Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Witold Mally, Epizod z czasów działalności w "Kedywie" krakowskim


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Witold Mally ps. "Korab"
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom I, Wyd. Skała, 1991



Którejś pogodnej niedzieli, piątego roku ponurej okupacji, wybraliśmy się z „Gienkiem” na małą wędrówkę po krakowskich Krzemionkach. Cel tej „wędrówki” był podwójny. Z jednej strony „Gienek” - Eugeniusz Kołodziejczyk, jako znany w naszym środowisku „podrywacz”, zaproponował ten spacer, jako jedną z okazji do poznania nowych dziewczyn, a w perspektywie do następnych „podbojów”. Ja, nie wiele odbiegając w swoich celach od zamiarów kolegi, również chętnie na jego propozycję przystałem. Byliśmy przecież obaj młodzi i pełni werwy, a nawet okupacyjne okropności nie mogły całkowicie powstrzymać młodzieńczych zapędów. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę dość charakterystycznie ukształtowany teren wzgórz Krzemionki - wapienne skały, poprzecinane licznymi rozpadlinami miejscami, porośnięte anemicznymi drzewkami i krzewami, stwarzały warunki na zrobienie jakiegoś „skoku” celem zdobycia broni. Ten korzystny układ terenu, przynajmniej w naszym przekonaniu, dawał możliwości łatwego odskoku i zniknięcie wśród zarośli i rozpadlin. Dlatego, wychodząc na tę wędrówkę, wsunęliśmy za paski naszych spodni - pistolety.

Ale, jakoś kilkugodzinna wędrówka nie przynosiła, przynajmniej jak na razie pożądanych efektów. „Nie zbyt udanie wybraliśmy teren naszych „podbojów” - z żalem stwierdziliśmy, albo przedstawicielki płci pięknej nie stanowiły godnego zainteresowania „obiektu”, względnie były już „okupowane” przez innych, żądnych również podobnych jak my wrażeń. Okazja do „skoku” również się nie trafiała. Nic z naszego „polowania”, czas do domu - stwierdziliśmy zgodnie, zwłaszcza, że słońce chyliło się już ku zachodowi. Ruszyliśmy spokojnie w kierunku tylnego wejścia do Parku Podgórskiego. Na drodze, prowadzącej do parku i na jej poboczach, było już dość pusto i tylko nieliczne jeszcze parki zmierzały w tym samym kierunku. Widać, że stosowany przez okupanta terror i obostrzenie, między innymi w formie godziny policyjnej zmuszał społeczeństwo polskie do określonego, zgodnie z zarządzeniem okupanta, zachowania się.

Wychodząc właśnie z wyłomu skalnego, z zamiarem skręcenia w boczną drogę, zauważyliśmy w odległości około 20 m żołnierza niemieckiego, w mundurze szaroniebieskim, przedstawiciela niechlubnej „Luftwaffe”, prowadzącego pod rękę młodą dziewczynę, sądząc z późniejszych wydarzeń, chyba przedstawicielkę t.zw. „Blitzmödel”. Mgnieniem oka objąłem całą postać hitlerowca i nawet z tej odległości udało mi się dostrzec u jego pasa zawieszony pistolet marki „Parebellum”. W milczeniu spojrzeliśmy na siebie. Serce zabiło mi mocniej. Może spróbować zabrać mu ten pistolet - sensowne, ale ryzykowne pytanie skierowałem do siebie. Widać „Gienek” myślał podobnie, bo chwytając mnie za rękę, mocno ściskając, szepnął: - „co, zrobimy go?” Na nasze dalsze zastanawianie się nie było już wiele czasu, bo odległość między nami zaczynała się niebezpiecznie zmniejszać. Zaczynały już dochodzić do moich uszu pojedyncze słowa, wypowiadane, przez „przedstawiciela” Luftwaffe do swojej wybranki. Żołnierz sprawiał wrażenie niezbyt trzeźwego, co w naszym przekonaniu tylko ułatwiało zadanie. W milczeniu porozumieliśmy się tylko sobie znanymi gestami, a niedostrzegalnymi dla innych. „Gienkowi” przypadła rola „odbieracza”, mnie natomiast rola „straszaka”. Tak to się w naszym języku nazywało. „Odbieracz” to ten, co odcinał lub wyciągał z kabury atakowanego pistolet, po uprzednim sterroryzowaniu tego osobnika przez „straszaka”.

Przystąpiliśmy do akcji - udając pożegnanie podałem szybko rękę „Gienkowi”, który przyspieszył kroku w celu „zajścia” lotnika od tyłu. Odległość między mną a lotnikiem zmniejszyła się do około 2-ch kroków. Wyjąłem pistolet i z dość głośnym okrzykiem: „Hände hoch – ruhe” - znalazłem się prawie przed obliczem żołnierza. W tym momencie „Gienek” miał już prawie rękę położoną na kaburze pistoletu lotnika. I wtedy, stało się. Zza wyłomu skalnego wyłoniło się 3-ch podoficerów Wehrmachtu, którzy dość szybkim krokiem zmierzali do bocznego wyjęcia.... - chyba zapachniała im już koszarniana kolacja.

Dostrzegliśmy ich w ostatnim momencie, ale również i ich spostrzegawczość nie była gorsza, gdyż i oni dostrzegli też w mojej ręce wyciągnięty pistolet. Trwało to sekundy, stanęliśmy jak wryci. Krew odpłynęła mi z serca. Nogi ugięły się pode mną. Co dalej? - alarmujące pytania kierowane do siebie oczekiwały jakiejś sensownej reakcji. Trwało to wszystko ułamki sekund, ale wystarczająco dużo aby dostrzec tragizm tej sytuacji. Bezspornym było, że wszyscy obecni przedstawiciele „Herenvolku” byli, przynajmniej tak samo, zaskoczeni tą sytuacją jak i my. Histeryczny okrzyk dziewczyny towarzyszącej lotnikowi był jeszcze dopełnieniem tragicznej atmosfery tamtej chwili. I to chyba nas w pierwszej chwili uratowało. Zdążyłem schować pistolet i znowu, bez wzajemnego uzgodnienia, rzuciliśmy się do ucieczki biegnąc na przełaj, w kierunku bocznego wejścia do Parku Podgórskiego. Trudno było wtedy orzec, czy wybór tej drogi „odwrotu”, był najkorzystniejszy, ale odpowiedź na to mogły dać dopiero wydarzenia późniejsze.

Ale, aby przebiec cały park i dobiec aż do ul. Kalwaryjskiej i tym samym znaleźć się w większym skupisku ludzkim, co stwarzało szansę zagubienia się wśród przechodniów, trzeba było przebiec jeszcze duży odcinek Parku, przy czym część Parku stanowiącego, jak gdyby, jego reprezentacyjną aleję. Nazywam tę część Parku dlatego tak, że w tej części parku znajdował się. duży, reprezentacyjny i dobrze utrzymany klomb kwiatowy, akuratnie wówczas pokryty dywanem kwiatowym, składającym się przeważnie z czerwonych, pięknie kwitnących róż.

Biegliśmy co sił w nogach i tchu w płucach, zdając sobie sprawę, że jest to wyścig ze śmiercią, a zwycięzca ma jeszcze jedną szansę przeżycia dalszych, tych koszmarnych okupacyjnych dni. Jakkolwiek, słysząc za sobą nawoływania i krzyki, a również i pojedyncze strzały oddawane zapewne w naszym kierunku, ale chyba dość nie celne, bo nie słychać było tego charakterystycznego gwizdu świadczącego o bliskim locie pocisku - szansa ucieczki i uratowania tycia była, w naszym przekonaniu, coraz mniejsza. Biegnąc, zdawałem sobie sprawę, że dostanie się w tych warunkach, po tej nieudanej próbie zastraszenia Niemców, w ich ręce, nie tylko, że skończyło by się to niechybną śmiercią, ale chęć „odegrania się” na nas przez podoficera Luftwaffe za poniżenie go w oczach jego wybranki, bo przecież zdążył już podnieść ręce do góry i to przed byle kim, bo przed dwoma „nieopierzonymi” jeszcze i niewinnie wyglądającymi młokosami - niechybnie poprzedzona zostałaby ona wyszukanymi torturami.

Wspomniałem wcześniej o dużym klombie kwitnących róż, którego - biegnąc - nie sposób było ominąć chcąc jak najbardziej skrócić sobie drogę odwrotu i szukać szansy ocalenia w pobliskich zaroślach i krzakach. Nie zważając więc na obowiązek poszanowania kwiatów, będących przecież ozdobą parku i miejscem tak wymarzonym dla zakochanych par, dla których te wspaniałe róże były na pewno bodźcem do różnych miłosnych wyznań i wzruszeń - przebiegliśmy przez klomb kwiatowy, niszcząc, mimo woli, wiele dorodnych okazów tych kwiatów. Okazało się przy tym, że ten „niechlubny” wyczyn przysporzył nam jeszcze jednego wroga i przeciwnika, przed którym musieliśmy również uciekać. Strzegący, jak oka w głowie parku i opiekun, trawników oraz klombów - magistracki plantowy, wykonywujący z przejęciem swoją „zaszczytną” funkcję, dostrzegając co się dzieje, że dwóch młodzieniaszków przebiega przez klomb i trawnik - równocześnie nie zdając sobie sprawy z przyczyny tego incydentu, krzycząc i grożąc podkutą laską, rozpoczął również gonitwę za nami. Mimo, że był to już człowiek wiekiem starszy, niestosownie ubrany (uniform magistracki), nie prędko dał za wygraną zwłaszcza, że początkowo sądził, że ścigający nas Niemcy robią to z tych samych przyczyn co i on.

Po chwili nastąpił najgroźniejszy moment całej tej naszej tragicznej „eskapady”. Dobiegając do końca Parku, do krzewów i drzew okalających obrzeże Parku, znaleźliśmy się na pustej i otwartej przestrzeni. Ścigający nas Niemcy byli już w odległości kilkudziesięciu metrów. Usłyszeliśmy znowu strzały, ale tym razem znacznie celniejsze, bo poświst kul przeszedł tuż obok głowy, a odpryski kory pobliskiego drzewa świadczyły najdobitniej o ich celności. Nie zważając jednak na nic uciekaliśmy dalej w kierunku, wydawało nam się, zbawczego ogrodzenia.

Piersiom już brakowało tchu, młode nogi mimo, że przyzwyczajone do częstego biegania, coraz bardziej odczuwały zmęczenie, którego niebezpiecznym objawem było częste potykanie się. Coraz bardziej ponure rysowały się przede mną perspektywy, coraz bardziej mgliste i niedorzeczne stawały się szanse naszego ocalenia. Na domiar złego urwała mi się sznurówka od buta, kilkakrotnie już wcześniej sztukowana, co w znacznym stopniu utrudniało sprawny bieg. Och! I jak błyskawica przebiegła mi przez świadomość myśl, równocześnie z pouczeniem, że wychodząc na jakąkolwiek akcję ważne jest również sprawdzenie trwałości... sznurowadeł.

Biegłem więc dalej, trzymając jeden but w ręce. Ale - widocznie Opatrzność nad nami czuwała. Jakoś pociski się nas nie imały. Dopadliśmy szczęśliwie krzaków, będących naturalną osłoną, płotu okalającego teren parku. Z przejściem na drugą stronę ogrodzenia nie było już większego problemu. Strach oraz nadzieja ocalenia dodawał nam dodatkowych sił i ujawniły, chyba jakąś, utajoną sprawność fizyczną pozwalającą na oddanie iście kangurowego skoku.

Nie zwalniając biegu dosłownie zjechaliśmy ze skarpy, znajdującej się za ogrodzeniem, trochę na butach, trochę na własnym siedzeniu lub na kolanach, i znaleźliśmy się na bocznej ulicy, usytuowanej na tyłach obecnego kompleksu budynków „Korony”.

Okazałe się, na nasze szczęście, że ścigający nas Niemcy nie poradzili sobie tak sprawnie z ogrodzeniem parku, jak zrobiliśmy to my. A poza tym, już z perspektywy minionego czasu, wydaje ni się, że trafiliśmy szczęśliwie na mniej „zajadłych” hitlerowców, niezbyt skorych do narażania własnych głów. Szansa wiec ocalenia rosła. Jedyną troską było teraz przebiegniecie tej ulicy i placu w kierunku ul. Kalwaryjskiej i, nie napotkanie nie tylko żadnego patrolu, ale nawet pojedynczych żołnierzy, zobowiązanych do udzielenia pomocy ścigającym nas Niemcom.

Dobiegliśmy szczęśliwie do ul. Kalwaryjskiej, szczęśliwie, bo nie napotykając na żadnych chętnych osób, którzy usiłowaliby nas zatrzymać lub przynajmniej przeszkodzić w dalszej ucieczce. Ze względu na dość późną porę, a może nie tyle późną, co limitowaną obowiązującą godzinę policyjną, przechodniów na ulicy było już nie wielu, wszyscy spieszyli do domów, obawiając się sankcji będących następstwem przekroczenia godziny policyjnej.

Stąd zwolniliśmy kroku, aby nie odróżniać się od innych przechodniów i nie być posądzonym o ucieczkę spowodowaną innymi przyczynami, bardziej prozaicznymi, bo wówczas Niemcy mogliby znaleźć mimowolnych sojuszników. Oczywiście, nałożyłem drugi but i już tylko przyspieszonym ale posuwistym krokiem ruszyliśmy w górę ulicy Kalwaryjskiej, nie czując już za sobą pogoni. Jakby na nasze zamówienie, nadjechał tramwaj. Nie namyślając się wskoczyliśmy w biegu na tylny pomost, w milczeniu zajmując miejsce w kącie tego pomostu. Wtedy poczuliśmy się już prawie ocaleni. Motorniczy, jakby czytając nasze myśli, przyspieszył szybkość do tego stopnia, że nie zatrzymał się nawet na przystanku, przy ul. Smolki. Jadąc tramwajem zdawało mi się, że czuję zapach tych zdeptanych róż, że pachną podwójnie mocno, a świat wydał się nam znowu piękny i interesujący.

Przyciskając mocno pistolety do pasa zdążaliśmy, wprawdzie drogą okrężną, ale w kierunku domów. Bliskość godziny policyjnej, niebezpieczny „bagaż” przy sobie, w każdej chwili mogący nas zdradzić, uniemożliwiły nam „dobicie” do własnych domów, stąd zatrzymaliśmy się u znajomych, zresztą w rodzinie naszego kolegi z „trójki”.

Do późnych godzin nocnych opowiadaliśmy nasze przeżycia, jeszcze raz analizując wypadki tamtego popołudnia. Mimo nieudanej akcji z przyczyn może za słabo rozpoznanego terenu, niedostatecznie przygotowanej w sensie organizacyjnym, a przy tym pozbawionej łutu szczęścia, nie straciliśmy wcale ochoty do dalszych tego typu akcji. Niedaleka przyszłość pokazała, że obok nieudanych akcji były też całkiem udane, które dały nam wiele zadowolenia i satysfakcji, a naszej organizacji dodatkową i jakże cenną korzyść w postaci zdobycznej broni, tak bardzo potrzebnej, a tak trudnej do zdobycia.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi