Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Wanda Jaźwiecka - Okres wojny i okupacji


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Rozdział w: Józef i Wanda Fiszerowie, Nasze korzenie i my. Saga rodzinna


Spis treści

[Pierwsze tygodnie]

Druga wojna światowa rozpoczęła się dla mnie i moich koleżanek ganianiem po sklepach spożywczych, aby kupić zapasy żywności, tj. cukier, mąkę, ryż, kaszę itp. I magazyny sklepów bardzo szybko opróżniliśmy. Potem nauczyliśmy się rozpoznawać wybuchy bomb, sygnały na początek nalotów, na odwołanie niebezpieczeństwa, radio nastawione na Warszawę, bo nasze maszty radiowe koło Kopca Kościuszki zostały uszkodzone. Kody cyfrowe i literowe z Warszawy zupełnie dla nas nie zrozumiałe potęgowały panikę.


Cytat z książki Aleksandra Bibersteina “Zagłada Żydów w Krakowie” Wyd. Lit. 1988 r.

Po opuszczeniu Krakowa przez prezydenta miasta dr Bolesława Czuchajowskiego (3 września – zgodnie z otrzymaną instrukcją wyjechał Czuchajowski z Krakowa z ekipą 20 pracowników miejskich, wywożąc z miasta tajne akta niektórych wydziałów, szczególności zaś wydziału wojskowego), obowiązki prezydenta miasta przejął dotychczasowy wice prezydent, dr Stanisław Klimecki, który dnia 6 września przekazał miasto wkraczającym wojskom niemieckim, stwierdzając, że w Krakowie nie ma wojsk polskich. Chodziło o to, aby miasto nie było ostrzeliwane i bombardowane.


Niemcy zażądali od prezydenta Klimeckiego wykazu zakładników (to byli członkowie Komitetu Pomocy wraz z dr Klimeckim), których zatrzymano, aby zapewnić bezpieczeństwo wkraczającym wojskom niemieckim. Nie było ze strony ludności polskiej żadnego aktu przeciw okupantom, zakładnicy zostali zwolnieni.

My – młodzież gimnazjalna (właśnie zdałam egzamin do gimnazjum im. Józefy Joteyko przed wakacjami) interesowałyśmy się, czy i kiedy nauka w szkole będzie rozpoczęta i tak prawdopodobnie po 15 września poszłyśmy do szkoły. Potem w październiku Niemcy rozwiązali gimnazja i licea ogólnokształcące, a my w Joteyce dostałyśmy propozycję od dyrektorki Zofii Przybylskiej, aby “przenieść” się z gimnazjum do Szkoły dla Wychowawczyń Przedszkoli (Kindergartnerinen Schule), jako do szkoły zawodowej. Nauka odbywała się zgodnie z programem, który (niezauważony przez władze niemieckie) prawie nie różnił się od programu szkoły ogólnokształcącej. W klasach wyższych była jeszcze psychologia. Tak uczyłyśmy się do połowy maja 1940 r., aż tu nagle przyszli Niemcy i kazali zamknąć szkołę dla Wychowawczyń. Poszłyśmy do domu, ale miałyśmy kontakt z naszą wychowawczynią prof. Różą Gajewską i znałyśmy nasze adresy zamieszkania. Dyrekcja naszej (zamkniętej) szkoły porozumiała się z Żeńską Szkołą Handlową, która mieściła się w pobliżu naszej szkoły (Podwale 6), a mianowicie na ul. Loretańskiej 16 naprzeciw klasztoru i kościoła Kapucynów. Tam zawiadomili nas, że mogą nas przyjąć do II klasy Szkoły Handlowej, jedynie musimy zdać egzamin z przedmiotów, które były w I klasie handlówki, ale nie w naszej dawnej szkole. To była “korespondencyjna handlowa” i “reklama”. Egzamin był po wakacjach i prawie cała nasza klasa znalazła się w handlówce razem z kilkoma innymi (ale naszymi znajomymi) koleżankami. No i była z nami nasza “Róża”. Skończyłyśmy tam drugą klasę w latach 1941 – 1942. Lata były trudne i groźne dla nauczycieli i młodzieży. Bywało tak, że Niemcy podjeżdżali pod szkołę w czasie nauki i pakowali dziewczyny albo chłopców wprost ze szkoły do ciężarówek- tak jak stali byli wysyłani do Rzeszy na roboty do fabryk – przeważnie zbrojeniowych albo innych – pracujących dla wojska. Po handlówce dostałam się do Szkoły Gospodarczej i tam uczyłyśmy się gotować. Szkoła zupełnie się mi nie podobała. Tzw. “nauki teoretyczne” były na tragicznie niskim poziomie, a my prawie wszystkie równocześnie uczyłyśmy się w “tajnym nauczaniu”.


Tajne nauczanie

“Komplety” do tej nauki zorganizowała nam jesienią w 1942 roku nasza była wychowawczyni, Prof. Róża Gajewska – dzieląc nas – uczennice – na grupy, mieszkające w niedalekiej odległości od siebie. Miałyśmy historię z p. Różą Gajwską, polski z p. Jadwigą Mikulską, matematykę z p. Józefą Bocheńską. Ja miałam łacinę i niemiecki z Prof. Porębskim – wysiedlonym ze Śląska – tu uczyłam się sama, nie w grupie. Każda z nas musiała mieć przy tym odpowiednie “papiery”, a więc albo fikcyjnie była przyjęta do pracy, albo uczęszczała do jakiejś szkoły – jak np. ja – do szkoły gospodarczej. Na tę szkolę przynajmniej mnie – szkoda było czasu. Aż tu nagle w grudniu 1942 r. od “wujka” Stefana Otfinowskiego (brat Alki Mezerowej), moi rodzice dowiedzieli się, że Urząd Zdrowia Generalnego Gubernatorstwa, ul. Grodzka 64 poszukuje maszynistki biegle piszącej po niemiecku i po polsku.

Moim szefem miał być lekarz, znajomy Stefana Otfinowskiego, dr Konstantin von Parfanowicz, przyzwoity człowiek – tak go wuj Stefan określił. Rozpoczęłam pracę 14.12.1942 r. i powoli wciągałam się w moje obowiązki. Mój szef był bardzo elegancki i zawsze grzecznie prosił, aby to czy tamto przepisać albo poprawić. Przy okazji ćwiczyłam mój język niemiecki, rozmawiając z wieloma rodowitymi Niemcami z całego obszaru Niemiec i Austrii. Z niektórymi mówiło mi się całkiem dobrze, bo starali się mówić językiem literackim i pomagali mi wysławiać się, a z innymi wcale nie mogłam się dogadać i pytałam, czy oni naprawdę mówią do mnie po niemiecku, bo ja ani jednego słowa nie rozumiałam. Z moim szefem mówiłam oczywiście po polsku, czasem – aby dobrze napisać jakieś pismo – pytałam o niemiecki tekst.

Pewnego dnia weszłam do pokoju i ze strachem zauważyłam, że dr Parfanowicz leży pod biurkiem, nie oddycha, przeraziłam się, że nie żyje. W naszym urzędzie był gabinet lekarski, więc zatelefonowałam tam i powiedziałam po niemiecku, że dr Parfanowicz “leży na podłodze, nie oddycha, boję się, że nie żyje”. Nie wiedziałam jak się mówi po niemiecku “zemdlał” (ohnnmachtig werden), bo do tej pory nie potrzebowałam tego zwrotu. Przyszedł lekarz, położyli mego szefa na nosze, zabrali do gabinetu, jakoś ocucili i zawieźli do domu, Ja miałam robotę na parę dni przygotowaną, więc siedziałam przy biurku i pisałam. Po paru dniach dotarła do mnie “poufna wiadomość”, że przyczyną zemdlenia były narkotyki. Do dziś dnia nie wiem, czy ich przedawkowanie, czy brak.

Muszę tu dodać, że budynek Urzędu Zdrowia G.G. to przedwojenny Instytut Geografii UJ, którego dwaj tzw. “pedle” pracowali w czasie okupacji jako palacze centralnego ogrzewania i pilnowali bramy wejściowej. To od nich doszła do mnie ta “poufna wiadomość”. Od tego czasu bałam się, że znów może mój szef zasłabnąć albo nawet umrzeć.

I jeszcze jedna sprawa mi się przytrafiła w tym urzędzie. To już była moja stuprocentowa głupota, którą można wytłumaczyć moją niedojrzałością. To był luty lub marzec 1943 r. i panowała ostra zima. W urzędzie wszyscy pracownicy mieli poddać się szczepieniu przeciw tyfusowi plamistemu, którego Niemcy panicznie się obawiali. Mnie też zawezwano do gabinetu szefa Urzędu dr Martiniusa. Doktor Martinius sam robił zastrzyki w tym dniu kobietom. Jak przyszła na mnie kolej, zapytał “czy pani się nie boi?” Rozmowa była oczywiście po niemiecku, było nas tam kilka kobiet: pielęgniarka i jakieś pracownice Niemki. Ja odpowiedziałam, że nie, bo ja się nie boję iniekcji. Ale on mnie zapytał powtórnie, “czy się nie boję, że on mi da inny zastrzyk, a nie ten przeciw tyfusowi?”. Ja mu bez zastanowienia palnęłam, że “pan jest przede wszystkim lekarzem, a potem dopiero Niemcem”. I proszę sobie wyobrazić, że szef Urzędu się uśmiechnął, świadkowie udawali, że nic nie słyszeli, a ja dopiero w domu zorientowałam się, co mi mogło grozić. Pytanie dr Martiniusa było bardzo dziwne, gdyż na ogół wiadomo było Polakom, że Niemcy w obozach koncentracyjnych (pewnie też w więzieniach) stosowali zastrzyki fenolu wprost do mięśnia sercowego, aby zabić skazanego. O tym się nie mówiło oficjalnie, ale ja odpowiedziałam tak bez zająknienia, że sądzę, iż lekarz wolał o nic więcej mnie nie pytać.

Dziwne dla mnie było po wojnie (na procesie Norymberskim), gdy Niemców – morderców wojennych, pytano o te metody zabijania więźniów obozów koncentracyjnych albo wykonywania “doświadczeń medycznych przez dr Mengele” w obozie Oświęcimskim – nikt nie potwierdził, że o tym wiedział. Pracowałam jeszcze w Urzędzie Zdrowia parę miesięcy, przez wiosnę i całe lato i z przepisowym wyprzedzeniem wniosłam pismo o zwolnienie mnie z dniem 31 sierpnia 1943 roku. Urząd znalazł jakąś młodą dziewczynę na moje miejsce, a w następnym dniu 1 września 1943 rozpoczęłam pracę w Izbie Aptekarskiej.


Praca w Izbie Aptekarskiej

Pierwszego września 1943 “stawiłam” się o godz. 7.30 w Izbie Aptekarskiej, w której pracowały aż trzy moje koleżanki. Pierwszą i najważniejszą była Hanka Stabrawa - koleżanka z Joteyki i z handlówki, dwie dalsze panie to były znajome z pracy: Danka Balonówna z Wadowic i Irena Tatarowicz. I to od nich dowiedziałam się o możliwości pracy w Izbie. Zgłosiłam się do koleżanek, jedna z nich zaprowadziła mnie do mojego nowego szefa magistra praw Juliana Biedrzyńskiego, zwanego przez nas “Pan Bi”, gdyż ten pan sygnował pisma właśnie tymi dwoma literkami “Bi”. Powoli zapoznawałam się z moimi nowymi obowiązkami oraz pokazywałam moje możliwości językowe, oczywiście po niemiecku, i biegłość pisania na maszynie w obu językach.

Pan “Bi” zajmował się przede wszystkim sprawami studentów i praktykantów, a więc młodzieżą farmaceutyczną, której wojna przerwała studia. Wszyscy zainteresowani pracą w aptece, zgłaszali się do Izby i zawiadamiali, że w tej właśnie aptece jest wolne miejsce i przynosili pismo od kierownika apteki. Praca w aptece była o tyle cenna dla pracowników, że fachowcy mieli legitymację służbową /z fotografią/, na której po niemiecku i po polsku było wydrukowane, że właściciela tej legitymacji nie należy skierowywać do innej pracy. W ewentualnej łapance legitymacja mogła uratować pracownika apteki od wyjazdu np. na roboty do Rzeszy, albo jeszcze od czegoś gorszego. W tym okresie czasu /rok 1942/ we Lwowie otwarto uniwersytet dla Ukraińców i Polaków i w tym studia farmaceutyczne dla studentów, którzy rozpoczęli naukę przed wojną. Nasz dział “Studentów i Praktykantów”, rozsyłał zaproszenia do młodych pracowników, którzy mięli rozpoczęte studia przed wojną i zawiadamiał, że w jakimś określonym terminie mają udać się do Lwowa na ukończenie studiów. Tu przypominam sobie taką scenę: przychodzi młoda pani z apteki z Nowego Targu i przynosi pismo z naszego działu, podpisane oczywiście przez dyrektora Izby- Niemca, dr Ernesta Webera, ogromnie zmartwiona, że musi wyjechać do Lwowa. Pan Biedrzyński namawia Panią Hannę Dworzańską, aby jednak skorzystała z tej propozycji. Pani Dworzańska nieco strapiona, patrzy w moją stronę niepewnie, ale pan “BI” mówi, że tu w pokoju “są sami swoi”, więc Hanna mówi: “Panie magistrze, ja już mam dyplom magistra farmacji, zrobiłam niedawno w tajnym nauczaniu na UJ, więc co mam zrobić z tym pismem?”. “Proszę mi je dać”- odpowiada p.Biedrzyński i najspokojniej w świecie bierze pismo, targa na drobne kawałki i wrzuca do kosza. Uradowana p. Hanna dziękuje i z uśmiechem żegna się z nami.

Teraz winna jestem jeszcze wyjaśnienia na temat tajnego nauczania. Bardzo duża liczba uczącej się i pracującej młodzieży uczęszczała “na komplety”. Ja, pracując w Urzędzie Zdrowia, nie miałam na to warunków, szczególnie w okresie zimowym, bo “godzina policyjna” była w zimie już od godz. 18.00, a ja nie dostawałam przepustki na chodzenie po tejże godzinie policyjnej. Pracując w Izbie Aptekarskiej, miałam lekcje matematyki w pobliżu mojego domu od godz. 6.00-7.00 rano, mogłam, więc zdążyć na 7.30 do pracy. Po południu miałam lekcje łaciny, fizyki i niemieckiego, też niedaleko od domu. Tajne nauczanie było uruchomione też na wyższych uczelniach Krakowa, w tym oczywiście na Uniwersytecie Jagiellońskim.

A co to była “łapanka”? Niemcy zamykali jakąś ulicę, ustawiając w poprzek ciężarówki i obserwując przechodzących ludzi, zatrzymywali ich przy pomocy żołnierzy lub żandarmerii. Zatrzymywani Polacy, gdy mieli odpowiednio “mocne” papiery, byli puszczani wolno, gdy zaś papiery mieli “słabe”, lub wcale ich nie mieli, Niemcy ładowali ich na ciężarówki i wywozili do więzień, obozów albo do pracy w Rzeszy.

Tu muszę jeszcze zaznaczyć, że w tym czasie w Nowym Targu były dwie apteki, których właściciele nosili to samo nazwisko “Dworzański”, z tym, że druga apteka była p. Mariana Dworzańskiego. Oboje Dworzańscy nie byli ze sobą spokrewnieni.

Pamiętam, że kilka osób pojechało na to dokończenie studiów, ale nie byli bardzo zadowoleni, bo stosunki z Ukraińcami nie zawsze były przyjemne, szczególnie dla Polaków, którzy we Lwowie czuli się obco. Na dodatek stan wojenny potęgował uczucie niepewności, tym bardziej, że armia niemiecka od 1943 r. stale się cofała przed Rosjanami.

Jeszcze muszę wyjaśnić, kto to byli “praktykanci”? Byli to młodzi ludzie, którzy zdali maturę, mieli rozpoczęte studia /niekoniecznie na farmacji/ i pracowali w aptece, ucząc się od początku zawodu aptekarza.

W tym czasie miałam też drugiego szefa. Był nim dr farm. Leon Kierzyński, kierownik apteki przy ul. Św. Gertrudy 1., równocześnie od 1940 r. zajmował w Izbie stanowisko radcy (Beirat). Obaj moi szefowie byli wysiedleni z poznańskiego, z tym, że dr Kierzyński był właścicielem apteki w Poznaniu, a pan Biedrzyński piastował stanowisko w jakimś starostwie pogranicznym z Niemcami. Sam mi opowiadał, gdy nabrał do mnie zaufania, że musiał uciekać przed Niemcami, bo wchodzące władze okupacyjne miały go na liście do aresztowania. Pan “Bi” był żonaty, miał roczne lub dwuletnie dziecko, a jego żona była z drugim dzieckiem w ciąży. Zaraz po urodzeniu drugiego dziecka, Niemcy ją zaaresztowali. W czasie, gdy ja tam pracowałam, żona pana “Bi”, była w obozie koncentracyjnym w Łodzi i pracowała w fabryce pocisków V1 i V2. Dziećmi pana “Bi” opiekowała się babcia /matka żony/ i siostra żony. Pan “Bi” nie miał żadnych kontaktów z aresztowaną żoną, jedynie pośrednio przez teściową i szwagierkę, a listy od tych pań przychodziły do Krakowa na jakiś inny adres, aby nie zdekonspirować pana Biedrzyńskiego. W poufnych rozmowach między nami, pan “Bi” liczył się z tym, że żona jego może zginąć w Łodzi, bo produkcja tych pocisków była utajniona, praktycznie więc, wszyscy więźniowie pracujący w tej fabryce, byli mocno zagrożeni.

Mgr Pankiewicza poznałam właśnie w czasie okupacji niemieckiej, na początku 1943 roku, jak przyszedł do Izby Aptekarskiej, do naszego pokoju. Zobaczyłam wysokiego, bardzo przystojnego “starszego” pana, szalenie kulturalnego eleganckiego w zachowaniu, którego radośnie, ale też z okrzykiem zdziwienia powitał kolega – aptekarz, dr Leon Kierzyński – pytając; “to Ty żyjesz?”. I do mnie powiedział “to magister Tadeusz Pankiewicz z apteki w getcie”, a następnie przedstawił mnie: “ a to panna Wanda – nasza koleżanka”. Tadeusz Pankiewicz uśmiechnął się smutno do dr Kierzyńskiego i odparł: “żyję, ale jest ciężko, bardzo ciężko”. Widać było, że Pankiewicz był tak przygnębiony sytuacją w getcie, że tylko nakreślił stan przygnębienia tak dla Żydów jak i wszystkich aryjskich pracowników apteki. Pankiewicz wspomniał, że jak zrobi się jeszcze gorzej, to poleci swoim pracowniczkom, aby zostały w domu i nie narażały życia przychodząc do apteki. I tak rzeczywiście postanowił, sam został do końca w aptece, był przy likwidacji getta. Wysiedlanym Żydom do końca pomagał, wydawał leki bezpłatnie, szczególnie uspokajające i przeciw bólowe.

Tadeusz Pankiewicz przeżył te tragiczne dni i był świadkiem rabowania mieszkań pożydowskich przez Niemców. Potem mieszkanie te zostały zasiedlone przez Polaków, usuwanych z dzielnic Krakowa, które Niemcy zajmowali dla siebie.

Po wojnie Tadeusz Pankiewicz napisał książkę pt. “Apteka w Getcie Krakowskim”.

W 1983 roku przyznano mu medal “Sprawiedliwy wśród narodów świata”.

Któregoś dnia, wiosną 1944 r., czekałam na pismo od szefa, które miałam przepisać na maszynie. W tym czasie w szufladzie biurka miałam rozłożoną książkę, którą usiłowałam czytać. Pan “Bi” zainteresował się tym, co ja tam ukrywam i co czytam, a był to tekst łaciński, który usiłowałam przetłumaczyć na polski. Pan “Bi” zabrał na chwilę książkę, schował do szuflady swojego biurka i szybko przeczytał ten tekst. Powiedział mi, że to wcale nietrudny fragment, ale on nie może mi go przetłumaczyć na język polski, bo chodził do niemieckiej szkoły i łacinę umie przetłumaczyć tylko na niemiecki. Tak też zrobił. Okazało się, że ja ze zrozumieniem tekstu w języku niemieckim nie miałam większych trudności i z łatwością przetłumaczyłam go na polski. Wspólnie musieliśmy jedynie “wygładzić” tekst, tak by mój łacinnik był zadowolony. Wtedy oczywiście pan Julian wiedział, że ja chodzę na komplety i dla własnej przyjemności czytał moje łacińskie teksty, a czasem nawet kontrolował moje tłumaczenia z polskiego na niemiecki, aby wyłapać ewentualne błędy.

Powoli zbliżało się lato, nadszedł czerwiec i dzień moich imienin (23.06.). Przyszłam do pracy jak zwykle parę minut przed 7.30., a tu moje koleżanki kręcą się koło mojego biurka, stawiając bukiet pachnących piwonii i jakiś zapakowany podarunek. Poprosiły, abym wyszła na korytarz na 5 minut, bo one muszą jeszcze posprzątać i wtedy mnie zaproszą. No i rzeczywiście zaprosiły – złożyły życzenia, wręczyły książkę pt. “Laponia” H. A. Bernatzika, a w środku przyklejony wiersz z podpisami koleżanek i kolegów. A jeden podpis zamiast “Bi” był pełnym nazwiskiem pana Biedrzyńskiego! Gdy porównywałam moją pracę, a właściwie stosunki w pracy w Wydziale Zdrowia, a Izbie Aptekarskiej, widziałam szaloną różnicę na korzyść Izby. Trzeba było uważać na Niemców, ale ja z dyrektorami niemieckimi nie miałam żadnych wspólnych spraw do załatwienia, wszystko załatwiał pan “Bi”, albo dr Kierzyński. Unikałam jak ognia pani Martinius, bo to była bardzo wścibska i niebezpieczna Niemka, a na dodatek dość dużo rozumiała po polsku. Lepiej było rozmawiać z nią po niemiecku, bo wtedy nie było nieporozumień.

Ale muszę napisać o tragicznym wypadku jednego z naszych Niemców Erichu Hoffmannie. Był wicedyrektorem Izby, podpisywał pisma jako “Dr jur.”, czyli doktor prawa. Pan Erich Hoffmann pracował bardzo sumiennie i właściwie nie chorował. W jakimś czasie w 1944 r. zaziębił się i kaszlał. Zażywał jakieś leki przeciw kaszlowe, ale to nie pomagało. Kaszel męczył go nadal, a na dodatek denerwowało to naczelnego dyrektora Webera, który zainteresował się chorym kolegą i posłał go do lekarza, oczywiście Niemca. Lekarz zbadał Hoffmanna, stwierdził, że to koklusz, ale jak już badał to dokładnie i stwierdził, że Hoffmann jest Żydem. I do Izby już nie wrócił! Zrobiło to na nas okropne wrażenie.

Nasz pokój do pracy, tzn. mgr Biedrzyńskiego, dr Kierzyńskiego i mój, był na końcu korytarza. Najbliższy sąsiedni pokój, to była księgowość, gdzie pracowało kilka pań, niektóre w moim wieku. Kierowniczką była pani Aniela Guderska, a pracowały tam: Hanka Stabrawa, Danuta Balon, Sabina Mans, Aurelia /”Lunka”/ Czerska z Grybowa i Zofia Seruga. Któregoś dnia zaglądnęłam do sąsiadek, aby nieco odpocząć po długim pisaniu na maszynie i zaczęłam opowiadać, że czytam książkę i bardzo się nad nią męczę, bo trudna i nie zawsze mogę nadążyć za myślą autora. Pani Czerska zapytała zainteresowana, co czytam, a ja mówię, że “Wesele” Wyspiańskiego. I tu nagle pani Czerska zaczęła mówić o “Weselu” z takim zapałem i werwą, że my wszystkie, a ja szczególnie, słuchałyśmy z ogromnym zainteresowaniem. Potem dopiero dowiedziałam się, że pani Aurelia Czerska jest z zawodu polonistką. Z Wyspiańskiego i z “Wesela” dostałam “bardzo dobry”!

Ja czułam się dość bezpiecznie w mojej pracy, mój szef był zawsze dla mnie uprzejmy i sympatyczny, tylko, że czasem zamiast zwracać się do mnie “panno Wando”, mówił do mnie “panno Jadwigo”. Gdy ze śmiechem zwróciłam mu uwagę, że na imię mam Wanda, zwierzył mi się, że miał koleżankę podobną do mnie o imieniu Jadwiga i dlatego czasami się myli. Nie miałam o to pretensji, bo to przecież drobiazg. Była już jesień 1944 r. Ja należałam do tych najmłodszych pracowników. Rosjanie byli już pod Tarnowem i trzeba było budować szańce przed bolszewikami. Padło na mnie, że mam się zgłosić do pracy przy szańcach. Zameldowałam się rano na Dworcu Głównym przed zegarem, tam odczytano nam listę imienną, i z którego zakładu oddelegowani. Poszliśmy karnie na odpowiedni peron, a tam mówią nam nasi “dowódcy”, że mamy jechać do Prus. Ścisnęło mnie w dołku tak dokładnie, że nie mogłam więcej mówić, ale jakaś pani musiała odczytać z mojej twarzy, że jestem tym “nieco” zdziwiona. Od razu powiedziała, że to niedaleko przed Kocmyrzowem, że tam są przygotowane łopaty i kosze do wsypywania ziemi i że te kosze to noszą mężczyźni. Byłam na tych szańcach około dwa tygodnie /nie pamiętam, czy też w niedzielę/, ale okazało się, że pan “Bi” postarał się dla mnie o “zwolnienie z szańców” i odpowiednie zaświadczenie przesłał mi do domu przez nasza panią Marynię Drozd- sprzątaczkę. Ucieszyłam się bardzo, bo budowanie szańców może nawet było ciekawe, ale ten powrót z Prus pociągiem, gdzie pewnie połowa “pracowników i pracownic” była nietrzeźwa, mogła odstraszyć szczególnie młode dziewczyny. Porwałam od razu do rąk dostarczony dokument i czytam “Izba Aptekarska odwołuje panią Jadwigę Jaźwiecką od obowiązku uczestniczenia w budowie szańców obronnych w okolicach Krakowa”. Z duszą na ramieniu szłam na następny dzień do Izby. Jak przyszłam, siadłam na moim miejscu i nawet nie zdjęłam płaszcza. Nadszedł pan “Bi” i serdecznie się ucieszył, że jestem. Ja, bez słowa podałam mu moje “zwolnienie z szańców”. Pan “Bi” oczywiście nie zauważył, jaki błąd został popełniony, dopiero ja musiałam mu to pokazać. Było mu przykro i nieco głupio, ale ja się tylko serdecznie śmiałam, bo będąc w Izbie, wiedziałam, że dostanę następny dokument, już bez pomyłki w imieniu.

Niestety, to nie koniec moich kłopotów w 1944 r. Dopadła mnie żółtaczka zakaźna, była bardzo ciężka, ja nie byłam żółta /szczególnie białka oczu/, ale pomarańczowa! Ze świadectwem lekarskim musiałam iść do Dyrekcji Policji Niemieckiej (róg Kapucyńskiej i Straszewskiego) po odpowiednie zaświadczenie. Oficer policji (był to lekarz) poprosił mnie do gabinetu, polecił zgasić światło elektryczne, poprowadził mnie do okna i odsuwając moje powieki, chciał zobaczyć białka moich oczu. Jak zobaczył, że są pomarańczowe, aż zagwizdał i bez słowa komentarza wydał mi zaświadczenie zwolnienia z szańców.

Wróciłam do pracy pod koniec października, pracowałam praktycznie do końca 1944 r. Na początku stycznia 1945 r., gdy już było słychać kanonadę armat sowieckich i licząc się z tym, że Izba może ulec zniszczeniu, zabrałam do domu, do schronu, księgę studentów i praktykantów, ewentualnie przewidując, że dla wielu z tych młodych ludzi może to być jedyny dowód, że mieli zaliczone na uniwersytetach ileś tam lat studiów. Po 18 stycznia 1945 r. poszłam do Izby, powiedziałam, że w listopadzie 1944 r. zdałam małą maturę, że nie mogę pracować w Izbie, bo chcę dostać się do liceum i spokojnie uczyć.

Pani Biedrzyńska przeżyła wojnę, pojechała do matki i siostry, zobaczyła własne dzieci, a potem przyjechała do Krakowa spotkać się z mężem. Moi rodzice zaprosili pp. Biedrzyńskich do nas do domu. To była krótka, ale pamiętna wizyta, bo pp. Biedrzyńscy planowali wrócić w poznańskie województwo i stworzyć dzieciom spokojny dom. A ja do Poznania pojechałam z wizytą zaraz po maturze w 1946 r. na zaproszenie Sabiny Mans.

Kończy się okupacja niemiecka - 17 i 18 stycznia 1945 r

Niemcy uciekli! Uciekli w popłochu! Armaty od paru dni dudniły od wschodu, Niemcy – cywile byli ewakuowani w głąb Niemiec już wcześniej, w lecie 1944 r., mundurowi mieszkali nadal w pobliżu naszego domu. Widzieliśmy jak Niemcy od jesieni podminowywali cały Kraków, śródmieście, mosty, wiadukty. Materiały wybuchowe były umieszczane w specjalnie wykonanych niszach w filarach i zamurowane, a nawet w kanałach, do których dostawano się przez studzienki. Oczywiście cały ten misterny projekt zniszczenia zabytków pięknego miasta i dróg ewakuacyjnych, prowadzących na zachód, był ściśle tajny, a druty, którymi miała być doprowadzona energia elektryczna, powodująca eksplozję, była umieszczona w pewnym bunkrze. My cywile, nie mieliśmy pojęcia, gdzie to jest, ale odpowiednie “podziemne formacje“ miały namiary. Dziś można pokazać stary, przez Austriaków zbudowany bunkier, jeszcze przed I Wojną Światową, poza linią miasta – za Bronowicami przy drodze do Katowic, gdzie podobno znajdował się główny zapalnik.

Od kilku dni widzieliśmy grupy żołnierzy i żandarmów, jak piechotą maszerowali na zachód przez ulicę Królewską oraz liczne samochody osobowe i ciężarowe jadące również w kierunku Śląska.

Nad naszymi głowami w naszej dzielnicy, słychać było lecące pociski, szrapnele, niektóre spadały do ogrodu lub na podwórko, – ale nie wybuchały, inne nieco uszkadzały ściany domów. Wówczas to zniszczone zostały dworce kolejowe, wiadukty, kościół św. Mikołaja przy ul. Kopernika, kaplica Batorego na Wawelu. Postanowiłam, że zaglądnę do stołówki gestapowców, może tam coś znajdę do jedzenia. To było bardzo blisko, na ul. Józefitów. Poszłam tam, weszłam do jadalni, na stołach resztki porzuconego obiadu – jakaś wołowina z buraczkami i ziemniakami i nakrojone kromki ciemnego chleba. Pomacałam chleb – miękkie i świeże te kromki, dziś krajane, a Niemców – ani śladu. Poszłam dalej na Pomorską znalazłam cały worek owsianki, ale był za ciężki, więc go zostawiłam i wróciłam do domu po mego ojca. Razem z ojcem przynieśliśmy do domu 50 kg owsianki – to była zdobycz bardzo cenna, bo w naszym domu było dwóch małych chłopców 15 – 16 miesięcznych i dla nich najbardziej potrzebowaliśmy takiego niemowlęcego jedzenia. Część ul. Pomorskiej została przez Niemców podpalona – tam, gdzie były akta!

Aż tu nagle 18 stycznia widzimy, że od strony Bronowic w kierunku śródmieścia Krakowa idą żołnierze rosyjscy z karabinami, w “walonkach”, czapach z nausznikami. Potem żołnierze dostali się na nasze podwórko, wprowadzili konie, rozpalili ognisko,i pytali, czy te puste domy z ul. Józefitów zajmowali Niemcy i tam poszli szukać ciepła i spania. Potem rozpalili ogniska też w mieszkaniach i palili tam parkiety albo podsycali ogień porąbanymi meblami.

Kraków był ostrzeliwany przez artylerię bombami lotniczymi. Było słychać bardzo głośno wybuchy – a potem się okazało, że Niemcy uciekali na południe i wysadzali za sobą mosty nad Wisłą. Na zachód nie mogli uciekać, bo Ruscy okrążyli Kraków i zaczęli wkraczać do Krakowa z zachodu i ze wschodu. Wisła była zamarznięta, więc na drugą stronę Wisły można było przejść po grubym lodzie. To trwało parę dni, ale saperzy radzieccy budowali drewniane przeprawy przez Wisłę – wykorzystując niezniszczone elementy mostów.

Było nieco padłych koni wojskowych, które rozbierali cywile na mniejsze części i gotowali potem w domu! Powoli życie wracało do normy. Były wybrane nowe władze miasta, ukazała się gazeta po polsku, można było wydobyć schowane przed Niemcami radio – i słuchać wiadomości. Razem z wojskami radzieckimi przyszły tez kolumny wojska w polskich mundurach (“Berlingowcy”), co nas ucieszyło, bo nie znaliśmy wówczas pełnej prawdy. Zaczął kwitnąć bardzo sprawnie “handel wymienny”. Pieniędzy nie było, okupacyjne pieniądze straciły ważność, dolarów i tak nikt nie miał, więc brało się z domu kilka paczek papierosów, jakiś dobry ręcznik czy prześcieradło i szło się w kierunku Przegorzał, skąd szli rolnicy z mlekiem, jakąś kurą albo jajkami – i wymieniało się. Ja specjalnie szłam po mleko dla mego brata Jędrka i jego rówieśnika małego Stasia Fica.

To już było tak pod koniec stycznia – może 25-tego – ja często chodziłam w kierunku Przegorzał, ale niestety trochę się zaziębiłam. 27 stycznia został oswobodzony obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Zaraz po wyzwoleniu obozu – na drodze z kierunku Liszek i Przegorzał zjawiali się młodzi mężczyźni wymizerowani, – ale na tyle jeszcze silni, że podjęli pieszą wędrówkę do Krakowa. Zaczepili mnie – mówili po francusku i po włosku, ale dogadaliśmy się – po niemiecku. Pytali, gdzie w Krakowie jest punkt kontaktowy dla byłych więźniów – Auschwitz – Konzentrationslager. O tym oczywiście zawiadamiano w gazetach i radiu i ja im powiedziałam – pytajcie o Główny Rynek – Haupt Ringplatz. Wystarczyło właściwie jedno słowo – Auschwitz – i każdy krakowianin wiedział. Ale u nas było też mnóstwo obcych ludzi, – więc nie każdy się orientował i mógł pomóc tym byłym więźniom.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi