Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Włodzimierz Rozmus, Dalszy ciąg wspomnień


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Włodzimierz Rozmus ps. „Buńko”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.



Był rok 1959. Do kanadyjskiego portu Quebek wpłynął nasz flagowy statek „Batory”. Jedną z pasażerek statku była moja Matka, która pojechała odwiedzić dwóch synów: Wacława i Mieczysława, zamieszkujących stale w USA. Było to bardzo serdeczne - po ciężkich latach wojny - przywitanie, z orkiestrą włącznie i delegacją kolegów moich braci ze Związku Weteranów Wojennych Stanów Zjednoczonych. Miejscowa gazeta, wydawana w języku polskim, opisała to wydarzenie nadając tytuł: „Gehenna Rodziny Rozmusów - Spotkanie Matki z Synami - weteranami II wojny światowej po 20 latach”.

Ale zanim doszło do tego uroczystego spotkania muszę cofnąć się myślami do roku 1939 i rozpocząć opowieść od siebie, tj. od najmłodszego z braci.

Miałem wtedy 15 lat. Mieszkałem wraz z Ojcem, Matką i dwoma braćmi w Krakowie, przy ul. Topolowej 6. Na początku 1940 roku bracia zostali wywiezieni do Niemiec. Mnie natomiast, wtedy uczniowi Szkoły Przemysłowej, udało się pozostać w Krakowie.

W 1941 r. wstąpiłem do ZWZ i wraz z kolegą Tadeuszem Iwańskim - „Tortkiem”, zostałem w dniu 3 maja zaprzysiężony. Początkowo byłem łącznikiem, a następnie kolporterem prasy podziemnej. Dzisiaj, z perspektywy prawie 50 lat od tamtych czasów, łatwo to się wspomina, ale wówczas jako 16-łemi chłopak, przenosząc gazetki po nasyconym Niemcami Krakowie, niejednokrotnie byłem narażony na legitymowanie i łapanki i na swój sposób wydarzenia te przeżywałem.

Zaraz na początku 1943 r. zostałem skierowany do konspiracyjnej półrocznej Szkoły Podchorążych, którą ukończyłem w stopniu kaprala podchorążego. Na kursie tym poznałem, m.in., moich przyszłych kolegów z OP „Grom”: Jana Fiszera - „Łęczyca”, Bolesława Gąsiorka - „Ponurego” i z „Kedywu” - Olka Koralewicza - „Ralfa”. Natomiast na egzamin z ukończonego kursu Szkoły Podchorążych przyjechaliśmy w powyższym składzie (za wyjątkiem „Ralfa”) już z oddziału partyzanckiego. Egzamin odbył się na początku czerwca 1941 r. w mieszkaniu łączniczki „Żelbetu” - Zofii Pańczak - „Zosi”, przy ul. Topolowej 6 m. 12.

Brałem tez udział w dwóch rozbrojeniach Niemców na terenie Krakowa i, jako siła pomocnicza, w zamachu na konfidenta niemieckiego, w dawnej przychodni lekarskiej przy ul. Gazowej. Z przykrością muszę stwierdzić, że był to porucznik Wojska Polskiego, który przeszedł na współpracę z gestapo.

W połowie roku zostałem przydzielony do patrolu dywersyjnego, który miał za zadanie przecinać węże hamulcowe łączące poszczególne wagony i wsypywać opiłki żelazne do tzw. „maźnic” (smarownic), znajdujących się na osiach kół, a gdy opiłek brakowało - wsypywaliśmy piasek. Dla ułatwienia wykonania żądania dowództwo postarano się dla mnie o pracę w charakterze palacza na parowozie przetokowym, a następnie elektryka sieciowego. Od tego czasu miałem w zasadzie nieograniczone możliwości poruszania się po terenie kolejowym.

Moim maszynistą był Stanisław Giżycki. Przezacny człowiek, to też żal mi go było jak klął, że odkąd ja zostałem palaczem w jego parowozie stale coś się psuje i jesteśmy ściągani do parowozowni. Oczywiście nie przypuszczał, że jego palacz ma coś wspólnego z dywersją i uszkodzenia są jego właśnie sprawką.

Raz wyciągaliśmy z bocznych torów przygotowany do drogi skład berliński, aby podstawić go na wyznaczony peron. Moim zadaniem, m.in., było obserwowanie sygnałów przetokowych. Na torze, po którym ciągnęliśmy skład, stał parowóz typu „OK”. Przetokowi dawali sygnał abyśmy się zatrzymali. Ja jednak błyskawicznie podjąłem decyzję, aby na jakiś czas zablokować tory akurat pod mostem warszawskim. Pomyślałem, że taka okazja może się nie powtórzyć. Dopiero na parę metrów przed stojącą przeszkodą krzyknąłem:

- Panie Stasiu! Hamuj pan!

Uderzenie nie było silne, ale wystarczająco mocne, aby nasza lokomotywa, zwana „Francuzem”, wgniotła się w dużo większy parowóz typu „OK”. Na miejsce zderzenia przybył, w towarzystwie bahnschutzów, niemiecki dyżurny ruchu i zdzielił mnie kilka razy po głowie. Tłumaczyłem się, że było ciemno i coś tam jeszcze dodałem. Chyba argument ten przekonał krewkiego Niemca, bo więcej mnie nie napastował. Trzeba bowiem wiedzieć, że w zależności od sytuacji związanej z ruchem alianckich samolotów obowiązywały na stacji kolejowej w Krakowie 4 stopnie wyłączania świateł, tj. 25%, 50%, 75% i 100%. Wtedy akurat stacja była zaciemniona w 75% i to też miało olbrzymi wpływ na moją decyzję, aby „lekko” się stuknąć. Przerwa w ruchu trwała około 3-ech godzin. Nie odszedł o planowanej godzinie pociąg do Berlina i powstało też nie małe zamieszanie w przyjazdach i odjazdach pociągów ze stacji Kraków. Zadowolony byłem, że skończyło się tylko na „mordobiciu” i gradzie przekleństw zacnego pana Stanisława, mojego maszynisty.

Brałem też udział, wspólnie z moim dowódcą Janem Szywałą - „Czarnym”, w akcji przecinania węży w pociągu towarowym, zdążającym od strony Krakowa w kierunku Warszawy. Skończyło się to dla mnie pechowo. Zaraz za dworcem towarowym zauważył nas jak skaczemy z wagonu na wagon, niemiecki banschutz pilotujący pociąg. Muszę tu nadmienić, żew czasie wojny w każdym składzie, na paru wagonach były wbudowane budki, w których przebywali strażnicy kolejowi z zadaniem eskortowania pociągu.

Po przecięciu kilku węży „Czarny” dał sygnał abyśmy wyskoczyli z będącego w ruchu pociągu. Wyskoczyłem tak niefortunnie, że nadziałem się na wystający przy szynach drążek z rolkami, po których przesuwały się druty sygnalizacyjne. Przeciąłem lewą nogę na szerokości około 10 cm i 5 cm głębokości. Przeraziłem się raną i chyba tylko dlatego nie czułem bólu. Przypominam sobie, że rana również nie krwawiła pomimo, że na oko przecięcie wyglądało groźnie. „Czarny” natychmiast utargał dwa rękawy ze swojej koszuli i przewiązał mi okaleczoną nogę. Działo się to jeszcze na rogatkach Krakowa, wiec szybko zorganizował dorożkę konną i przewiózł mnie do lecznicy na ul. Siemiradzkiego (do dziś nie wiem dlaczego tam). Oświadczyłem, że był to wypadek, więc położyli mnie na stół operacyjny i przywiązali ręce i nogi. Pomyślałem, że chyba powiadomią gestapo i będzie ze mną koniec. Jak się za chwilą okazało, zaszyto mi ranę bez uśpienia. Stąd właśnie związanie mi kończyn, bowiem zabieg ten nie należał do bezbolesnych. Założono mi osiem szwów i założono do rany gumowy dren, po czym kazano wstać. Wtedy dopiero okazało się, że ten cholerny dren uniemożliwił mi wyprostowanie nogi. Przez prawie miesiąc nie mogłem normalnie chodzić i dopiero po usunięciu gumowej rurki i szwów po raz pierwszy wyprostowałem nogę.

Będąc później w Baonie „SKAŁA”, w czasie długich i męczących marszów odczuwałem dotkliwy ból w nodze, ale jakoś i to zniosłem.

Niemcy zorientowali się, że na terenie parowozowni przy stacji Kraków, działa zorganizowana grupa dywersyjna i zaczęto podejrzewać mojego dowódcę „Czarnego” i mnie. W kwietniu 1944 r. gestapo aresztowało „Czarnego”. Mnie ostrzegł Olek Koralewicz - „Ralf”, uczestnik zamachu na niemieckiego kierownika Arbeitsamtu na placu Wolnica w Krakowie. Udało mi się w ostatniej chwili zbiec. Do domu już nie wróciłem, gdyż gestapo założyło w domu „kocioł”. W tej sytuacji, pod koniec kwietnia, dowództwo skierowało mnie do OP „Grom”. Natomiast „Czarny” został umieszczony na tzw. „afiszu śmierci” i rozstrzelany w maju 1944 r., przy ul. Botanicznej. Zaraz po tym został też aresztowany „Ralf”. Ostrzegł mnie w ostatniej chwili i dosłownie za parę dni sam wpadł. Zdaniem moim popełnił kardynalny błąd, bowiem mając również skierowanie do O. P. „Grom”, zapragnął przed odjazdem do lasu pożegnać się z rodziną i wpadł do zastawionego w domu „kotła”. Chyba został zamordowany, gdyż wszelki ślad po nim zaginął.

Byłem już w Oddziale Partyzanckim, gdy dowiedziałem się o aresztowaniu moich Rodziców. Wiadomość tę przywiózł Zdzisław Meres - „Orlik”, który był służbowo w Krakowie i opowiedział mi, że przez dwa tygodnie założony był w moim mieszkaniu „kocioł”, a ponieważ ja się nie zjawiałem gestapo aresztowało moich Rodziców.

Pobyt mój w O. P. „Grom”, a następnie w Baonie Partyzanckim „SKAŁA”, do 15 stycznia 1945 r., opisałem w wydanej przeze mnie, w roku 1987, książce pt. „W Oddziałach Partyzanckich i Baonie SKAŁA”, więc nie będę się tu powtarzał.

***

A teraz opiszę, co działo się z pozostałą moją Rodziną.

Otóż bracia moi, Wacław i Mieczysław, uciekli z obozu pracy i przedostali się do Anglii. Latali w dywizjonie bombowym nad Niemcami i pod sam koniec wojny, w lutym 1945 roku, zostali zestrzeleni i wyskoczyli z płonącej maszyny ratując się na spadochronach. Pech chciał, że wiatr był bardzo silny i rozrzut rozbitków tak daleki, że po wylądowaniu nie mogli się odnaleźć. Znaleźli ich natomiast Niemcy i umieścili w osobnych obozach jenieckich tak, że jeden nie wiedział o drugim.

Dla mnie wojna skończyła się 15 stycznia 1945 roku, kiedy to wojska sowieckie zagarnęły nasz Oddział. Spotkanie to opisałem we wspomnianej książce. Opisałem w niej, że było to niemal sielankowe spotkanie. Prawda natomiast była taka, że faktycznie te pierwsze oddziały frontowe witały nas przyjaźnie i dzieliły się z nami żywnością i papierosami. Postępujące zaś za oddziałami frontowymi wojska NKWD inaczej podchodziły do oddziałów AK-owskich.

To, co pominąłem w książce i o co mieli do mnie pretensje koledzy, teraz uzupełniam. Gdybym to jednak wtedy uczynił, obawiam się, że moja książka nigdy by się nie ukazała.

Otóż, po pierwszych powitaniach wpadł, na czele około 40 żołnierzy major NKWD (wyglądał na Żyda) i zapytał naszego dowódcę jaki to oddział. Czesław Ciepiela - „Karp” odpowiedział, że to AK. To wystarczyło, aby „bohaterski” major polecił nas ustawić pod stodołą i chciał rozstrzelać cały oddział ponieważ, według jego rozeznania, oddziały akowskie były oddziałami faszystowskimi i działały przeciw Armii Czerwonej. Nie wytrzymał tych obelg Józef Bieniasz - „Kat”. Wystąpił przed szereg i dość ostrym tonem odpowiedział:

- A wasz „Iwan” - jeniec, który od 1944 roku przebywał w naszym oddziale - to też faszysta? Chcecie, to strzelajmy się (mieliśmy wtedy jeszcze broń).

To odważne wystąpienie „Kata” ostudziło chyba zapędy NKWD-zisty.

Po rozbrojeniu Oddziału udałem się, już w przebraniu cywilnym, na „lewych” papierach do domu. Rozbiliśmy się na małe grupy, aby nie rzucać się w oczy wojskom sowieckim. Wraz ze mną wracał „Kat”, „Ponury” i Helena Gara - „Halinka”. Wracając nie przyznawaliśmy się legitymującym nas żołnierzom, że byliśmy w partyzantce. Tłumaczyliśmy, że wracamy do Krakowa, z którego uciekliśmy przed Niemcami. To nas chyba uratowało, bowiem Bolesław Dyrda - „Mruk”, który wracał z inną grupą, nieopatrznie przyznał się legitymującemu, że był w partyzantce AK. Ta chwila słabości była powodem zesłania go na prawie trzy lata do łagru, na „białe niedźwiedzie”.

Do Krakowa dotarliśmy na piechotę pod koniec stycznia 1945 roku. Zastałem mieszkanie zaplombowane jeszcze przez gestapo po aresztowaniu rodziców. Brak było wody, prądu i wybite były szyby. O moim powrocie dowiedzieli się koledzy. Wspominany na początku „Tońko” i Władek Odzieniec - „Kotwica” z „Żelbetu”. Uradowaliśmy się, że wszyscy żyjemy i oczywiście fakt ten oblaliśmy wódką, wyszabrowaną przez tych ostatnich z rozbitych magazynów poniemieckich przy ul. Bosackiej.

Byłem okrutnie zmęczony i chyba nieźle już „zaprawiony”. Chciałem położyć się spać, ale nie miałem siły, aby pozbyć się zawszonego ubrania. Obawiałem się, że jeśli nie spalę mojego ubrania to położę się do łóżka i całe mieszkanie zostanie zawszone. Przespałem się więc na dywanie pod stołem i dopiero rano, następnego dnia, spaliłem wszystko co na sobie miałem. I tak pozbyłem się wojennych wszy, które od maja 1944 do stycznia 1945 roku, ani na moment nie opuszczały mnie i moich kolegów z oddziału. Znalazłem się jako pierwszy z rodziny w domu. Muszę tutaj jeszcze wspomnieć, że po powrocie nie mieliśmy żadnych środków do życia. Wraz ze mną mieszkał jeszcze „Kat” i gdyby nie pomoc sąsiadów - wspomnianej już Zofii Pańczak - „Zosi”, pani Michałkiewiczowej - „Ciotki” i jeszcze innych - to było by bardzo krucho z nami, tym bardziej że zaraz rozchorował się na grypę „Kat” i za kilka dni ja.

W marcu 1945 roku zostałem powołany, wraz z „Katem”, Edwardem Nowackim - „Soroką”, Edwardem Zemlakiem - „Niezłomnym” i Władysławem Odzieńcem - „Kotwicą" do wojska, gdzie skierowano nas do 2 pułku zapasowego, stacjonującego przy ul. Rajskiej, a następnie skierowano mnie do Oficerskiej Szkoły Piechoty. W wojsku stanowiska od dowódcy plutonu wzwyż obsadzone były, w zdecydowanej większości, przez oficerów sowieckich i odniosłem wraz z kolegami wrażenie, ze nie jest to autentyczne Wojsko Polskie. Oczywiście, nie przyznałem się, że byłem w partyzantce AK i mam już stopień podporucznika. W tamtych czasach groziło to natychmiastowym aresztowaniem przez Wojskową Informację, nie lepszą zresztą od UB.

W lipcu 1945 roku, urywając się na „lewą przepustkę” przez płot przy ul. Podchorążych w Krakowie, udałem się do domu, zobaczyć po prostu co się dzieje. Próbuję otworzyć drzwi, a te nie ustępują. Myślę sobie, co za cholera. Po chwili otwiera drzwi bardzo szczupła i wynędzniała pani. Pytam:

- Co Pani robi w moim domu? - Na to słyszę odpowiedź:

- Synu, nie poznajesz, swojej Matki?

Jak mogłem wtedy poznać Matkę, która po powrocie z obozu koncentracyjnego ważyła zaledwie 48 kg, a ja ostatni raz widziałem ją jeszcze przed aresztowaniem, Wtedy była osobą korpulentną, ważącą około 90 kg.

Matka opowiedziała mi wtedy jak gestapo czekało na mnie w domu i jak ich aresztowali. Po bolesnych przesłuchaniach na Montelupich i na ul. Pomorskiej, zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych; Ojciec do Gross - Rosen, a Matka do Ravensbrück. Przykro było tego słuchać, ale byliśmy pełni radości ze spotkania, gdyż było nas już dwoje.

Za jakiś czas nadszedł list z Niemiec, z angielskiej strefy okupacyjnej. To właśnie napisał Mietek. Tylko w kilku słowach zapytał, co się dzieje z nami i jeśli ktoś żyje, to prosi o wiadomość. Szybko odpisałem, że jest Mama i ja. Nie wiemy jeszcze co jest z Ojcem i Wackiem. Po miesiącu nadszedł drugi list Tym razem od Wacka, który zapytywało nas i przy okazji opisał swoje perypetie związane z zestrzeleniem samolotu, krótkim pobycie w obozie niemieckim i wyswobodzeniem przez Amerykanów. Napisał też, że zaciągnął się do lotnictwa USA.

A więc było nas już czworo. Nie wiedzieliśmy jeszcze co dzieje się z Ojcem i gdzie przebywa. Dochodziły do nas przeróżne wieści, że żyje, ukrywa się gdzieś w Poznańskiem, że wywieziono obóz do Szwecji itp. Każdy informujący liczył na zapłatę. Na szczęście nie mieliśmy pieniędzy i nie bardzo wierzyliśmy tym przygodnym informatorom. Dopiero w 1946 roku, tym razem prawdziwy świadek przyszedł do Mamy i oświadczył, że był przy śmierci Ojca i jest gotów wystąpić jako świadek w sądzie. Oświadczył, że Ojciec zginął w obozie koncentracyjnym w Gross - Rosen i zwłoki zostały spalone w krematorium. A wszystkie te nieszczęścia działy się w odwecie za to, że mnie nie złapali.

Opowiadała mi Matka, jak strasznie bali się z Ojcem, jeszcze w czasie pobytu na Montelupich, abym czasem nie oddał się dobrowolnie w ręce zbirów z gestapo. W czasie bolesnych i męczących przesłuchań ciągle powtarzali, że jak się syn zgłosi to rodziców wypuszczą. Znając nieludzkie metody gestapo rodzice obawiali się bardzo, abym nie zgłosił się dobrowolnie i nie podzielił ich losu. Na szczęście byłem już wtedy w partyzantce i do tego nie doszło.

Po trudnych latach wojennych i różnych przeżyciach rodzina Rozmusów, pomniejszona o Ojca, odnalazła się.

Ale jeszcze nie koniec na tym, bowiem Bracia moi, z uwagi na sowietyzację kraju, nie wrócili już do Ojczyzny, lecz jako weterani wojenni, na koszt rządu Stanów Zjednoczonych, wyjechali do USA. W kraju pozostała Mama i ja.

Jak już uprzednio wspomniałem byłem wtedy w wojsku. I pomimo, że posiadałem stopień podporucznika służyłem jako zwykły strzelec podchorąży. Dopiero po dekonspiracji AK, w październiku 1945 roku, ujawniłem się i zostałem, zresztą jak wielu innych AK-owców, po prostu wyrzucony z wojska jako niepewny element (w mojej książce napisałem, że zostałem zdemobilizowany).

Wróciłem do domu i Matka zdopingowała mnie abym zdał maturę, bowiem ukończenie szkoły przemysłowej nie było równoznaczne ze zdaniem matury z uwagi na brak stopni, m.in. z języka polskiego. Zabrałem się więc do nauki i w 1946 roku zdałem dodatkowe egzaminy z tych przedmiotów.

Mieliśmy bardzo trudne warunki. Nie było z czego żyć. Otrzymana od dowództwa AK odprawa w wysokości 30 dolarów oraz jeszcze przedtem przyznany mi dwukrotnie Krzyż Walecznych i Brązowy Krzyż Zasługi z Mieczami, były nagrodą w tamtych czasach za trud, poniewierkę, utratę bliskich i cierpienie. Ale cóż, na tyle właśnie oceniono wówczas nasz patriotyzm. To nie były te czasy co obecnie, kiedy to za internowanie działaczy solidarnościowych płaci się dzisiaj wysokie odszkodowania, choć warunki, okres przebywania w odosobnieniu - są nie porównywalne do czasów w jakich my, młodzi wtedy partyzanci, przebywaliśmy.

W połowie 1946 roku poszedłem do pracy, którą załatwił mi i Eugeniuszowi Giebułtowskiemu - „Paździerzowi” - Zygmunt Nikiel - „Muniu”, nasz kolega z oddziału. Ale przedtem jeszcze próbowałem dwa razy ucieczki na Zachód, wspólnie z Franciszkiem Skrochowskim – „Agą” i Stefanem Włodkiem - „Kotem”. Niestety nie udało mi się, choć kilku kolegom, jak: „Karpowi”, „Katowi”, „Niezłomnemu”, „Soroce” i jeszcze wielu innym, udało się dotrzeć do angielskiej strefy okupacyjnej na terenie Niemiec. Przy trzeciej próbie, tym razem już beze mnie, „Aga” i „Kot” zginęli od wybuchu napotkanej przypadkowo w lesie miny.

Losy powojenne dla nas AK-owców nie były łatwe, choć za protekcją „Munia” dobrze mi się pracowało do roku 1948, i nawet w roku szkolnym 1946/47 zapisałem się na Akademię Handlową. Ale był to jednak czas okrutny. Nazywano nas „zaplutymi karłami reakcji”. Służba Bezpieczeństwa zaczęła nam deptać po przysłowiowych piętach, pomimo, że zgodnie z rozkazem naszych dowódców włączaliśmy się do odbudowy zniszczonego Kraju. Byłem trzykrotnie wyrzucany z pracy, trzykrotnie aresztowany przez UB. Łamano nas w sposób gorszy niejednokrotnie od gestpowskiego. Byłem bity i kopany w świetle oślepiających reflektorów. Przez jedną noc musiałem pisać 15 życiorysów i jeśli oprawca z UB stwierdził, że jest jakaś różnica pomiędzy jednym a drugim życiorysem, to za każdą różnicę dostawałem dodatkowe „razy”. Zaproponowano mi w końcu współpracę z UB. Kategorycznie odmówiłem i oświadczyłem, ze nigdy nie byłem konfidentem i nigdy nie będę. Nie dałem się złamać. Kazano mi czołgać się na brzuchu naokoło placu przy potężnym gmachu UB, przy ul. Inwalidów i prosić o chleb dla dzieci, i to tylko dlatego, że w czasie wojny byłem w AK.

Muszę tu jeszcze dodać, że w 1947 roku ożeniłem się i w 1948 r. urodził się nam syn Janusz, a w roku 1950 drugi syn Ryszard. Żonę Janinę poznałem właśnie w pracy, którą - jak już wspominałem - załatwił mi kolega z oddziału „Munio”. Zakochaliśmy się w sobie i 18 maja 1947 r. wzięliśmy ślub.

Żona współpracowała z „Żelbetem” i też mocno zaangażowana była w sprawy konspiracyjne. To też kiedy UB przychodziło do domu, aby mnie aresztować głęboko to przeżywała.

Jak już wspomniałem, mieliśmy dwoje nieletnich dzieci i nie dość, że ciężko się nam żyto, to dodatkowo każde aresztowanie kosztowało żonę wiele nerwów i zmartwień. Nigdy bowiem nie było wiadomo kiedy po mnie przyjdą, na jak długo zamkną i kiedy w końcu skończy się ten koszmar.

Chciałbym tu jeszcze dodać, że to co dotąd napisałem na temat oddziałów „Kedywu” - „Błyskawicy”, „Gromu”, „Skoku”, „Huraganu” i Baonu Partyzanckiego „SKAŁA” - powstało również przy współudziale mojej żony, której pomoc bardzo sobie cenię.

Nie dość, że zaraz po ślubie przeżywała wiele kłopotów związanych z moją przynależnością do AK (żona nigdy się nie ujawniła), pracując i wychowując dzieci zaangażowała się w „wyłapywanie” moich błędów, nieścisłości i nie jeden raz przepisywała na maszynie moje wspomnienia, które w konsekwencji ukazały się w formie książki.

Pomimo tych szykan i kategorycznej, potwierdzonej na piśmie odmowy mojej współpracy (chyba dokument ten znajduje się w mojej teczce, w archiwum UB) nie załamałem się do końca. Pomogli nam przetrwać ten nieludzki okres koledzy z Oddziału: cichociemny mjr Ryszard Nuszkiewicz - „Powolny” i Zdzisław Meres - „Orlik”.

Podobne perypetie przechodził również kolega z OP „Grom” — Eugeniusz Giebułtowski - „Paździerz”, z którym w tym czasie pracowaliśmy w tej samej firmie.

Pamiętam też taki epizod, kiedy to w roku 1949, już na drugim moim miejscu pracy w PGH. przy ul. Basztowej, odbywała się akademia z okazji święta 1-ego Maja. Zostaliśmy wszyscy spędzeni na olbrzymią salę celem wysłuchania okolicznościowego referatu. Na jednej ze ścian zawieszony był bardzo duży portret Stalina. Stojąc przy tej właśnie ścianie nieopatrznie oparłem się o ramę obrazu. Pech chciał, że obraz runął i z hukiem spadł na podłogę. Na wypełnionej po brzegi sali zapanowała grobowa cisza. - Co będzie dalej? - pomyślałem. Wszyscy patrzyli właśnie na mnie. Wiadomo, AK-owiec, który chce zakłócić świąteczny nastrój. Nic więc dziwnego, że zasiadający w prezydium działacze komunistyczni posądzili mnie, że zrobiłem to oczywiście celowo. Opuściłem salę i zostałem „zwinięty” przez UB. Zawieziono mnie znów na plac Inwalidów. Trzy dni trwały przesłuchania. Tłumaczyłem cały czas, że gwóźdź był chyba za słaby do tak dużego obrazu i spadł całkiem przypadkowo. Świadkiem tego wydarzenia byli koledzy z OP „Grom” - „Paździerz” i „Muniu”. Dzisiaj, po prawie 50-ciu latach od tego wydarzenia, muszę jeszcze raz potwierdzić, że nie było to celowe działanie z mojej strony. Ale, niestety, pracę straciłem.

Represje w stosunku do mojej osoby trwały do 1950 roku, kiedy to, za protekcją kolegi, partyzanta z oddziału Włodka Będkowskiego - „Tysiąca”, otrzymałem pracę w transporcie przy budowie Nowej Huty. I tu pracowałem długie lata.

Na tym chyba skończę, choć uważam, że dalsze moje losy były też interesujące. Tak się bowiem złożyło, że - o dziwo - w 1964 roku wstąpiłem do PZPR Ale te dzieje postaram się jeszcze opisać i włączyć, jak Bozia da, do III tomu wojennych i powojennych przeżyć żołnierzy „Kedywu” i Baonu „SKAŁA”.

Wracając jeszcze do początku tej relacji, właśnie to wszystko, co zostało tu napisane opowiedziała moja Matka, po przywitaniu w porcie Quebec miejscowym reporterom, którzy następnie opublikowali to w tamtejszej prasie. Jeden egzemplarz Matka przysłała dla mnie i chyba znajduje się on obecnie w Komisji Historycznej dawnego ZBOWiD. Ja osobiście nigdy nie chciałem pisać na ten temat. Dopiero przy jakiejś okazji opowiedziałem to wszystko Kazimierzowi Lorysowi - „Zawale”, który po prostu zobowiązał mnie, abym to przelał na papier. Chyba tylko dzięki temu historia jednej z bardzo wielu polskich rodzin, tak srogo doświadczonych w czasie II wojny światowej doczekała się opublikowania.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi