nie wiadomo kiedy znów będę coś pił. Walka toczyła się w mej duszy, a raczej w żołądku: pić, czy nie pić? Po chwili zdecydowałem się wypić. Z trudem, ale wypiłem. No, chyba będzie dość o tej mlecznej sprawie, trzeba nam wracać do obozu.

Wróciliśmy pod wieczór, zgłodniali i nadal spragnieni. Trzeba było widzieć z jaką łapczywością rzuciliśmy się na tę „obowiązkową” zupę. Niczym wilki cierpiące przez dłuższy okres czasu przymusowy post, tak my, pałaszowaliśmy obiad razem z kolacją. Tak zakończył się pierwszy dzień tygodnia - poniedziałek.

Wtorek upłynął spokojnie, lecz ta środa, ta obrzydliwa, nielubiana przeze mnie środa, która pożarła tylu z nas. Po cóż ona nastąpiła - nieszczęsna, nieszczęśliwa dla nas - oddziału - dla matek, narzeczonych, a może i żon. Mówi się trudno, koleje naszego losu są niezbadane, nikt z nas nie może przewidzieć co się z nim stanie; zresztą, gdy ktoś idzie do partyzantki to chyba nie po to aby chronić swe życie, lecz wręcz przeciwnie, idzie aby je poświęcić, złożyć na ołtarzu ofiar w walce o Wolność Ojczyzny. Owszem, ubolewamy nad poległymi kolegami, z którymi zżyliśmy się, byliśmy w przyjaźni, lecz jedno co Im możemy powiedzieć to:

- Wy już wypełniliście swój obowiązek, a my czekamy aby go wypełnić! Nie żegnajcie, lecz do widzenia Wam, i my za Wami pójdziemy, takie już nasze przeznaczenie.


No, żałuję tych, którzy jeszcze żyją, a przecież nie napisałem kto, kiedy i jak. Przystępuję więc do opisu tej środy, tego sedna mego wspomnienia, bo to co dotychczas napisałem to był prolog.

Jak wspomniałem w pierwszych słowach, dzień był piękny, słoneczny, las rozbrzmiewał pieniami ptasząt. Nic nie zwiasto-wało, aby panująca cisza mogła zostać zamącona. Śniadanie nie było jeszcze gotowe. Poszczególni żołnierze-partyzanci, niezdecydowani, kręcili się koło szałasów bez celu; ten i ów ponownie się położył, aby choć jeszcze kilka minut przespać, nim zawołają na śniadanie. Minuty mijały w oczekiwaniu.

Nagle, alarm! Alarm!

Niemcy nas otaczają! Patrol z naszej kompanii wysłany o świcie natknął się na nieprzyjaciela i został prawie zupełnie zniszczony. Dowódca patrolu podch. „Bronek” (Bronisław Molin), jedyny ocalały, bez żadnej kontuzji, dał się podejść Niemcom. Jak później wyjaśnił, to prawie jak wyszli z jaru widzą postacie żołnierskie w hełmach. W pierwszej chwili myśleli, że to oddział „Skrzetuskiego” - bo trzeba wiedzieć, że oddział ten był całkowicie umundurowany po niemiecku, mając jedynie biało-czerwone opaski na rękawie lub kokardki, trudne w ciemnościach czy szarudze do zauważenia - i nie zachowując należnych ostrożności, zawołali:

- Stój! Kto idzie?!

- Swój, - usłyszeli w odpowiedzi.

Zaraz, po tym słowie - serie z pistoletów maszynowych. Śmiercią żołnierzy polegli:

- „Szary” (Jerzy Josse), tęgi, dbający o żołądek, syn oficera z Krakowa, w mundurze angielskim, budzącym zazdrość;

- „Ursus” (Zbigniew Marszałek), syn dyrektora szkoły, także z Krakowa;

- „Kamień” (Jan Smykal), niepozorny, z Wieliczki. Ten ostatni pozostawił po sobie mściciela – brata „Mikołaja” (Erazm) /Erazm/, który w Bugaju tak niefortunnie przestrzelił sobie dłoń z empika czy też stena.

To są Ci, którzy już na zawsze opuścili szeregi walczących. Najgorsze, że ciała Ich leżą wśród pól i dopiero w nocy będzie możne wysłać po nie patrol. Do tego czasu muszą leżeć tam gdzie polegli, chyba, że ich Niemcy zabrali.

Ostatni z patrolu, mój imiennik Tadek, „Kryjak” (Tadeusz Augustynek), został ranny. Szczęśliwy, że ranny, o „włos” a byłby poszedł w ślady trzech poległych kolegów, bowiem pocisk niemiecki trafił w jego ładownicę, spalił spłonkę naboju karabinowego i rykoszetem stargał ciało przyległej ręki lewej w okolicy łokcia. Dziwny bieg pocisku, uderzyć w ładownicę, spalić spłonkę - nie możemy uwierzyć, garniemy się do niego aby na własne oczy zobaczyć ten zadziwiający przypadek. Sanitariuszki - nawiasem mówiąc, jest ich w naszym Baonie dosyć dużo - sprawnie opatrzyły ranę. Szczególnie dzielnie spisała się „Płowa” (czy to jej pseudonim?), która przyprowadziła „Kryjaka”.

Jak podałem poprzednio tylko dowódca patrolu wyszedł bez szwanku na ciele. Cały Baon zaalarmowany, jasne, że Niemcy chcą nas otoczyć w lesie, są w Sadkach, Moczydłach, kierują się podobno na Zaryszyn, chcąc nas oddzielić od lasu sancygniowskiego, jedynego, względnie najlepszego dla nas wycofania. Pod dowództwem podporucznika „Kuby” szybko posuwamy się na wyznaczone naszej kompanii punkty. Już po wyruszeniu i przedzieraniu się przez niezbyt gęsty las o silnym podszyciu, w odległości najwyżej 200 m od obozu, dochodzi nas podch. „Bronek”.

Udajemy się na odległy o dwa kilometry odcinek, leżący naprzeciw wioski Moczydła, odcinek przeszło pół kilometra szeroki. Tworzyliśmy prawe skrzydło, centrum zajęła „Błyskawica” a lewe skrzydło „Grom-Skok”. Ponadto, skraj naszego skrzydła obsadzili później minerzy por. „Marsa” (Zygmunt Kawecki). „Sztabowcy” wraz z pozostałymi „bezbronnymi” (bo nie posiadali broni względnie funkcji), objęli warty na pozostałym, raczej bezpiecznym terenie. W zasadzie były to posterunki obserwacyjne, czujki. Równocześnie, od chwili alarmu, obsługa taborów i kucharze ładowali na wozy (furmanki) zapasy żywności, przyrządy kuchenne oraz wszelkie nadające się do użytku rupiecie.

Po zajęciu przez naszą kompanię przewidzianego planem odcinka, podporucznik pyta się, czy jest jaki ochotnik aby wyjść na drzewo i obserwować teren. Trzeba wyjaśnić, że teren przed nami, tzn. między lasem a Moczydłem, był lekko wyniosły. Na pytanie podporucznika pierwszy podałem się na ochotnika - już to zdaje się leży w mojej naturze; do obowiązku choćby lekkiego - gnaj go kijem, a jeśli coś na ochotnika, nawet w najgorszej sytuacji - idzie pierwszy; takie to są typy i typki.

Przy pomocy kolegów szybko wdrapałem się na pierwsze skraju drzewo - liściaste, zdaje się grab - i patrzę w stronę wsi. Wśród zbóż i krzaków ścieżką posuwa się kilku Niemców, kierując się do małego domku, którego tylko widać dach. Zdaje się, że poprzednio już w tym domku byli Niemcy, a tych kilku to pomoc - może. Natychmiast zawiadamiam o swych spostrzeżeniach stojącego pod drzewem ppor. „Kubę”. Niemcy nie zbliżają się do lasu i po, przeszło dwugodzinnym oczekiwaniu na n-pla odwołano naszą kompanię na przeciwną stronę lasu, od strony Sadek.

Zadanie nasze polega na oczyszczeniu drogi wycofania Baonu.

Oto zadanie 1-szej kompanii szturmowej. Wracamy przez opuszczony obóz, przechodzimy wyniosłość pokrytą lasem, wchodzimy do parowu, w którym kończy się las. Dowództwo objął kpt. „Koral”, jak zwykle w ważniejszych chwilach kompanii. Tyralierą ruszamy na wzgórze dzielące nas od Zaryszyna, a zajęcie tego wzgórza równa się bezpiecznemu wycofaniu Baonu; góruje ono bowiem nad całą drogą wycofania, aż do lasu Sancygniowskiego, w szczególności można roztoczyć swą opiekę nad drogą wiejską z leśniczówki z Górnych Wałów do Zaryszyna.

Po dosyć uciążliwym podejściu dotarliśmy do drogi; najcięższą część mamy poza sobą, teraz już teren bardziej wyrównany, lżej będzie iść, o tyle, że raczej niebezpieczniej bo jesteśmy w otwartym terenie. Dla nas jednakże ważnym jest przeświadczenie o skończonej wspinaczce, która nas, głodnych bo bez śniadania, szalenie wyczerpuje. W kilka minut później zajęliśmy wzgórze 341 (dokładnie nie pamiętam). Tyraliera nadal utrzymuje się bojowo, każdy gdzie może szuka osłony. Kpt. „Koral” wysyła mnie do majora „Skały” z meldunkiem o zajęciu przez 1-szą kompanie wzgórza - droga odwrotu wolna. Nie nadmieniłem dotychczas, że od samego rana utrzymuje się wokół „naszego” lasu rzadka strzelanina, przeważnie karabinowa, czasem odezwie się broń maszynowa, a raz czy dwa wybuchy granatów. Wracając do mojej osoby, to rozkaz kpt. „Korala” był dla mnie czymś w rodzaju „uderzenia pałką w głowę”. Każdy ledwie zipie, a ty, błędny gońcu, leć na złamanie karku z rozkazem taki szmat drogi. Czyż mogą narzekać koledzy z kompanii? Oni teraz odpoczywają, a ja muszę iść przez teren otwarty, drogą do leśniczówki; podczas takiego upału, spragniony i głodny jak wilk. Buntuje się rogata dusza, lecz idę szybkim krokiem w nakazanym kierunku....

Rozmyślając nad swym losem dochodzę do rozłożystego drzewa liściastego, rosnącego na skrzyżowaniu dróg polnych. Kilkanaście metrów dalej widzę leżącego człowieka. W pierwszej chwili wzdrygnąłem się, zrobiło mi się nieprzyjemnie. Kto to? Czy znowu jakiś kolega? Podchodzę bliżej do zabitego i odetchnąłem z uczuciem ulgi. To nie jest chyba człowiek z naszego Baonu, a może? Poległy, był to mężczyzna słusznego wzrostu, szatyn, w kaszkiecie, popielatej marynarce, rajtki czarne, w pięknych żółtych, widocznie nowych, cholewach. Dostał serię z broni maszynowej przez pierś. Z ust wypłynęła cienka strużka krwi, już ciemnej, zakrzepłej. Możliwe, że nie wiedział kiedy zginął - nie zła śmierć. Stojąc nad poległym zacząłem się rozglądać, gdyż przez ostatnie metry byłem wpatrzony w zabitego, leżącego na drodze. Tymczasem, po minięciu pierwszego wrażenia, sprawionego osobą zabitego, wpatruję się w teren. To, co zobaczyłem wytrąciło mnie zupełnie z równowagi. W odległości około 7 - 8 m, w maleńkim rowie, względnie za miedzą, leży drugi zabity. Patrzę i czuję, że nogi mi się uginają. Zdążyłem jeszcze przykryć twarze Ich czapkami i nie zważając na nie, biegłem niczym jeleń, pobiegłem z rozkazem. Nie mogłem patrzeć. Czułem strach, nie przed śmiercią, a może, lecz przed takim zeszpeceniem.

Późniejszymi czasy widziałem sporo trupów zmasakrowanych, oszpeconych, lecz „ten z miedzy” utkwił mi w głowie jak żaden. Możliwe, że dostał kulą dum-dum, i ta przy wylocie wyrwała prawie całą twarz pozostało tylko lewe oko, częściowo uszkodzone, i właśnie tym okiem, na wpół otwartym, wpatrywał się we mnie; tak mi się wydawało. Brr..., co za uczucie. To oko! Zamiast twarzy, jama czerwona z wystającymi kościami. Nic dziwnego, że uciekłem od tego widoku. Pierwsze wrażenie jest zawsze zbyt silne. W kilkanaście minut później, gdym wracał do kompanii, żadnego już wrażenia na mnie nie zdołał wywrzeć nieboszczyk nr 2.

Biegnąc, jak jeleń, przybyłem z raportem do majora. Zarządził marsz - wycofanie. Pierwszy jechał wóz z rannym Tadkiem „Kryjakiem”, przy nim sanitariuszki oraz „Pipa” czyli „Zapalczywy” - on właśnie prowadził tabory. Jemu też powiedziałem o zabitych, leżących na i przy drodze, którą pojadą. Radziłem mu aby odciągnął zabitych dalej, od drogi, bo widok to nie zbyt przyjemny - a pierwszego, tak czy tak, musi odciągnąć, bo nie przejedzie wozem.

Chwilę szedłem z pierwszym wozem, lecz widząc, że nie prędko z nimi będę w kompanii, postanowiłem przyspieszyć kroku, iść sam. I znów przechodziłem koło zabitych, którzy sprawili, że zrobiło mi się Ich okropnie żal. Normalny odruch, gdyż w każdym człowieku (nie myśląc o hitlerowcach), tkwi uczucie litości, a jeżeli nie w każdym to u większości ludzi widok zabitego, choćby nieznajomego, powoduje żal, litość. Taka to litość wezbrała w mym sercu na widok okazałych postaci, które, niestety, zostały wysłane przez wrogów na tamten świat, może lepszy, któż to wie? Tymbardziej, że polegli Oni w walce o lepszą przyszłość Narodu. Ci, nasi, nieznani przeze mnie koledzy. Ponownie przedostaje się do świadomości, że to nas wszystkich czeka, jednego wcześniej, drugiego później. Wszystkich!

Nie zdołałem nawet dobrze wysapać się, a tu dalej - tyralierą, kierunek Zaryszyn. Obojętny, zmęczony, idę za kpt. „Koralem”, w odległości kilku metrów. Tyraliera obejmuje wzniesienie wraz z Zaryszynem (prawe skrzydło) i sięga aż do kotlinki. Brniemy po kartofliskach, kapuście i marchwi - ta ostatnia ucieszyła nas nadzwyczaj. Rwiemy i ładujemy do kieszeni, chlebaków, gdzie się da, aby dużo. Po wypchaniu kieszeni zabieramy się do jedzenia, ale świeżej, bo co schowane, to zapas. Smakuje każdemu, soczysta, pożywna. Jak na złość słońce chce nas usmażyć, grzeje niemożliwie, a do lasu jeszcze przeszło kilometr. Posilając się okazyjnie zdobytą marchwią, dobrnęliśmy do lasu. Kapitan dał nam możność chwilowego odpoczynku. Usiedliśmy, gdzie kto mógł, przeważnie jednak na belkach przygotowanych do wywozu z lasu. Odpoczynek był nam koniecznie potrzebny, ledwie powłóczyliśmy nogami. Czekamy na przeprawienie się taboru przez Zaryszyn. Głód i pragnienie coraz bardziej odczuwalne, nie pomogła na długo marchew.

Wyruszamy dalej. W lesie oczekują nas „właściciele” lasu, nie pamiętam z jakiego oddziału, z pewnością nie od „Babinicza”, gdyż ten, po batach jakie otrzymał w folwarku knyszyńskim przez samoloty niemieckie, przeniósł się podobno dalej. Mając przewodnika (w każdym bądź razie z dywizji „Tysiąca”), wleczemy się przez las, który jest poprzecinany całą siecią ścieżek leśnych. Tymi to ścieżkami maszerujemy i - w pewnej chwili - ogarnia nas zdumienie na widok motocykla (Sokół?) z tej X - grupy, przejeżdżającego w pędzie po tych wyboistych ścieżkach. Motor z przyczepą skaczą w powietrze i znów opadają, dziwne, że się nie rozleci w drobne kawałki.

I dalej, i dalej .... Marsz nie jest już taki uciążliwy, powodem są otaczające nas lasy, chłodne, dające cień, następnie rzadkie, ale nadzwyczaj smaczne ostrężyny rosnące tuż przy ścieżce. Tylko sięgnąć, wyciągnąć rękę po nie.

Dochodzimy do folwarku knyszyńskiego, zniszczonego zupełnie, zbombardowanego. Odór rozkładającego się mięsa końskiego i owiec napełnia całą okolicę. To są pozostałości po „Babiniczu”. Kilka koni, oczywiście zabitych, leży w odległości kilkunastu metrów od drogi, drogi wiejskiej, którą przechodzimy. Opodal, na skrzyżowaniu dróg za stawami, świeże mogiły poległych partyzantów. Wszędzie groby.

Kapitan zarządza odpoczynek. Wszyscy idziemy nad stawy, umyć się i wymoczyć poodparzane nogi.

Wypoczynek po znojnym dniu ... Śpimy w lesie przykryci słomą, którą przezornie nanosiliśmy z pól. Niedaleko, gdyż leżymy na skraju lasu i pola uprawnego.

Patrole z wozami wyruszyły po poległych kolegów. Każda po swych zabitych, 3-ch z komp. „Huragan”" i 3-ch z komp. „Grom-Skała”.

Na drugi dzień pochowanie, z wszelkimi honorami, poległych kolegów. Niestety, nie mogłem wziąć udziału w tej ostatniej przysłudze, obowiązek wyznaczył mi co innego. W czasie składania ciał do grobów byłem w sztabie, gdzie pełniłem wartę. Nie mogłem nawet dowiedzieć się gdzie zostali pochowani, ponieważ nie orientowałem się dobrze w obcym terenie. Wracający koledzy nucili jeszcze.... „W mogile ciemnej śpij na wieki.....”


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi