Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Tadeusz Bystrzycki, W więzieniach na Montelupich i Wiśniczu Nowym


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Tadeusz Bystrzycki ps. „Bystry”, "Studnicki"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.



W pierwszej części wspomnień żołnierzy „Kedywu” i Baonu „SKAŁA” opisałem swoje powojenne wspomnienia związane z pracą w konspiracyjnej organizacji „Wolność i Niepodległość” (WiN), aresztowanie mnie przez UB, ucieczkę z więzienia św. Michała, pobyt w oddziale partyzanckim „Mściciela” i w ramach ogłoszonej amnestii ujawnienie się w UB. Byłem, wtedy przekonany, że ogłoszona przez władze komunistyczne amnestia uwolni mnie od kary 8 lat pozbawienia wolności, ale jak kłamliwe były to obietnice przekonałem się po 5 latach, kiedy to znów, w roku 1952, zostałem aresztowany przez UB i osadzony w więzieniu na Montelupich, a następnie w Wiśniczu Nowym.

W tej właśnie relacji chcę opisać jak do tego doszło i co ja wtedy, jako młody chłopak, przeżywałem.

Po przeszło pięciu latach, w miarę spokojnych, gdyż od lipca 1947 roku zacząłem pracować w Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych w Krakowie, przy placu Matejki, jako referent. Poznałem wtedy cały szereg nowych ludzi, ale nie związanych z konspiracją w czasie okupacji niemieckiej, a tym bardziej po wojnie. Normalni „pracusie”, zarabiający na utrzymanie rodziny. Kilku starych przedwojennych pracowników, od których uczyłem się wiedzy kolejarskiej i urzędowania. Jedni odchodzili na emerytury, a nowi przychodzili.

Mając jako tako ustabilizowane życie, postanowiłem ożenić się z Łucją Andzińską, a stało się to 22 września 1947 roku. Z małżeństwa mieliśmy dwoje dzieci: córkę Teresę (ur. w 1948 r.) i syna Zbigniewa (ur. w 1951 r.). To była nasza radość i obowiązek.

Jednak UB nie zapomniało o moim istnieniu. Coraz częściej zaczęli przesiadywać w mieszkaniu. Gdy tylko żona była w domu na zwolnieniu lekarskim. Wypytywali się o moją przeszłość, co porabiam, kto do nas przychodzi, po co, z czym, dlaczego? Jednym słowem typowy „kocioł”, chociaż w mniejszych rozmiarach. Oczywiście - namawiano żonę, aby wpłynęła na mnie bym współpracował z UB. Nie odniosło to skutku, i namowy spełzły na niczym.

Nie mogąc się nadal uczyć - uzyskałem w gimnazjum im. Nowodworskiego w Krakowie tylko zaświadczenie o ukończeniu 3-ciej klasy. Nie chciano mnie w żadnej innej szkole. Przypadkiem dowiedziałem się o kursie języka esperanto, więc była to jedyna okazja, aby się czegoś nauczyć.

Zapisałem się, uczęszczałem i po miesiącu zacząłem korespondować z zagranicą, później prawie z całym światem. Żyłka filatelistyczna ponownie się we mnie obudziła, więc dochodziło do wymiany znaczków z poszczególnymi krajami, oraz zgłosiłem przynależność do Związku Filatelistów. Wróciły siły i nie było ich gdzie spożytkować, bo taki był los skazańca, nieprawomyślnego, buntownika, „zbrodniarza”.

Po głębszym zastanowieniu się doszliśmy do wniosku, że należy zamienić się z mieszkaniem, gdzieś poza centrum, tak aby nie było łatwego dostępu do ciągłego nachodzenia. Zamieniliśmy się na pojedynkę przy ul. Bronowickiej 97. Był to mały parterowy domek z ogrodem, a do sąsiadów kilkanaście metrów. Mieliśmy swobodę, ogródek, grządkę i odpoczynek.

Jak nie w domu to w biurze, i znowu zaczęły się częste przesłuchania w dziale personalnym. Składanie coraz to nowych ankiet personalnych i pisanie życiorysów. Miało to doprowadzić do stanu podenerwowania, zrobienia jakiegoś nieprzemyślanego kroku. W domu regenerowałem swoje siły, nabierałem siły do walki z ciemięzcami, ubowcami.

Spotykałem od czasu do czasu moich kolegów z partyzantki z okresu niemieckiego i powojennego z wiezienia św. Michała. Przeważnie unikałem rozmów, spotkań, a tym bardziej odwiedzin w domu. Czułem na sobie kroki szpicla - i po co kolegę narażać na odwiedziny na UB?

W DOKP było kilku przedwojennych pracowników, m.in. Warzeszkiewicz, a później Wrana, starzy pracownicy przed emeryturą, i oni uczyli mnie nowej pracy. Nauczyłem się tyle, że po około dwóch miesiącach mogłem samodzielnie objąć pracę przy wymiarze rent czy emerytur.

W wielkim skrócie nakreśliłem ostatnie 5 lat od lipca 1947 roku do września 1952 roku. Muszę tu jeszcze wspomnieć, że od roku 1951 zacząłem nosić okulary. Nie tylko zdrowie szwankowało, ale doszedł jeszcze słaby wzrok i kłopoty z okularami, które były przyczyną wielu nieporozumień w przyszłości. W tym też czasie byłem kilka razy w szpitalu (np. w 1948 r. leczyłem się na gruźlicę płuc, zastosowano odmę śródpłucną, konieczne były cotygodniowe odwiedziny w przychodni celem prześwietlenia i dopełnienia ciśnienia, aby płuco unieruchomić). Z kolei w 1952 roku zachorowałem na tyfus - dur brzuszny, atakowało mi wątrobę. Tygodniami nie byłem w domu.

Nadszedł dzień 22 września 1952 roku. Wczesnym rankiem jeszcze spaliśmy, a tu silne pukanie do drzwi. Wstałem, otwarłem i wszedł milicjant, wylegitymował mnie, kazał mi się ubierać i zabrał mnie na posterunek MO przy ul. Mydlnickiej. Zaspany, jeszcze nic nie podejrzewałem, ubrałem się więc szybko i lekko, bo na dworze było ciepło. Nawet się nie pożegnałem z żoną i dziećmi, nie przypuszczałem bowiem najgorszego po tylu latach. Na posterunku MO ponownie wylegitymowano mnie, spisano protokół i odwieziono samochodem do więzienia na Montelupich. Dopiero wówczas zrozumiałem, że jest źle. Drzwi się za mną zamknęły, zrewidowano mnie, odebrano wszystko co miałem, łącznie z paskiem. Od nowa podawanie danych personalnych, co, jak, gdzie? W więzieniu powiedziano mi dlaczego mnie zamknięto: mam odsiedzieć resztę wyroku, z przed ujawnienia. Nie wierzyłem! W więzieniu nie ma dyskusji, zaraz strażnik zaprowadził mnie do celi. Cela duża, jasna, około 30 m2, w kącie na stosie worki przypominające sienniki, wewnątrz sieczka zamiast słomy. Jednak to Wersal w porównaniu z więzieniem św. Michała. Przywitałem się słowami: dzień dobry. Ktoś coś burknął, większość słowem się nie odezwała. Badają wzrokiem kto zacz, czy przypadkiem nie jakaś wtyczka. Drzwi się zamknęły, słychać przekręcenie klucza w zamku, jeszcze oko w wizjerze - co robi nowy więzień. Starszy celi wyznaczył dla mnie miejsce do spania, jako nowemu - niedaleko kibla.

Wieczorem zacząłem opowiadać przejścia z okresu okupacji niemieckiej, oględnie, nie za dużo. Na drugi dzień dostałem nowe lokum, bliżej okna, widocznie już byłem trochę lepszy. Na obiad była jakaś zupa z karpieli. Przypomniało mi się więzienie św. Michała. Zupa tu jakby trochę lepsza, ktoś znalazł nawet kawałek ziemniaka. Współwięźniowie pytali zaciekawieni, co tam słychać na wolności, kiedy można się spodziewać amnestii, za co siedzę. Opowiadałem, że nie wiem, podobno mam odsiedzieć resztę wyroku z 1946 roku, sprzed ucieczki zwiezienia św. Michała, a pozostałoby tego jeszcze przeszło 7 lat. Przecież ujawniłem się w 1947 roku, dnia 4 marca, czyżby to była fikcja?

Czy mi ktoś uwierzył nie wiem, ale chyba tak, bo na noc zaprosił mnie do siebie brat Sałapatka, ostatniego partyzanta na Podbeskidziu, który dowodził oddziałem partyzanckim o kryptonimie „Mściciel”. Ponieważ ja byłem też w tym oddziale, stąd w oczach jego nabrałem większego zaufania. Byt on strasznym gadułą, przeważnie wieczorami opowiadał swoje podboje miłosne z dziewczętami wiejskimi. Uśmialiśmy się serdecznie bowiem był to w pewnym sensie jakiś dla nas relaks i odprężenie. Wszyscy słuchali z zaciekawieniem. A siedział, właściwie nie wiadomo za co, jednak domyślałem się, że za samo to, iż był bratem „wielkiego bandyty”. W celi było dużo osób oczekujących na rozprawy lub już po wyrokach; różnej maści kryminaliści, złodziejaszkowie, przemytnicy z gór, zboczeńcy oraz za rozmaite sprawy polityczne. Także za polityczne kawały o personatach, przetrzymywanie bandytów „wiedział i nie powiedział”", czyli melinowanie „bandytów” - partyzantów.

Jak ta historia się lubi powtarzać. Dopiero Niemcy nazywali nas bandytami, a teraz swoi. A może już do korka życia pozostaniemy bandytami, zbrodniarzami - nie wiem?

Ciekawym człowiekiem był członek Rządu Wawelskiego (składali przysięgę na Wawelu), p. Abramowicz lub podobne nazwisko. Starszy, kulturalny pan, małomówny, bał się jeszcze coś powiedzieć, sprawa nie była zakończona.

Nazajutrz rano, o 6.00, pobudka, mycie, wynoszenie kibli na korytarz, apel, śniadanie - kawa czarna nie wiadomo z czego i pajdka chleba na cały dzień. Przed południem zostałem wyprowadzony i samochodem odstawiony do Prokuratury Sądu Wojskowego przy ul. Rakowickiej. Stawiono mnie przed dwoma prokuratorami w mundurach lotnictwa. Odczytano mi wyrok, ale przy czytaniu dostałem paraliżu, straciłem przytomność. Świadomość odzyskałem w jakimś ośrodku zdrowia, gdzie lekarz młoteczkiem pukał po moich kolegach. Oszołomiony wydarzeniami wróciłem, a raczej odwieziono mnie do więzienia na Montelupich. Źle się czułem i co gorsza nie byłem pewny ile mam jeszcze do odsiadki, pamiętam tylko, że ujawnienie nie miało nic do wyroku, a na podstawie amnestii karę tylko zmniejszono. Na moje pytanie skierowane do prokuratorów, czy gdybym miał orzeczoną karę śmierci i ujawnił się, to co dostałbym teraz, może dożywocie? -odpowiedziano mi - abym się nie wymądrzał, takie są przepisy, ustawy. Koniec, kropka, trzeba odsiedzieć.

Po powrocie, w celi widziano moją zmienioną twarz i załamanie. Starano się mnie rozerwać, a nawet złodziejaszkowie starali się mnie nabrać na radcę Holewińskiego. Powiedziałem im tylko, że już przed 6-ciu laty, w więzieniu św. Michała, chciał do mnie przyjść, ale zrezygnował. Domyślili się, że znam tę niewybredną, prymitywną zabawę z nowo przybyłymi. Zbyt odrażająca, prymitywna, aby się nią zajmować, to też w miarę możliwości ostrzegałem przybyłych więźniów, by nie dali się w to wrobić.

Powoli wrastałem w tą więzienną społeczność, tak różną pod każdym względem. Martwiłem się o dom, rodzinę, dzieci, pracę - cóż, głową muru nie przebiję, to też z każdym dniem traciłem nadzieję na wyjście ż więzienia przed zakończeniem wyroku. Cały czas siedziałem z kolegami z Armii Krajowej, a przede wszystkim ze 106 Dywizji Piechoty AK. Czas robi swoje, wycierając z pamięci nazwiska, pseudonimy.

Przed zimą doszło jeszcze kilku ciekawych więźniów, m.in. z Ujsoł w Żywieckiem, niedaleko Zwardonia, mojego miejsca urodzenia i pobytu do 28 października 1940 roku, czyli do czasu wysiedlenia do tzw. GG. Gdy w trakcie rozmowy jeden z nich dowiedział się o tym, to już cały czas był przy mnie. Postarał się też, aby koło mnie spać. Zwierzał się ze swojej działalności konspiracyjnej, ale odniosłem wrażenie, że mówił tylko to co uważał za stosowne. Był listonoszem w Ujsołach, dostał 10 lat więzienia. Nie mówił, bo każdy uważał na to co mówi, ale wydaje się, że miał łączność z oddziałem partyzanckim działającym na tamtym terenie, a może to była nowa organizacja podziemna. Nie dowiedziałem się. Męczył się potwornie, nie mógł spać, jęczał w nocy, przeżywał jakieś tragedie, a oprócz tego góral, przyzwyczajony był do gór, hal, powietrza, teraz zamknięty tu w ciasnym pomieszczeniu, w tłoku nie potrafił się przystosować. Było nas bowiem w celi około 25-30 więźniów.

Drugi ciekawy więzień to Zabłocki (pamiętam nazwisko). Siedział za gwałt i zaraz też ukuto powiedzenie: „wyszedł jak Zabłocki nad...!” Byli przemytnicy z Podhala, im także ciężko było wytrzymać w bezczynności. Wielu z więźniów pragnęło się dostać do kopalni węgla, do ciężkiej pracy, aby tylko nie siedzieć i nie myśleć. Pragnęli zmiany na gorsze, aby była jakakolwiek zmiana.

Podczas pobytu w więzieniu na Montelupich zdarzyła się kontrola jakichś władz więziennictwa i prokuratury. Apel, meldunek starszego celi o ilości więźniów, wszystko na baczność. Jakiś władca przystępował do poszczególnych więźniów i pytał za co siedzi lub z jakiego paragrafu. Gdy dotarł do mnie odrzekłem:

- Za ujawnienie się w 1947 roku. - Coś warknął i obsztorcował mnie, zagroził karcerem. I na tym koniec, poszli do następnej celi.

Raz w miesiącu widzenie, przychodziła żona. Trudno się było porozumieć, gdy kilkanaście osób z dwóch stron siatek stara się przekrzyczeć jeden drugiego. Przeważnie słyszeliśmy tylko urywane słowa, zdania nie dokończone - cóż, patrzyło się na siebie.

Jedyną radością w więzieniu na Montelupich była możliwość czytania książek. Czytało się co było, co popadło, co przydzielili. Czasem trafiło się na wartościowe pozycje, ale przeważnie były to książki marksistowskie, autorów radzieckich. Aby odegnać od siebie czarne myśli, nudę, czytało się po kolei wszystko.

Pod koniec 1952 roku, wraz z kilkunastoma innymi więźniami przewieziono nas otwartym ciężarowym samochodem, skutych kajdankami do Wiśnicza Nowego.

I znowu to samo. Rewizja, personalia, czekanie, stania w korytarzu twarzą do ściany aby nie można się było porozumieć z sąsiadem. Przejście na celę ogólną, kwarantannę, tzw. „Zuwachs”, pozostałość nazwy niemieckiej, a może austryjackiej. Nowi współtowarzysze niewoli zapoznawali się ostrożnie. Było to właściwie wzajemne badanie się. Zimno, głodno, ale to normalne. Najgorsze noce od kocykiem we dwójkę. Przypadło mi towarzystwo kolegi z AK, ze 106 DP AK, Mariana Topora ps. „Opal”. Nauczył mnie czeskiej piosenki z pogranicza, był bowiem spod Zebrzydowic, ale czas.. czas mija nieubłaganie, wytrąca z pamięci szereg zdarzeń, a także słowa piosenki.

Jedno co nas zastanawiało, to umieszczenie więźniów - Niemców, zbrodniarzy wojennych - razem z nami. To już szczyt perfidii. Ale to jeszcze mało, gdyż po jakimś miesiącu, pracując przy rozbiórce kotłowni dyrygował nami Niemiec umiejący tylko kilka słów po polsku. Nadto, jako mechanik samochodowy był poszukiwany i hołubiony przez administrację więzienia. Zawsze coś bokiem zjadł, zapalił, a może i wypił!

Dozorca więzienny, strażnik sprawujący nadzór nad pracami - nie był przyjemny, wręcz chamski, ordynarny. Poganiał do roboty, widocznie mieli jakieś swoje plany, terminy. Ciężka to była praca w pyle, gruzie, ale był ruch, nie traciło się sił. Po miesiącu, czy też dwu można było iść po wypiskę za zarobione pieniądze. Kupiłem papierosy, cebulę i tłuszcz.

Następna praca w więzieniu wiśnickim to nawożenie ziemi taczkami lub nosidłami i ubijanie za pomocą „pucek” - ubijaczy. Często nas kontrolował naczelnik więzienia „Wot”. Tak przezywany przez więźniów z powodu częstego używania ruskiego słowa wot. Nie było zdania, aby nie użył tego wyrażenia. Przyczepił się do mnie, jak rzep do psiego ogona, a wszystko z powodu okularów. Za każdym podejściem do skarpy wołał do mnie:

- Ty, pop, ksiądz, rabotaj.

Czy był to ruski Polak, czy też polski Rusin, nie wiem. Typ nieprzyjemny, szukający tylko okazji, byle pretekstu do pokazania swojej siły i władzy. Jak mogłem tak go unikałem, ale nie zawsze się udawało. Nie podobały mu się moje okulary, dlatego też uważał mnie za księdza, Czy duchownego.

A propos księży. Przewinęło się ich przez Montelupich i Wiśnicz sporo, przeważnie siedzieli za sprawy polityczne. Było z kim dyskutować w czasie codziennych spacerów po celi. Ścierały się poglądy na tematy polityczne przede wszystkim, oraz na inne przyziemne, drobne. Ogólnie biorąc byli dobrymi, uczynnymi współwięźniami. Więźniowie odnosili niewątpliwie korzyść przebywając w ich otoczeniu.

Po pewnym czasie zgłosiłem się do pracy w charakterze stolarza. Pracowałem na powietrzu, naprawiałem, łatałem uszkodzone obory, pomieszczenia dla świń. Przycinałem deski, przybijałem w miejsce zniszczonych, uszkodzonych - nowe. Najważniejsze jednak to praca na powietrzu.

Radosną chwilą była wiadomość o zejściu z tego pięknego świata, największego zbrodniarza XX wieku - Stalina. W celach radość nieopisana, każdy myślał, że za kilka dni nastanie wolność, swoboda, uwolnienie. Nadzieja w więzieniu to najważniejsze, kto ją utracił ten się kończył. Na uwolnienie trzeba było jednak jeszcze długo poczekać, choć niewątpliwie miało to kolosalny wpływ na dalsze dzieje aresztowanych, przebywających w więzieniach z wysokimi wyrokami.

Mijał rok 1953, zbliżał się koniec wyroku, o czym dowiedziałem się od klawiszy i chyba z domu, od żony. Dało się to zauważyć po traktowaniu mnie przez strażników, dawali większą swobodę, pracę. Często wychodziłem do wszelakich prac, ale najprzyjemniejsza była w bibliotece. Strażnik uprzejmy, nie gbur, chamciuch, w miarę, jak na warunki więzienne spokojny, rzeczowy, chyba po średnim wykształceniu. Jeden klawisz, któremu nic nie miałem do zarzucenia, robił to co musiał, ale w sposób kulturalny.

Do czasu apelu i śniadania przebywałem w celi, a następnie przychodził po mnie strażnik i prowadził do biblioteki. Przychodziło się przez podwórko więzienne do budynku biblioteki. Do pracy czysto bibliotekarskiej należało segregowanie nowych książek, oprawa, zakładanie metryczek, numeracja i cały szereg innych czynności. Po Nowym Roku 1954 zacząłem, w ramach pracy w bibliotece, odbierać z poczty w Wiśniczu Nowym pocztę, przede wszystkim gazety dla biblioteki. To była dopiero frajda, spacer po śniegu, mrozie, a później w deszczu.

Przechadzki na pocztę wzmocniły mój organizm, cera nabrała świeżości, jędrności, włosy zaczęły podrastać już ponad normę więzienną. Liczyłem już dni do wyjścia.

Co miesiąc odwiedzała mnie w Wiśniczu Nowym moja żona. Można się było o wiele lepiej porozumieć jak na Montelupich, gdyż każdy z więźniów mówił tu ciszej i nie przekrzykiwali się. Żona powiadomiła mnie, że pisała nawet do prezydenta Bieruta o niesłusznym aresztowaniu i ewentualnie warunkowym zwolnieniu. Nic jednak nie pomogło, załatwiono odmownie. Przebyte moje choroby widocznie utwierdziły władze PRL-u w pewności, że zwiezienia już nie wyjdę żywy. A jednak, co potrafi dokonać siła woli, pragnienie spotkania się z maleńkimi dziećmi, z rodziną. Przetrwałem.

Zbliżał się dzień wyjścia „na wolność”. Poprzedzająca noc była ciężka, nie mogłem spać, myśli krążyły wokół domu, czy będzie żona i gdzie. Ranek 15 kwietnia 1954 roku, zaczął się jak zwykle, ale nie dla mnie. Po śniadaniu otwierają się drzwi i stereotypowe powiedzenie:

- Bystrzycki Tadeusz, z rzeczami wychodzić.

Ostatnie pożegnania, słowa współwięźniów:

- Powodzenia, zaglądniemy do ciebie po wyjściu.

Klawisz - strażnik prowadzi do administracji, gdzie wystawiono mi zwolnienie z więzienia po odbyciu kary 2 lat 6 miesięcy. Następnie z depozytu więziennego odebrałem ubranie, rzeczy i dokumenty. Oto odpis świadectwa zwolnienia:

„Więzienie w Wiśniczu, Nr akt sprawy: Rej. 150/46, Nr księgi więźniów 49/53. Świadectwo zwolnienia więźnia karnego. Więzień Bystrzycki Tadeusz, ur. 18.X.1925, z Krakowa powiatu Kraków skazany wyrokiem W. S. Rej. w Krakowie z dnia 21 kwietnia 1947 (pomyłka - 1946) na dwa lata 6 miesięcy więzienia z art. 1, 9, i 4e 1a dekr. o Ochr. Państwa zwolniony został dziś po odbyciu kary. Podczas pobytu w wiezieniu sprawował się nienagannie. Obowiązany jest zameldować się w biurze Milicji w miejscu zamieszkania nie później, jak dnia 18 kwietnia 1954 r. Naczelnik wiezienia - podpis nieczytelny, pieczątka, także. Pieczęć okrągła więzienia w Wiśniczu Nowym. Z boku adnotacja; W/w pobrał z depozytu 90 zł. /dziewięćdziesiąt zł./ Na odwrocie, Sprawdził podpis nieczytelny/dnial5.IV.1954r. Oraz adnotacja na MO, Zgłosił się 16.IV.1954 r. podpis nieczytelny.”

Po wyjściu z autobusu w Bochni na przystanku zauważyłem oczekującą już żonę. Przywitanie i jakieś poczucie winy, że tyle czasu przebywałem poza domem. Radość z wolnego poruszania się wzięła górę. Z Bochni pociągiem do Krakowa i do nowego mieszkania, gdyż w czasie mojej nieobecności żona zmieniła mieszkanie, do śródmieścia, na ulicę Starowiślną (nazywała się wówczas ul. Bohaterów Stalingradu), parter, pojedynka. Do tego była teściowa, która w miarę możliwości pomagała żonie w utrzymaniu i wychowywaniu dzieci. Z wszystkim się zgadzałem, bo cóż miałem robić.

Po kilku dniach odwiedził nas kolega z DOKP, Józek Bogucki, który od pewnego czasu odbierał i opłacał abonament filatelistyczny na 1953 r. Zaglądał do mojej żony, dzieci już zaczęły mówić mu wujek. Dobry kolega jakich rzadko się w życiu spotyka, tym bardziej w ciężkich chwilach.

Kilka dni odpoczynku, relaksu, upojenia się swobodą, domem, dziećmi - i szukanie pracy. Byłem w DOKP, odmownie, dali do zrozumienia, że karanych za zbrodnie przeciw Państwu Ludowemu nie mają zamiaru zatrudnić.

Zgłosiłem się do Urzędu Zatrudnienia, czy jak się to wówczas nazywało. Dostałem skierowanie do jednego, drugiego, trzeciego przedsiębiorstwa, do pracy fizycznej, ale nigdzie nie chciano mnie przyjąć, zawsze były jakieś wymówki. W końcu, po miesiącu, widząc, że nawet łopaty do rąk nie dostanę, poszedłem na ul. Tomasza do KW PZPR. Chciano mnie odprawić z kwitkiem, wówczas postawiłem wszystko na jedną kartę. Oświadczyłem, że nie ruszę się z urzędu bez załatwienia jakiejkolwiek pracy - czekam na korytarzu. Albo praca, albo ponowne zamknięcie mnie do więzienia, gdyż nie mogę objadać malutkich dzieci. Czekałem gdzieś ze trzy godziny, już nie wiem ile, ale zbliżał się koniec urzędowania. Przybył w końcu ten komunista, u którego byłem i mówi:

- Sprawa załatwiona, masz się jutro zgłosić w ostatnim miejscu skierowania i powołać się na Komitet.

Tak zacząłem pracować w Krakowskim Okręgowym Przedsiębiorstwie Mierniczym, przy ul. Dietla 64. Jako pomiarowy dostałem wreszcie łopatę i tyczkę do ręki.

Już po wielu latach, w lecie 1991 r. złożyłem wniosek w Sadzie Wojewódzkim w Krakowie o zaświadczenie z pobytu w więzieniu po wojnie. W tymże roku, w listopadzie, dostałem zaświadczenie. Oto jego odpis:

„Sad Wojewódzki w Krakowie Sekretariat Prezesa, 30-965 Kraków ul Przy Rondzie 7. Dnia 29.10.1991 r. III Ko/1355/91 — ZAŚWIADCZENIE. Sad Wojewódzki w Krakowie na podstawie zapisu w repertorium z 1946 roku byłego Wojskowego Sadu Rejonowego w Krakowie, zaświadcza, ze Pan Tadeusz BYSTRZYCKI s. Emanuela, ur. 19 (winno by

18) 10.1925 r. został skazany wyrokiem byłego Wojskowego Sadu Rejonowego w Krakowie z dnia 27.05.1946 r. w sprawie sygn. akt Sr. 150/46: - z art. l dekret PKWN z dnia 30.10.1944 r. „O ochronie państwa" /Dz. U. RP. nr 10 poz. 50/ - na karę 3 (trzech) lat wiezienia, utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na 2 lata, - z art. 9 dekretu Pkwn z dnia 30.10.1944 r. „O ochronie państwa” /Dz. U. RP. Nr 10 poz. 50/ - na karę 5 (pięciu) lat wiezienia, - z art. 9 dekret PKWN z dnia 30.10,1944 r. „O ochronie państwa" /Dz. U. RP. Nr 10 póz. 50/ - na karę 3 (trzech) lat więzienia, - z art. 4& l dekretu z dnia 13.06.1946 r. (chyba pomyłka w roku) - na karę 2 (dwóch) lat więzienia. Jako karę łączną wymierzono karę 8 (ośmiu) lat więzienia, utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na 4 lata. Na mocy ustawy o amnestii z dnia 22.02.1947 r. złagodzono orzeczona karę do 2 (dwóch) lat i 6 (sześciu) miesięcy więzienia. Pan Tadeusz Bystrzycki przebywał w wiezieniu w okresie od dnia 02.09.1945 r. do dnia 18.08,1946 r. oraz od dnia 22,09.1952 r. do dnia 15.04.1954 r. Skazany został za działalność polityczną związaną, z walką o suwerenność i niepodległość Państwa Polskiego. Prezes Sadu Wojewódzkiego wz. Przewodniczący Wydziału Ul Karnego SSW. Rafał Kiety, (podpis nieczytelny). Pieczęć okrągła z godłem i napisem - Prezes Sadu Wojewódzkiego w Krakowie. 4.”


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi