Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Zbigniew Baster, Kawałek historii


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK


Spis treści

Jan Baster, Wstęp

To nie miała być, nie jest i nie będzie książka. To autentyczny kawałek prawdziwej Historii opowiedzianej przez mojego Ojca. Bez takich "kawałków" – pomimo nieubłaganego Przemijania żywych, gorących, okrutnych i miękkich jak tylko człowiek być potrafi – Historia byłaby tylko zbiorem następujących po sobie dat. To historie ludzi żywych pomimo śmierci, historie uczuć, przemyśleń, decyzji, powodów i okoliczności ożywiają i wypełniają beznamiętne daty, liczby i zobiektywizowane zapisy wydarzeń. Bez takich "kawałków" człowiek traci punkty odniesienia, gubi swoje miejsca, wartości i relacje, rodziny obumierają, tocząc dysputy o obiedzie, wrednych sąsiadach i innych big brotherach, narody oddają się bezmyślnie globalizacji wszystkiego, jak rzeźne kurczęta.

Drogi Czytelniku – kimkolwiek jesteś – moim dzieckiem (dla nich to spisałem, a Dziadziu opowiedział), Dziadkiem czy wnuczkiem – poszukaj proszę w swojej pamięci, czy w pamięci otaczających Cię starszych, poszukaj śladów takich "kawałków" i postaraj się utrwalić je tak, żeby Twoje dzieci nie czuły się rzucone na ten świat ot tak – piórko na wietrze. Każdy z nas, każde z nich powinno być głęboko i pewnie osadzone w Historii naszego Narodu, która przecież nie jest niczym innym, jak tylko kompozycją takich właśnie żywych puzzli, jak niżej spisany. Mniej istotne, czy wszystkie fakty, daty i nazwiska pokrywają się co do joty z efektami badań historyków. Wszystkie prawdy subiektywne, zaniki i eksplozje pamięci są odzwierciedleniem Prawdy. Dopiero zestawiając całą sumę możemy pokusić się o kompetentne podsumowania. Historia jest ziemią, na którą pada ziarno życia ludzkiego. Jest też sumieniem ludzi i narodów. Obok faktów uznanych za historyczne, tworzą ją również historie życia ludzi (w tym Twoja i moja), historie rodów i zwykłych rodzin, miłości, obojętności i nienawiści. Nie dopuśćmy, aby nasze dzieci zostały pozbawione ziemi, wody i powietrza.


***


W spisanych wspomnieniach Ojca wielokrotnie przewija się nazwisko postaci o jednoznacznych konotacjach i budzącej wyłącznie i zrozumiale negatywne emocje w wyniku powszechnie znanych faktów z powojennej historii PRL–u. Nikt nie jest tylko zły, ani tylko dobry. Doświadczenia Ojca i jego rodziny nakładają na obraz tego człowieka cień pozytywnego makijażu, którego trudno się doszukać w znanych mi publikacjach. Jestem przekonany, że tak lub odwrotnie może być w wielu przypadkach innych osób, dawno już i jednoznacznie osądzonych lub uświęconych.


***


Moje dzieciństwo i młodość wcale nie upływały w oparach patriotyzmu unoszących się w izbie pamięci rodzinnej. Historia mojej rodziny docierała do mnie w formie wymuszonych odpowiedzi na pytania zadawane przy okazji wspólnych obiadów, kolędowania. Historia była obecna w numerze obozowym, wytatuowanym na przedramieniu Taty, w jego nieprzytomnym wzroku po kolejnych nieprzespanych nocach, kiedy znowu przerzucał sterty trupów, w różańcu z prochów kolegów – więźniów z Gusen schowanym na dnie szuflady. Historia siadywała przy stole podczas wizyt kolegów ze Związku Inwalidów Wojennych, historia nienachalna, ale wszechobecna. Wiele lat próbowałem namówić Ojca na spisanie wspomnień, notowanie rozmów, chwytanie okruchów tego, co było Jego życiem. Wreszcie kiedyś, zdesperowany kupiłem kilka kaset w prezencie, chyba z okazji imienin. Zostawiłem je w domu i od czasu do czasu pytałem, czy coś jest już nagrane. Wreszcie po wielu miesiącach dał mi cztery nagrane kasety i obiecał więcej. Więcej już nie zdążył. Odszedł tak jak żył – szybko. Mówił tylko, że kiedy zaczął wyrzucać z siebie wspomnienia, przestały go dręczyć nocne koszmary. Odżył, podzielił te wszystkie straszne rzeczy, które w nim tkwiły między siebie a Ciebie – drogi Czytelniku.


***


Wersję oryginalną, spisaną z kaset magnetofonowych mam i przechowuję. Żywa mowa ma jednak to do siebie, że spisana dosłownie pozostawia wiele do życzenia choćby z punktu widzenia gramatyki. Pozwoliłem więc sobie na dokonanie niezbędnych, drobnych korekt redakcyjnych, które – zachowując niezmienioną treść – nadały żywemu słowu Ojca formę literacką.

Ojciec wybudował w życiu wiele domów, posadził mnóstwo drzew, ale – oprócz córek – miał tylko jednego syna – mnie. Jego wspomnienia, spisane w takiej formie, to także sposób spłaty długu, jaki zaciągnąłem wobec Niego i Mamy przez fakt, że żyję i mogę spojrzeć w lustro bez obrzydzenia. Długu dwustronnego – wobec Rodziców i wobec własnych dzieci. A tak naprawdę długu całkiem jednostronnego – wobec Rodziny. Tej, w którą zostałem zasadzony i tej, która jest owocem. Cieszę się, że zdążyłem zebrać i odnotować choćby okruchy – kawałek historii. Oprócz wielu innych sukcesów, życzę Ci, drogi Czytelniku tego samego.


Dom

Najciekawszy okres, który należałoby opisać i którego opisania domagają się ode mnie moi najbliżsi w rodzinie i nie tylko w rodzinie, powinien rozpocząć się nieomal od pierwszej wojny światowej. Ale jak mam to wszystko pamiętać? Tylko więc bardzo fragmentarycznie: kryzys po pierwszej wojnie światowej był tak olbrzymi, że kryzys, który nastąpił po drugiej wojnie światowej był właściwie niepoważną sprawą. Kryzys po pierwszej wojnie światowej był autentycznie dramatyczny.


Nasza Rodzina była bardzo liczna – było nas siedmioro rodzeństwa: sześciu braci i siostra. Wszyscy byli w wieku szkolnym: siostra kończyła wyższą szkołę ekonomiczną i po skończeniu przez nią tej szkoły, sytuacja rodziny poprawiła się znacznie i materialnie i moralnie. Wszyscy bracia korzystali z bardzo intensywnej opieki siostry.

Nasz dom był zawsze pełny. Było nas siedmioro i każdy z nas miał w szkole grupę przyjaciół, kolegów, harcerzy. Każdy był otoczony grupą zaprzyjaźnionych młodych ludzi, którzy spotykali się w także naszym domu. Każdy z nas organizował sobie też jakoś czas wakacji. Mieliśmy mnóstwo najrozmaitszych zainteresowań. Ja w 1938 roku zdałem maturę, a w 1939 roku znalazłem się w Szkole Podchorążych w 24 Pułku Strzelców Kresowych.

Po wybuchu II wojny światowej w 1939 roku okazało się, że wszystkie te nasze przedwojenne powiązania koleżeńskie miały bardzo duże, daleko idące konsekwencje w czasie okupacji.


Początek wojny

Oczywiście trudno było mówić o wojnie w 39 roku. Olbrzymia przewaga – szczególnie techniczna wojsk niemieckich sprawiła, że nasze szanse były właściwie żadne. Zostaliśmy rozbici, ja zostałem wzięty do niewoli w Lubo....(?) koło Lublina i szliśmy w transporcie złożonym z dużej grupy pieszych. Niemcy prowadzili nas do niewoli w kierunku Lublina. Z tego transportu udało mi się zbiec na skutek nieuwagi wartownika który prowadził transport. Przeskoczyłem przez rów koło szosy i wpadłem do lasu. Niemiec wołał halt, halt! ale ja zniknąłem między drzewami i krzewami. Nie miał warunków na to żeby mnie ścigać. W ten sposób, idąc lasem wzdłuż drogi, dotarłem do przedmieść Lublina.

Oczywiście podstawowym celem było znalezienie jakiejś możliwości pozbycia się munduru. Ucieczka w mundurze była związana z tak wielkim ryzykiem, że nie dawała szans. Gdyby Niemcy napotkali mnie w polskim mundurze, miałoby to dla mnie przykre konsekwencje. Dochodząc do przedmieść Lublina, koło elektrowni zauważyłem parterowy dom, w którego oknach świeciło się światło. Podszedłem pod okno – już było ciemno, zmrok – zaglądnąłem do środka. W domu była grupa ludzi. Odważyłem się zapukać – jakaś kobieta wyszła, zobaczyła mnie w mundurze; była zaskoczona i przestraszona. Wyjaśniłem jej całą sytuację – oczywiście z olbrzymim strachem, z obawą. Nie wiadomo było co z tego wyniknie i czy przypadkiem nie zdarzy mi się jakaś przykra przygoda, na przykład czy mnie nie wydadzą Niemcom. Ale trafiłem na ludzi niezwykle porządnych. Kobieta szybko zorientowała się o co chodzi, znalazła jakieś stare ubranie i przebrałem się w to co mi przygotowała.

Nie miałem już na sobie munduru. To działo w okolicach Lublina. Później przez Zawichost, koło Korczyna, właściwie piechotą, trochę różnymi okazjami, dotarłem do Krakowa. Rodzina była zaskoczona moim niespodziewanym zjawieniem się. Doradzili mi, żebym się na jakiś czas ukrył.

Miałem przyjaciół, którzy dzierżawili majątek w Radomyślu koło Mielca, więc pojechałem do tego Radomyśla, ale oczywiście nie mogłem tam długo wysiedzieć. Byłem niespokojny, byłem zainteresowany i zaniepokojony brakiem wieści z domu. Postanowiłem wrócić do Krakowa.

Niemcy opanowali Kraków. Miasto było właściwie sterroryzowane, sparaliżowane. Wszędzie było pełno Niemców. Utworzono w Krakowie centralę Generalnego Gubernatorstwa.


Pierwsze aresztowania w rodzinie (1940)

W czerwcu czterdziestego roku (do Krakowa wróciłem już wcześniej) byłem umówiony u dentysty na ulicy Dunajewskiego o ósmej rano. Po powrocie od dentysty, przed schodami na parterze zaczepiła mnie mieszkająca tam pani pułkownikowa – nazywała się Słupecka. Wiadomość którą mi przekazała, spadła na mnie w moim rodzinnym domu jak grom z jasnego nieba. "Po co ty tam idziesz. Tam nikogo nie ma, wszyscy są aresztowani, dom jest zapieczętowany, wszystkich zabrano, aresztowano. Nie ma nikogo w domu”. Byłem zaszokowany tą wiadomością, ale trudno mi było ją przyjąć tak całkiem bezkrytycznie, bez sprawdzenia. Wszedłem więc na górę. Rzeczywiście drzwi były zaplombowane, zamknięte. Niemcy zabrali Matkę i Ojca, zabrali też potem z biura najstarszego Brata – Józka, który był w Krakowie. Z wojska wrócił mój starszy brat – Feliks, do którego mówiliśmy Lusiek. Lusiek pracował w okocimskim browarze przy ulicy świętego Jana. Był też najmłodszy brat – Jurek, który nigdzie nie pracował, bo chodził jeszcze do szkoły. Wszyscy zostali aresztowani. Pani Słupecka opowiadała mi, że jakiś Gestapowiec wynosił maszynę do pisania z mieszkania i puszkę z kawą. Kawa z puszki mu się wysypała i on zmusił ją do pozamiatania.

Porozumiałem się z dalszą rodziną i wszyscy mi doradzali: uciekaj, schowaj się, bo jak wszystkich aresztowali, to na pewno będą chcieli aresztować i ciebie. Doradzono mi, ażebym pojechał do Borku Fałęckiego. Na szczycie góry borkowskiej był majątek, dwór państwa Ziobrowskich. Państwo Ziobrowscy byli dalekimi powinowatymi mojej rodziny i mieli tam gospodarstwo rolne. Tam mógłbym się ukryć jako robotnik. Wsiadłem więc w tramwaj – trójkę i pojechałem. Nie mogłem się jednak pogodzić z tym, że zostawiam całą rodzinę w więzieniu i przez długi czas nie będę w ogóle wiedział, co się z nimi dzieje. Przecież Ojciec, Matka, trzech braci siedzą we więzieniu, a ja będę siedział spokojnie i pomagał przy gospodarstwie. Przejeżdżając tramwajem koło Krakauer Zeitung (w budynku dawnego Kuriera Codziennego miała siedzibę redakcja niemieckiego pisma) przypomniałem sobie, że kącik szachowy w tym Krakauer Zeitung prowadzi mój profesor, zaprzyjaźniony ze mną jeszcze z gimnazjum – doktor Kałużniacki. Postanowiłem iść do niego i doradzić się, opowiedzieć o wszystkim i zapytać go po prostu, co on mi radzi. Poszedłem więc do jego biura i opowiedziałem mu dokładnie całą historię. Bardzo go zmartwiła. Rzeczywiście byliśmy w dużej przyjaźni, on bardzo mnie lubił jako ucznia, ja jego jako profesora. Powiedział: „zaczekaj tu u mnie cierpliwie, a ja pójdę się czegoś dowiedzieć. Naczelnym redaktorem jest graf von Prokopowicz, poczekaj porozmawiam z nim”. Po dłuższej chwili profesor przyszedł i powiedział mi, że von Prokopowicz chce ze mną porozmawiać. Bardzo się bałem. Byłem młodym człowiekiem, okupacja była czymś niesłychanie trudnym, za najmniejszą rzecz groziła kara śmierci, nie wolno było mieć radia, nie wolno było nic, była godzina policyjna. Jakakolwiek działalność, nawet pozory działalności przeciwko Niemcom narażały każdego Polaka na najgroźniejsze konsekwencje, do kary śmierci włącznie. Nie formalnego skazania na karę śmierci, nie potrzeba było do tego wyroku. Po prostu zabijano. No ale skoro już to wszystko rozpocząłem, to nie mogłem się wycofywać, chociaż bałem się bardzo.

Poszedłem więc z doktorem Kałużniackim do grafa Prokopowicza, (pochodził z Berlina). Dosyć dobrze znałem język niemiecki, kontakt był więc ułatwiony. Jeszcze raz opowiedziałem o wszystkim, a on zaproponował, żebym przyszedł następnego dnia do jego mieszkania. Mieszkał przy ulicy Potockiego na pierwszym piętrze.

Miałem duże wątpliwości, czy w ogóle kontynuować tą znajomość, bo może przyjdę tam i mnie po prostu zamkną. Ale umówiłem się, więc nie było rady. Poszedłem na Potockiego 12, na pierwsze piętro.

Otworzyła mi młoda Żydóweczka – okazało się że mieszkanie było zajęte przez żydowską rodzinę Richterów, która została wyrzucona z Berlina, a w Krakowie zajmowała duże czteropokojowe mieszkanie. Dwa z czterech pokoi zajmował graf von Prokopowicz, a w trzecim mieszkał człowiek, z którym miałem się spotkać, a na widok którego, przerażenie moje było absolutne. Siedzę w pokoju Prokopowicza, on sam wyszedł i za chwilę wrócił z wysokim, potężnym człowiekiem, ubranym w czarny mundur z trupią czaszką z napisem Hitler Leibstandarte. Znałem niemiecki, zdawałem więc sobie sprawę, co to oznacza. Przedstawiono nas. Mężczyzna nazywał się Hans Fleischer. Zdaniem Prokopowicza, jeżeli on tylko będzie chciał, to będzie mógł mi pomóc. Powtórzyłem całe opowiadanie po raz kolejny. Fleischer zapytał tylko, czy moja rodzina zajmowała się polityką. Oczywiście zaprzeczyłem. Na tym się rozstaliśmy, umawiając się na spotkanie za kilka dni, kiedy Fleischer będzie miał więcej danych na ten temat.


***


Aresztowanie zaczęło się od młodszego brata Felka. Trzeba powiedzieć, że przez nasz dom przed wojną przewijało się mnóstwo młodzieży. Młodzi ludzie, którzy mieli kontakt do czasu wybuchu wojny, w dalszym ciągu stanowili zgrany zespół. Mieliśmy radio – lampowego Philipsa (radia nie wolno było trzymać – był obowiązek oddania go władzom niemieckim) doszliśmy więc do wniosku, że przecież tego radia nie oddamy, bo żal odcinać się od wiadomości. Wynieśliśmy go na strych i tam urządziliśmy sobie kącik, w którym słuchaliśmy wiadomości z Paryża, Londynu, które już wtedy były nadawane. Wpadliśmy na pomysł, że trzeba by było zapisywać te informacje, które przychodzą z zagranicy. Mieliśmy w domu maszynę do pisania i urządzenie do powielania (skąd się to wzięło w domu, to jest całkiem osobna historia do której też trzeba by wrócić). Przepisywaliśmy te wiadomości na maszynie i powielaliśmy. Robiliśmy z tego małe ulotki, które koledzy rozdawali tam gdzie kto mógł, oczywiście zwracając uwagę na względy bezpieczeństwa. Byliśmy świadomi, że wiąże się to z dużym ryzykiem.

Właśnie z jedną z takich napisanych przez nas ulotek aresztowano mojego brata Feliksa, który pracował w reprezentacji okocimskiej przy ulicy św. Jana. Od tego zaczęły się dalsze aresztowania.


***


Wracając do Fleishera, powiedział że się zastanowi, żeby zapytać za parę dni, to on się zorientuje jak wygląda sprawa i jakie są możliwości. Trwało to dosyć długo, bo około dwóch tygodni. W międzyczasie zacząłem nawiązywać kontakty przez rozmaitych znajomych. Między innymi poznałem złotnika z Grodzkiej – pana Tadeusza Prochwicza. On mi powiedział, że na rogu Stolarskiej i Małego Rynku jest restauracja, która jest własnością pana Jarosińskiego, a syn państwa Jarosińskich ma rozległe kontakty z różnymi ludźmi, którzy ewentualnie mogliby pomóc.

Poszliśmy razem z Prochwiczem do Jarosińskiego a on z kolei mówi: chodźmy do Rynku, tam jest taka miodosytnia "Pod Krzyżykiem" – właścicielem tej miodosytni jest pan Pukacki. Pójdziemy do niego dowiedzieć się, co on może zrobić. Niemcy, którzy lubią miód, lubią siedzieć tam i popijać. Pukacki zna świetnie język niemiecki, więc oni tam chętnie przychodzą, czują się jak u siebie.

Znaleźliśmy się pewnego popołudnia "Pod Krzyżykiem" w Rynku na AB. Jarosiński przedstawił mnie Pukackiemu, później poznałem też całą jego rodzinę. Niezwykle przyjemni, bardzo porządni ludzie. Pukacki mi powiedział: „przyjdź do mnie tutaj jutro po południu. Przychodzi tu często komendant więzienia na Montelupich, nazywa się Frieze. Lubi miód. Może ci coś pomoże”.

Można sobie wyobrazić z jakim napięciem, z jakim prawie strachem czekałem na to spotkanie. Przecież byłem młodym człowiekiem, zagrożeń było tak wiele (mogłem sobie tylko wyobrazić jakie to niesie ze sobą zagrożenia) a spotkanie z komendantem więzienia, w którym siedzi moja cała rodzina – pięć osób, jakby nie było – urosło w mojej wyobraźni do rozmiarów monstrualnych. Jednak poszedłem.

Naprzeciw wejścia do miodosytni były dwie loże. W jednej z nich siedział właśnie komendant z Montelupich – Frieze. Pukacki mnie wprowadził i przedstawił Friezemu. Stał już przed nim antałek z miodem. Usiedliśmy. Oczywiście na tym jednym antałku się nie skończyło. Ja mu opowiedziałem po raz kolejny całą historię. Popatrzył na mnie i zapytał: „no i co ty chcesz żebym ja ci zrobił?”. Odpowiedziałem, że chciałbym się dowiedzieć co się dzieje z moją rodziną. On już trochę pod wpływem tego miodu, ale jednak z pełną świadomością powiedział mi: „przyjdź jutro na Montelupich pod więzienie, zadzwoń na furtę, powiedz wartownikowi, że jesteś ze mną umówiony, podaj swoje nazwisko”. Obawiałem się że sobie zapomni, ale jak później przekonywał mnie pan Pukacki, miód ma to do siebie że idzie w nogi a nie do głowy. Nie traci się świadomości, więc i Frieze nie powinien zapomnieć swojej obietnicy.

Było już po godzinie policyjnej, więc Pukacki doradził mi, żebym wziął dorożkę i odwiózł Friezego na Montelupich. Jest pijany – trzeba go odwieźć. Nie miałem innego wyjścia, wziąłem dorożkę mimo, że sam byłem zagrożony: była godzina policyjna. Podczas jazdy w tamtą stronę nic mi nie groziło, bo jechałem w towarzystwie umundurowanego Niemca, ale z powrotem... Zawiozłem go tam i wróciłem bez przeszkód. Na drugi dzień koło jedenastej, zgodnie z umową (z duszą na ramieniu!) znalazłem się pod więzieniem na Montelupich. Mnóstwo ludzi. Z płaczem, z paczkami – nikt ich nie chciał wpuścić, nie mogli się dostać. Ja na pewniaka dzwonię do drzwi i melduję po niemiecku, że jestem umówiony z komendantem. Ludzie prosili mnie, żebym wziął trochę paczek. Nabrałem więc tych paczek i zostałem wpuszczony na teren Montelupich.


***


Na parterze na jednej z cel fryzjer – więzień golił komendanta Friezego. Stanąłem obok drzwi. Paczki położyłem na ziemi i czekałem, aż skończą go golić. Wreszcie Frieze odesłał więźnia który go golił, zobaczył mnie, a ja mu przypomniałem wczorajszy wieczór i naszą rozmowę. On zresztą, jak się okazało, pamiętał o wszystkim. Nagle zapytał (po niemiecku oczywiście): „Czyś ty zwariował, przecież gestapo chce cię aresztować. No ale skoro już tu jesteś...” Wezwał więźnia – kalfaktora i SS–mana w czarnym mundurze – to byli chyba Ukraińcy – i pozwolił mi wejść na celę 77–mą. Tam spotkałem się z moim Ojcem. Przyprowadzili też młodszego brata Luśka, przy którym w czasie aresztowania znaleźli tą ulotkę. Frieze powiedział, że najstarszego brata Józka nie przyprowadzą tutaj. Nie mogę też iść do niego, ponieważ on zwariował. Rozbił umywalkę w celi i nikt nie może sobie dać z nim rady. W końcu przekonałem, ubłagałem Friezego, żeby pozwolił mi zobaczyć się z Józkiem. Zgodził się wreszcie na przyprowadzenie go do celi Ojca. Bardzo chciałem go zobaczyć. Przyprowadzili brata, zamknęli drzwi, żeby broń Boże nie zaczął rozrabiać. Zostawili nas samych. Wtedy brat dał mi do zrozumienia, że on symuluje wariactwo. Był mocno obciążony jeśli chodzi już o początki działalności organizacji ruchu oporu. Zapytał czy byłem w mieszkaniu. W kanapie był cały rulon jeszcze nie rozniesionych ulotek. Jeżeli Niemcy je znaleźli, to sytuacja będzie bardzo trudna, nie wiadomo jak się to skończy. Powiedziałem, że nie byłem w środku, ale postaram się być. Na tym skończyły się nasze rozmowy, weszli Niemcy i kazali kończyć. Tym sposobem nie zobaczyłem się tylko z Matką – kobiecy oddział był w innym budynku. Frieze powiedział, że tam nie może pozwolić mi wejść. Później jeszcze kilka razy spotykałem się z Friezem u pana Pukackiego na miodzie.


***


Obiady dla więźniów na Montelupich nie były gotowane na miejscu. Były przygotowywane u sióstr na Warszawskiej i przewożone do więzienia. Transportowała je grupa więźniów, która – oczywiście pod strażą SS–mana – przyjeżdżała na Warszawską i przewoziła je na Montelupich. Frieze zgodził się, żeby do grupy został włączony mój brat Lusiek. Ja z kolei nawiązałem kontakt z siostrami i przed przyjściem tego komanda z Montelupich zjawiałem się w kuchni sióstr i tam mogłem porozumieć się z bratem. Stąd wiedziałem, jak wyglądają przesłuchania i życie w więzieniu. Dowiedziałem się oczywiście jak ich tam biją, próbują wymusić na nich przyznanie się do współpracy z ruchem oporu, kto pisał ulotki itd. Dla Luśka te wyjazdy były zbawienne: już nie siedział bez przerwy na celi, miał kontakt ze światem zewnętrznym. Później nasze spotkania u Pukackiego pozwoliły na zacieśnienie naszego kontaktu z Friezem na tyle, że kiedy utworzona została grupa więźniów do pracy na zewnątrz w garażach Gestapo przy ulicy Kościuszki – garaże się nazywały Meta – to do tej grupy włączono mojego brata. Na Montelupich działała już kuchnia, nie było więc możliwości kontaktu z bratem jak dotąd. Na szczęście w ten sposób pojawiła się nowa. Spotykaliśmy się dość często.


***


Wrócę teraz do spotkania z Fleisherem, z którym skontaktował mnie mój gimnazjalny Profesor – pan Kałużniacki przez redaktora naczelnego Krakauer Zeitung – von Prokopowicza.

Spotkaliśmy się zgodnie z umową. Fleisher powiedział, że jeśli mu wpłacę 70 tysięcy złotych do banku na jego konto w Komerzialbank in Polen, to on mi przyrzeka że zostaną zwolnieni Rodzice i dwóch braci. Nie jest w stanie załatwić jedynie zwolnienia brata, przy którym znaleziono ulotkę. Na marginesie: Komerzialbank znajdował się na pierwszym piętrze w kamienicy w której obecnie mieszkam: w Rynku Głównym pod 44–tym. W ciągu następnego dnia, po porozumieniu się z bliższą i dalszą rodziną, która trochę możliwości finansowych miała (70 tysięcy wtedy było bardzo poważną kwotą), zebrałem pieniądze i wpłaciłem na konto podane przez Fleischera. Po dwóch tygodniach, podczas wizyty na Potockiego u grafa von Prokopowicza, spotkałem się z Fleisherem. Powiedział mi którego dnia i o której godzinie Rodzice i dwóch braci zostaną zwolnieni. Tego dnia pojechałem o jedenastej przed południem dorożką i rzeczywiście dokładnie o umówionej godzinie zostali zwolnieni. Z Fleisherem utrzymywałem kontakt, bo wierzyłem, że mi się uda doprowadzić do zwolnienia brata, który został jeszcze w więzieniu. Niestety po jakimś czasie, pod koniec czterdziestego roku dowiedziałem się, że brat został wywieziony do Oświęcimia. To był dla mnie olbrzymi cios, bo po zwolnieniu części Rodziny ciągle wierzyłem, że uda nam się także uwolnić brata. Myśleliśmy nawet o zorganizowaniu ucieczki brata przy okazji wyjazdów grupy więźniów do pracy w garażach. Jednak było z tym związane zbyt duże ryzyko. Nie z samą ucieczką, ale z jej konsekwencjami dla reszty dopiero zwolnionej Rodziny: co najmniej wszystkich by z powrotem aresztowali.

Z Hansem Fleisherem miałem w późniejszym czasie niezbyt miłe spotkanie. Spotkaliśmy się przypadkiem przy ulicy Sławkowskiej. Przywitał się ze mną i zapraszał na śniadanie do kawiarni Grand Hotelu. Powiedziałem, że nie mogę tam iść bo to jest kawiarnia nur für Deutsche. On stwierdził, że z nim mogę iść wszędzie. Było to dla mnie okropne przeżycie: pokazać się w biały dzień z niemieckim oficerem na śniadaniu. Oczywiście o wszystkich swoich kontaktach z Frieze, Fleisherem, Prokopowiczem informowałem bardzo dokładnie znajomych mi ludzi, którzy organizowali konspirację: Pańczakiewicza, najstarszego brata Józefa i szereg innych osób. Oni nie tylko wiedzieli o tych moich kontaktach ale także na nie przyzwalali, bo doszli do wniosku, że mogą być pożyteczne w przyszłości.


***


Kiedyś zwróciła się do mnie przedwojenna pani pułkownikowa, pani Barbaro. Przy ulicy Jagiellońskiej 5 był sklep z naczyniami kuchennymi, którego właścicielem był Żyd – Bernard Birman. Birman czuł, że lada chwila go zaaresztują, zabiorą ten sklep (już mu zresztą część towaru zabrali i wywieźli do Bochni) i chciał, żeby ktoś przejął po nim sklep i zaopiekował się nim. Spytał pani Barbaro, czy ja bym tego nie zrobił. Wcale nie miałem na to ochoty, ale w porozumieniu z moimi kolegami z konspiracji, doszliśmy do wniosku, że dobrze by było uruchomić taki punkt, chociażby ze względu na to, że można by stworzyć tam zakonspirowany punkt kontaktowy. Wielu ludzi mogłoby się w sklepie bez wielkiego ryzyka kontaktować, możnaby wymieniać materiały i informacje, nie zwracając na siebie uwagi. Po jakimś czasie, dzięki kontaktom z Hansem Fleisherem i Prokopowiczem, dostałem zezwolenie na przejęcie tego sklepu. Bernardowi Birmanowi zajęli resztę towaru i wywieźli do Bochni. Ja, ponieważ przejąłem sklep, obiecałem Birmanowi, że spróbuję ten jego towar uratować, odzyskać. Pojechałem do Urzędu Skarbowego w Bochni, który zajął ten towar, wylegitymowałem się, że teraz ja dysponuję lokalem i zażądałem zwolnienia towaru. Towar został zwolniony i przekazałem go Birmanowi. Później, po aresztowaniu Birmana i przewiezieniu do getta bocheńskiego, docierały do mnie informacje od rodziny Birmana, że spieniężając częściowo towar, rodzina mogła przetrwać najcięższe chwile.


***


Mieszkając cały czas w Krakowie, utrzymywałem kontakty ze swoimi byłymi kolegami gimnazjalnymi. Między nimi było wielu Żydów. Lubiliśmy się, byli to bardzo sympatyczni, przyjemni, koleżeńscy chłopcy, których egzystencja była zagrożona. Jak wszyscy Żydzi musieli nosić opaski z gwiazdą. Prosili mnie o najrozmaitsze przysługi. Wykorzystywałem różne kontakty swoje i rodzinne z wieloma ludźmi. Między innymi mój wujek – Wodnicki, który prowadził przedsiębiorstwo przy ulicy Sławkowskiej, zatrudniał ich przy różnych pracach. Dzięki takim ludziom jak on, udawało się w miarę możliwości pomóc tym młodym chłopakom.

Równocześnie doszedłem do wniosku, że moje średnie wykształcenie na nic mi się nie przyda w tej całej sytuacji okupacyjnej. Do biura nigdzie mnie nie przyjmą, nie miałbym więc z czego żyć. Skończyłem więc kurs cholewkarski, który zorganizowała Izba Rzemieślnicza w Krakowie. Prowadził go pan Norek, znajomy wujka Wodnickiego. Później zresztą umiejętności zdobyte podczas kursu okazały się bardzo dla mnie przydatne.

Kontakty z Oświęcimiem

Skończył się więc problem mojej rodziny na Montelupich, a pozostał problem brata w Oświęcimiu i kwestia w jaki sposób mu pomóc. Byłem w bliskim kontakcie z rodziną żydowską Richterów, przy ulicy Potockiego 12. Krewni Richterów, państwo Korenwoldowie mieszkali w Krakowie. Podczas któregoś ze spotkań powiedzieli mi Korenwoldowie, że wybierają się do Chrzanowa bo tam mają się spotkać (państwo Korenwoldowie i Richterowie) z księdzem salezjaninem pochodzenia niemieckiego de Shulenburg Grosem. Mimo swojego pochodzenia był wspaniałym patriotą Polskim. Jako salezjanin miał w Oświęcimiu kontakt z klasztorem salezjańskim. Zasugerowali, że dobrze było, gdybyśmy się z nim spotkali.

Pojechałem więc z państwem Richterami do Chrzanowa, i tam poznałem księdza de Schulenburg Grosa. Okazał się niezwykle sympatycznym, rzeczywiście świetnym nie tylko księdzem, ale też człowiekiem, patriotą. Zaproponował mi żebym przyjechał do Oświęcimia i tam się z nim skontaktował. Ojcowie Salezjanie w Oświęcimiu prowadzą stolarnię i do niej przywożeni są z obozu więźniowie, którzy tam pracują. Być może będzie można w ten sposób nawiązać kontakt z bratem. To była jedna sprawa – jeden ewentualny kontakt na Oświęcim.

W Krakowie przy ulicy Rajskiej miał stolarnię pan Feliks Wroński, którego rodzina – państwo Błachutowie, pracowali w Brzeszczach niedaleko Oświęcimia, w kopalni węgla. Pan Błachut obsługiwał windę wyciągową, która zwoziła górników na poszczególne pokłady wydobycia węgla. Pan Wroński powiedział, że w kopalni w Brzeszczach, na pokładach tzw. gazowych pracują więźniowie z Oświęcimia, a tych więźniów przywozi gestapo i SS–mani. Więźniowie wchodzą do windy szybowej (SS–man oczywiście zostaje na górze, bo zjazd na pokład gazowy jest ryzykowny) i zjeżdżają sami. Pan Wroński zaproponował, że może mnie skontaktować z panem Błachutem i może razem znajdziemy jakiś sposób na kontakt z bratem. Być może przez pracujących tam więźniów udałoby się nawiązać kontakt z obozem, zorientować się w sytuacji. Problem polegał na tym, że Oświęcim został przyłączony do Rzeszy Niemieckiej, granica była w Trzebini–Dziedzicach i żeby ją przekroczyć, trzeba było mieć paszport. Miałem z konspiracji zrobiony lewy passierschein. Wprawdzie do złudzenia przypominał oryginalny, ale oryginalny nie był, ryzyko więc istniało. Jednak przy pomocy tego passierscheinu pojechałem najpierw do Chrzanowa z Richterami i Kornwoldami na spotkanie z księdzem Grosem, a potem do Oświęcimia na spotkanie z panem Błachutem. Żeby dostać się do Brzeszcz, trzeba było z Oświęcimia iść z biegiem rzeki Soły. Wzdłuż Soły biegł wał, którego koroną szła droga. Obok wału była szosa, a zaraz przy szosie zaczynał się obóz koncentracyjny. Trzeba było dojść do Brzeszcz tym wałem. Po drodze minąłem Rajsko i wszedłem do Brzeszcz. Tam odszukałem państwa Błachutów. Mieszkali w domu górniczym. Uprzedzeni przez pana Wrońskiego, przyjęli mnie bardzo serdecznie. Rzeczywiście Pan Błachut potwierdził, że czas zjazdu i wyjazdu windy był tym czasem, kiedy możliwy był praktycznie niestrzeżony kontakt z więźniami. SS–man zostawał na górze, nie ryzykując zjazdu na pokład gazowy, a operator windy – Błachut, zjeżdżał z więźniami na dół. Dzięki temu uzyskałem możliwość wysłania grypsu do obozu. Brat pracował wtedy w Effektenkamer w Oświęcimiu. Gryps który wysłałem przez więźniów, dotarł do niego.


***


W czasie, kiedy brat był w Oświęcimiu, panowała tam epidemia tyfusu plamistego. Pierwszy gryps, jaki dostałem z Oświęcimia w odpowiedzi od brata, to była prośba, ażeby jakąkolwiek drogą przesłać do obozu szczepionki przeciw tyfusowi.

Mieliśmy w Krakowie wielu przyjaciół. Od lat zaprzyjaźniony z naszą rodziną był – nieżyjący już – doktor Ludwik Żurowski. Mieszkał przy ulicy Łobzowskiej, my mieszkaliśmy przy ulicy Garbarskiej pod szóstym. Było to więc bardzo blisko, a doktor Żurowski był wtedy lekarzem miejskim. Zwróciłem się więc do niego i powiedziałem o pilnej potrzebie szczepionki przeciwtyfusowej. Po pewnym czasie rozeznał sprawę i powiedział mi, że ma kontakt z Instytutem Weigla przy ulicy Lubicz i że będzie mógł dostarczyć mi szczepionki – komplet ze spirytusem do dezynfekcji. Z tymi szczepionkami odbyłem kilka wycieczek do Oświęcimia i za pośrednictwem pana Błachuta i komanda obozowego szczepionki dotarły do potrzebujących.

Drugą drogą, przy pomocy której dostarczane były dalsze szczepionki do obozu, to byli ojcowie Salezjanie, a konkretnie ksiądz Gros. Niezależnie od tego nawiązałem jeszcze jeden kontakt. Pod Oświęcimiem była taka prywatna restauracja, koło której pracowali więźniowie z Pferdekomando (grupa więźniów opiekująca się końmi SS–manów). Jednym z więźniów, był Waldek Nowakowski, z którym się potem – już po wojnie – zaprzyjaźniłem. Przeżył Oświęcim i mieszkał koło boiska Cracovii przy Błoniach Przez niego także przesyłałem te szczepionki.

Później przesyłałem i otrzymywałem grypsy i różne inne rzeczy stosunkowo łatwiej, bo okazało się, że SS–man który nadzorował Pferdekomando był goszczony przez właścicielkę restauracji pod Oświęcimiem. Wyprosiła u niego, że będzie mogła więźniom przygotowywać kanapki, które w czasie pracy będą mogli jeść. W koszyku, w którym kanapki były dostarczane więźniom, było podwójne dno. Pod nim były przekazywane różne grypsy, szczepionki itd. Trwało to krótko, bo Pferdekomando zostało zlikwidowane. Cały czas jednak utrzymywałem kontakt z bratem przez pana Błachuta. Wizyty w Oświęcimiu kosztowały mnie bardzo dużo zdrowia i nerwów. Cały czas było zagrożenie ze strony Niemców. Samo przechodzenie koło obozu musiało budzić podejrzenie. Dziwiłem się, prawdę mówiąc, dlaczego Gestapo się nie zainteresowało po co ja tam tak często chodzę. Dla mnie nagrodą było to, że dostawałem grypsy od brata. Jeden z tych grypsów mam do tej pory.


***


Muszę jeszcze powrócić do sprawy związanej z aresztowaniem mojej rodziny, bo z tym się wiązało potem wiele innych wydarzeń. Najstarszy Brat Józef, w czasie naszego spotkania na Montelupich zorganizowanego przez Friesego powiedział mi o ulotkach, które zostały ukryte w kanapie w naszym domu. Powstała więc konieczność dostania się do mieszkania, które było zapieczętowane. W części oficynowej było okienko, które prowadziło do łazienki. Postanowiłem spróbować w nocy wejść przez to okienko i tą drogą dostać się do mieszkania. Wieczorem pani Słupecka na parterze pilnowała, żeby ktoś nie zwrócił na to uwagi, ja natomiast wszedłem na I piętro, na poziom naszego mieszkania. Od strony oficyny wyłamałem okienko i wszedłem do mieszkania. Oczywiście wszystko to było wszystko związane z olbrzymim niepokojem, czy czasem ktoś tego nie zauważy, nie usłyszy, czy kogoś w mieszkaniu nie ma. Zdarzało się bowiem, że Gestapo robiło w mieszkaniu kocioł i czekało na ewentualnych współudziałowców w działalności konspiracyjnej. Mnie udało się szczęśliwie wejść do mieszkania. Stwierdziłem tylko, że rewizja w mieszkaniu spowodowała olbrzymie spustoszenie: poprzecinane fotele, krzesła. Na szczęście jednak, kiedy sięgnąłem pod kanapę między sprężyny, znalazłem plik ulotek. Oczywiście nie mogłem zabrać ich ze sobą, więc w ubikacji wszystkie je podarłem i spuściłem wodę. Popłynęły! W ten sposób przekonałem się, że ulotki nie zostały odnalezione przez Gestapo. Miałem później okazję zawiadomić o tym brata.

W dalszym ciągu był problem zaopatrzenia rodziny na Montelupich w jakąś żywność. Ja nie miałem żadnych kartek, ale znajomy, pan Pukacki z Rynku zapoznał mnie z panem Romanem Wnękiem, który pracował w sklepie nur für Deutsche na Rynku Głównym – obecnie tam się mieszczą Delikatesy. Pan Roman Wnęk, bardzo sympatyczny i przyjemny pan, raz w tygodniu przygotowywał mi pięć niedużych paczuszek z żywnością, które ja dostarczałem rodzinie na Montelupich. To było bardzo ważne, była to bardzo duża pomoc, bo przecież nie było możliwości kupienia czegokolwiek.


Konspiracja

Równocześnie ze sprawami, związanymi z aresztowaniem rodziny, prowadziłem lokal konspiracyjny przy ulicy Jagiellońskiej 5 przez który przewijało się mnóstwo ludzi. Oczywiście kontakty były ściśle zakonspirowane, wszyscy zgłaszający się w sprawach konspiracyjnych byli odpowiednio poinformowani, zgłaszali się z hasłem. To pozwalało mi identyfikować z kim mam do czynienia: czy ze zwyczajnym klientem, czy nie. Przez ten lokal przechodziło mnóstwo ludzi, kontakty były bardzo liczne. Na zapleczu sklepu był magazyn, w którym drogą konspiracyjną przywożono skrzynie z materiałami chemicznymi, z bronią. Trudno mi zresztą nawet powiedzieć co w nich było, bo ja tych paczek nie przeglądałem. Wiem tylko z opowiadań kolegów, z którymi miałem bezpośredni kontakt, że były to wszystko rzeczy trefne, bardzo niebezpieczne. Doszło do tego, że po pewnym czasie ruch zrobił się tak nienaturalnie ożywiony, że zaczął zwracać uwagę mieszkańców sąsiednich kamienic i właścicieli sklepów. Było to tym bardziej niebezpieczne, że obok lokalu, w którym prowadziłem punkt kontaktowy, był zakład fryzjerski. Jego właścicielem był volksdeutsch. Zagrożenie było więc tym większe. W bramie domu znajdowała się pracownia cukiernicza państwa Pietruszków. Wejście do magazynu konspiracyjnego było od tyłu, naprzeciw wejścia do pracowni Pana Pietruszki. Zorientował się więc, że ruch jaki panuje, jest stanowczo za duży, a różni ludzie zaczęli się tym interesować. Zwrócił mi uwagę, że to może być dosyć niebezpieczne. Nie wiedział o co chodzi, ale mógł podejrzewać, że całe to zamieszanie na pewno wiąże się z działalnością konspiracyjną. Doszliśmy do wniosku, że trzeba będzie powoli ten lokal likwidować. Punkt był zbyt ruchliwy, za bardzo zwracał uwagę sąsiadów. Trzeba go było gdzieś przenieść.


***


Przy ulicy Starowiślnej 33 zwolnił się lokal sklepowy. Kamienicą administrował mój brat Józef, pseudonim konspiracyjny – Rak. Równocześnie w prowadzonym przez siebie biurze administracji, prowadził także działalność konspiracyjną, w ramach późniejszej już AK, Kedywu. Józek uczestniczył w konspiracji od początku jej organizowania. Po wyjściu z Montelupich, prowadził działalność konspiracyjną przy Starowiślnej.

Postanowiliśmy przenieść punkt kontaktowy z Jagiellońskiej na Starowiślną. Wynająłem ten lokal. Po pewnych adaptacjach, przeróbkach na zapleczu, zrobiłem bardzo starannie zakonspirowany magazyn, w którym były przechowywane na krótkie okresy, różne skrzynie z materiałami chemicznymi, wybuchowymi i bronią. Zgłosiłem do władz gospodarczych i izby handlowej, że rezygnuję z prowadzenia działalności w lokalu przy ulicy Jagiellońskiej i przeniosłem całą działalność na Starowiślną. Postanowiłem nazwać tą firmę zaskakująco jak na ówczesne czasy – Polski Bazar Gospodarczy. Ktoś mógłby powiedzieć, że to była prowokacja. Miałem nawet reklamowe kalendarzyki, taki egzemplarz z 42 roku zachowałem do tej pory. Działalność przy Starowiślnej była znacznie szersza, ze względu na bliskość getta. Z pomocą kolegów z konspiracji nawiązaliśmy kontakty z gettem, gdzie sytuacja była, delikatnie mówiąc bardzo trudna. W ogóle sytuacja Żydów była tragiczna.

Na terenie getta była polska apteka. Od jej właściciela dowiedzieliśmy się, że stale brakuje leków, a Żydzi mieszkający w gettcie nie mają się czym leczyć.

Prowadziłem sklep z artykułami gospodarczymi. Udało mi się uzyskać zezwolenie z izby rzemieślniczej na to, że żydowski warsztat blacharski w getcie mógł produkować dla mnie różne artykuły: konewki, szafliki do mycia naczyń z blachy cynkowej. Postarałem się o przydział blachy i raz w tygodniu właściciel tego warsztatu blacharskiego z pracownikiem przyjeżdżał wózkiem dwukołowym z getta i odbierał ode mnie blachę do przerobienia na te szafliki. To stwarzało okazję do kontaktu z gettem. Za pośrednictwem i przy pomocy tego blacharza udało mi się znowu wykorzystać kontakt z doktorem Ludwikiem Żurowskim, który organizował mi różne lekarstwa. Wykaz potrzebnych leków przywoził mi ten rzemieślnik – Żyd, właściciel warsztatu blacharskiego. Kiedy przywoził mi z powrotem gotowe, wyprodukowane w swoim warsztacie naczynia z blachy cynkowej, wtedy w specjalnej skrytce w wózku zabierał lekarstwa do getta. To były dosyć duże ilości, z dużą częstotliwością i miało to duże znaczenie dla getta i dla rodzin ludzi w getcie, którzy z tych leków korzystali. Blacharz który odbierał leki opowiadał mi często o stosunkach w getcie. Jak Żydzi są straszliwie traktowani, jak ci ludzie są maltretowani przez służby niemieckie ale nie tylko. W Getcie była zorganizowana policja, utworzona przez Niemców, a złożona z Żydów. Ta organizacja żydowska także nie była zbyt przychylnie ustosunkowana do swoich współwyznawców. Często zdarzały się represje w stosunku do ludności żydowskiej przy pomocy i przy udziale tej właśnie policji żydowskiej. Było to zapewne podyktowane chęcią samoobrony, uzyskania lepszych warunków egzystencji w getcie.


***


Niezależnie od innych działań, przez nasz lokal konspiracyjny przechodziła działalność wywiadowcza, którą prowadził i organizował mój brat Józek – Rak. Dowiedzieliśmy się, że do gestapo dociera dużo doniesień na współziomków, Polaków. Głównie były to anonimy, zawierające różne, kompromitujące w oczach Niemców informacje.

Brat zorganizował na Poczcie Głównej komórkę konspiracyjną Armii Krajowej. Listy i wszelka korespondencja, kierowana do Gestapo pocztą, była przeglądana przez ludzi z konspiracji. Listy do Gestapo, których nadawcą był Polak nie były doręczane. Były natomiast przynoszone do mojego sklepu, a ja przekazywałem je dalej. Ludzie, na których robiono te donosy, organizacje, czy zespoły ludzi, byli uprzedzani, mieli możliwość zlokalizowania źródeł przecieków.

Pamiętam jeden z takich właśnie donosów, po którym ostrzeżenie przeprowadzał mój młodszy brat, także uczestnik konspiracji Jurek – pseudonim Gala. Później Jurek był dowódcą zwiadu konnego w partyzantce w lasach miechowskich. W Kobylanach był majątek dzierżawiony przez państwa Szczeniowskich. Mieszkali tam od lat. Okazało się, że jeden z pracowników tego gospodarstwa donosił. Że Szczeniowscy przechowują na strychu materiały wybuchowe, czy inne niebezpieczne, a w każdym razie niedozwolone przedmioty. Brat wyjechał do Kobylan i poinformował państwa Szczeniowskich o donosach. Później zresztą nawiązały się z nimi bliskie kontakty. Zlikwidowali majątek w Kobylanach, ich córka zamieszkała w Krakowie.

Oczywiście ten mój opis nie oddaje tej całej atmosfery, którą była wtedy obciążona cała działalność, każdy krok. Wtedy najdrobniejsze nieprzemyślane posunięcie łączyło się z olbrzymim ryzykiem, olbrzymim niebezpieczeństwem, zagrożeniem aresztowaniem i zagrożeniem życia. No, ale byliśmy młodzi i niezbyt często zastanawialiśmy się nad niebezpieczeństwem. To nie był wyraz jakiegoś specjalnego bohaterstwa, czy jakiejś nadmiernej, brawurowej odwagi. Było to po prostu jakieś poczucie obowiązku obywatelskiego – byliśmy Polakami – wtargnął do naszego domu wróg i my uważaliśmy za swój obowiązek bronienie się przed tym wrogiem, walki z nim. Poza tym wszystkim była to także ogromna, niebezpieczna ale niezapomniana przygoda.


Wyjazd do Wiednia

Często zdarzały mi się różne wyjazdy. Przypominam sobie między innymi jeden z ciekawszych. Wiązał się ze zleceniem jakie dostałem w związku z działalnością konspiracyjną. Byłem kupcem i miałem prawo do korzystania z różnych nie tyle przywilejów ale uprawnień, które wiązały się z działalnością gospodarczą – prowadzeniem przedsiębiorstwa handlowego.

We Wiedniu odbywały się wystawy i targi Wiener Herbstmesse – Targi Jesienne. Od dowództwa konspiracji dostałem polecenie wyjazdu do Wiednia, w celu spotkania się z emisariuszem Rządu Polskiego na uchodźstwie i przekazania mu najrozmaitszych dokumentów. Nie wiedziałem jakie to dokumenty. Rozkaz brzmiał: jechać, spotkać się, przekazać. Zdając sobie sprawę z ryzyka, musiałem do tego Wiednia wyjechać. Jako kupiec wyrobiłem sobie zezwolenie na odwiedzenie Wiener Herbstmesse we Wiedniu. To była jesień 42 roku. Chciałem pojechać autobusem, jednak autobus, w który wsiadłem, został na granicy zatrzymany i nie przepuszczono go dalej. Musiałem więc wrócić do Krakowa i pojechać pociągiem. W pociągu oczywiście były kontrole paszportowe, których się obawiałem. Miałem wprawdzie normalny paszport, ale miałem także walizkę ze wszystkimi swoimi rzeczami osobistymi. Walizka miała podwójną wkładkę, nie zwracającą uwagi tych, którzy by ewentualnie rewidowali. W tej wkładce znajdowały się dokumenty, które miałem przekazać we Wiedniu. Między innymi były to opracowane przeze mnie dokumenty, w których przedstawiona była sytuacja w obozie oświęcimskim, informacje oparte o moje doświadczenia z kontaktów z obozem oświęcimskim. Były także moje osobiste informacje związane z sytuacją żydów Getcie krakowskim. Niezależnie od tego były tam nieznane mi z treści dokumenty, zresztą te podstawowe dokumenty, dla których jechałem do Wiednia. Otrzymałem je od Grzegorza – ówczesnego jednego z moich przełożonych z konspiracji. Nazywał się Grzegorz Pańczakiewicz – to było jego nazwisko, nie pseudonim. Kontakt z Pańczakiewiczem i jego rodziną miałem już wcześniej w pierwszym okresie, kiedy rozpoczynała się jakakolwiek działalność konspiracyjna.

Pojechałem więc do Wiednia pociągiem, szczęśliwie przebrnąłem przez wszystkie kontrole. Oczywiście cały czas towarzyszyła mi podstawowa obawa: byłem przecież – tak jak zresztą do dziś – Polakiem, miałem polski passierschein, dokumenty niby w porządku. Zostałem ostrzeżony przez moich przełożonych z konspiracji, że prawdopodobnie będę śledzony przez niemieckie służby Gestapo. Wyjeżdżałem z Polski oficjalnie, ale takie wyjazdy podczas okupacji, to nie były częste przypadki, w związku z tym osoby wyjeżdżające, były często i wnikliwie kontrolowane. Chodziło o to, czy wyjazd służy wyłącznie celom – jak w moim przypadku – handlowym. Do Wiednia dotarłem późnym wieczorem. Miałem kontakt na Maria Hilferstrasse, miałem spotkać się tam z oficerem II wywiadu Rządu Londyńskiego, z pułkownikiem Znamirowskim. Zachowywałem duże środki ostrożności: sprawdzałem czy ktoś za mną nie idzie, czy ktoś mnie nie śledzi. Poszedłem do domu, w którym miałem nawiązać kontakt i rzeczywiście spodziewano się tam przyjazdu emisariusza z Krakowa. Na miejscu był także oczekujący na mnie pułkownik Znamirowski. Przywitaliśmy się, wymieniliśmy hasła, długo rozmawialiśmy na temat sytuacji w Polsce, w końcu Znamirowski przejął całą teczkę z mojej walizki, dołączył do swoich, również zakonspirowanych akt i dokumentów. Na tym nasz kontakt we Wiedniu się skończył.

Oczywiście oprócz przekazania przygotowanych dokumentów, o wielu rzeczach mu powiedziałem. To co tylko mogłem mu przekazać ustnie, jeśli chodzi o warunki życia w Krakowie, o terror jaki w Krakowie panuje. A terror był olbrzymi: w Krakowie była siedziba gubernatora Franka, siedziba rządu Generalnej Guberni. Kraków był przesycony różnymi urzędami, władzami, policją, żandarmerią, Gestapo i wszelkimi innymi. W Krakowie była olbrzymia ilość Niemców. Jakakolwiek działalność konspiracyjna w takim mieście musiała wiązać się z niesłychanym ryzykiem. Co dzień żyliśmy z narażeniem na aresztowanie, na śmierć, na najgorsze. O tym wszystkim opowiedziałem Znamirowskiemu, powiedziałem mu o sytuacji w getcie krakowskim, opisałem mu moje wycieczki do Oświęcimia ze szczepionkami przeciw tyfusowymi o epidemii tyfusu, o tragicznej sytuacji w obozie, którą znałem z grypsów, których zresztą część załączyłem do wszystkich dokumentów, które przekazałem. Były tam grypsy bezpośrednio z obozu, które otrzymywałem przez kopalnię w Brzeszczach, przez pana Błachuta. Zostałem jeszcze jakiś czas we Wiedniu, zwiedzając Wiener Herbstmesse, żeby rzeczywiście nie było wątpliwości co do celu mojej wiedeńskiej wizyty. Nawiasem mówiąc, tam właśnie kupiłem pierwszą, jaką w ogóle widziałem maszynkę elektryczną do golenia i przywiozłem ją sobie do Krakowa.

Przy innej okazji, w warunkach o wiele bardziej tragicznych, spotkaliśmy się z pułkownikiem Znamirowskim po raz drugi.


Aresztowanie (1942)

Po powrocie do Krakowa oczywiście wróciłem także do normalnej pracy konspiracyjnej. To była późna jesień 42 roku. W sklepie współpracował ze mną – szczególnie w czasie mojej nieobecności – mój Ojciec Jan. W zakonspirowanym magazynie za sklepem stale zmieniała się zawartość . Już wtedy organizowana była tak zwana partyzantka miejska. Różne środki chemiczne (głównie one przechowywane były w magazynie) służyły do siania dywersji wśród Niemców. Jedną z form takiej dywersji były akcje w kinach. Młodzież dostawała się sobie tylko znanymi sposobami do kin nur für Deutsche i tam wyrzucano ampułki z cuchnącymi substancjami. Powodowało to popłoch i ucieczkę Niemców z lokali. Podobne akcje organizowane były w różnych innych lokalach nur für Deutsche.

Na terenie Krakowa zagrożeniem byli nie tylko Niemcy, ale także konfidenci. Było ich mnóstwo, mieli swoje miejsca, w których często się spotykali. Takim miejscem była przez jakiś czas kawiarnia Ziemiańska przy ulicy Mikołajskiej. Nasze oddziały konspiracyjne zorganizowały zamach także na tę kawiarnię. Niezależnie od tego dużo konfidentów było niezidentyfikowanych. Byli także konfidenci narodowości żydowskiej.

Przy ulicy Sławkowskiej pod 6–tym miał swoją siedzibę konfident o nazwisku Diamant, bardzo ceniony przez Niemców. U niego spotykali się różni inni konfidenci. Mieliśmy ten lokal pod nadzorem. Po moim aresztowaniu, już podczas mojego pobytu w obozie, nasze oddziały, nasza organizacja urządzała zamachy na tego Diamanta. Zawsze nieudane. To jest zresztą odrębny, późniejszy rozdział. Trudno na ten temat wypowiadać się mnie, bo wtedy kiedy te zamachy miały miejsce, byłem już w obozie.


***


Moja działalność na Starowiślnej, prowadzona w ciągłym napięciu, w nieustającym strachu (co tu mówić, wszyscyśmy się mimo wszystko bali) trwała do drugiego lutego 43 roku. Dostałem wtedy zlecenie od przełożonych z konspiracji. Miała przyjechać podwoda konna – wózek konny z eskortą. Mieli oni zabrać skrzynie z zakonspirowanego magazynu. Moim obowiązkiem było odprowadzenie, odstawienie tego transportu do momentu, w którym przejmie go następny z kolegów. W efekcie transport miał się znaleźć w Bieżanowie. Tam działał nasz konspiracyjny oddział, organizatorem i dowódcą tego oddziału był pan Jaglarz (nazwisko mi teraz już znane, bo z nim się zetknąłem też później, we więzieniu), kierownik szkoły. Drugiego lutego po załadowaniu podwody, wyjechaliśmy ze Starowiślnej w kierunku mostu na Wiśle. W futrze na czas eskorty, miałem pistolet służbowy. Później miałem przekazać go następnej osobie, przejmującej transport. Wjechaliśmy na most od strony ulicy Starowiślnej. Wszystkie mosty na Wiśle były strzeżone przez żandarmerię niemiecką. Wjeżdżając na most, usłyszeliśmy głos żandarma: halt, halt!. Trudno było się zatrzymywać, wiedząc co wieziemy. Powiedziałem więc woźnicy, żeby przyspieszył. Popędził koniki batem. Po drugiej stronie mostu również był żandarm który wyszedł krzycząc: halt, halt! Ktoś musiał być szybszy! Nie mogłem zdecydować się na to, żeby nas zatrzymał i stwierdził, co wieziemy. Wyjąłem waltera z futra i strzeliłem. Niemiec się przewrócił. Zdążyłem jeszcze wyjąć mu pistolet z kabury – to był bardzo dobry pistolet: Walter 7,65. Woźnica z podwodą szybko pojechał dalej i za mostem przejął go kolejny eskortujący. Waltera schowałem do futra i przez Zabłocie, klucząc bocznymi ulicami, dotarłem do sklepu.


***


Ojciec otwarł sklep, nie wiedząc o niczym i byłem przekonany że wszystko jest w porządku. Sklep miał dużą wystawę, a samo wejście miało małą wystawkę. Wchodziło się po trzech schodkach. Przekonany, że wszystko jest rzeczywiście w porządku, wszedłem a właściwie usiłowałem wejść do sklepu. Drzwi otworzył mi gestapowiec. W sklepie było zielono od Gestapo, po prostu roiło się od gestapowców. Mój pracownik, chłopiec zresztą związany z konspiracją – Piotruś, stał odwrócony twarzą do ściany, z rękami podniesionymi do góry. Ojca nie było w sklepie. Gestapowcy robili ścisłą, szczegółową rewizję. Całe szczęście, że po wydaniu tych skrzyń z magazynu, została mi tylko jedna skrzynka. Doszedłem do wniosku, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wyniosłem tę skrzynkę z magazynu i postawiłem tuż przy wejściu do sklepu. Ktoś nieostrożny mógł po prostu się o nią potknąć. Później okazało się to ogromnym szczęściem – już oczywiście po moim aresztowaniu. Gestapo wpuściło mnie do sklepu, widziałem co się dzieje, stwierdziłem również, że został ujawniony zakonspirowany magazyn na tyłach sklepu, a Niemcy legitymują mnie (przedstawiłem się już swoim normalnym nazwiskiem). Mówiłem dosyć dobrze po niemiecku, ale rozmawiałem przez tłumacza, co mi ułatwiało wcześniejsze zorientowanie się o czym oni ze sobą rozmawiali. Kiedy mnie już wylegitymowali, doszli do wniosku, że ten, którego aresztowali (to znaczy mój Ojciec) to nie jest ten, o kogo im chodziło, tylko że to chodziło właśnie o mnie. W związku z tym zatelefonowali na Gestapo po samochód, ażeby mnie stamtąd zabrać. Miałem w kieszeni futra pistolet; ten pistolet mnie prawie parzył. Nie zostałem zrewidowany przez nich w tym momencie, więc zapytałem się gestapowców przez tłumacza, czy ta cała sprawa ma potrwać dłużej, czy może mam zamknąć sklep. Było tam dwunastu gestapowców, porozumieli się i ustalili, że mam zamknąć, więc ja już nie pytając się o nic powiedziałem: “Piotruś, zakładaj okiennice na wystawę, bo będziemy zamykali sklep” (duża wystawa była zamykana drewnianymi okiennicami). On rzeczywiście pozakładał te okiennice. Na wystawie była jedna żaluzja spuszczana do samego dołu, a na drzwiach wejściowych druga. Piotruś spuścił żaluzje mniej więcej do jednej trzeciej. Na wysokości drzwi wejściowych, na najwyższym stopniu była dosyć szeroka kratka – kiedy w zimie klient wchodził, to śnieg z butów przez tą kratkę wpadał na dół do piwnicy. Wiedziony intuicją podszedłem do tej żaluzji, spuściłem ją z tej jednej trzeciej prawie do samego dołu i, schylając się przy tej kratce, wyciągnąłem Waltera z kieszeni i przez kratkę spuściłem go do piwnicy. Kamień spadł mi z serca, bo już nie miałem tego bezpośredniego obciążenia: pozbyłem się pistoletu. Gdyby znaleźli przy mnie broń, to już nie byłoby dyskusji, sprawa byłaby oczywista, a ja załatwiony.


***


Gestapo długo nie przyjeżdżało, więc postanowiono mnie odprowadzić do tramwaju. Zostałem skuty z tyłu i otoczony tymi dwunastoma gestapowcami, prowadzony byłem przez Starowiślną, a wszyscy lokatorzy patrzyli z okien na tę całą historię. Minęliśmy Planty dietlowskie. Tam przy Plantach po raz ostatni w życiu zobaczyłem moją Matkę, która szła do sklepu, nie wiedząc o niczym. Niestety widziałem Ją tam właśnie na Starowiślnej ostatni raz w życiu. Ona widziała mnie także i oczywiście, tak jak ja, nie zdawała sobie sprawy, że to ostatnie spotkanie. W międzyczasie gestapowcy zauważyli, że od strony Poczty jedzie samochód Gestapo, więc z powrotem zrobiliśmy tą samą trasę do sklepu i wsiedliśmy do tego samochodu. Nie wsiedliśmy wszyscy, tylko ja i dwóch gestapowców. Jeden siedział koło mnie, a kierowca z drugim gestapowcem siedzieli z przodu. Tym sposobem zostałem zawieziony na ulicę Pomorską. Tam siedziałem najpierw przez kilka godzin w osobnym pokoju. Po paru godzinach zostałem doprowadzony do takiego starego oficera Gestapo, który powiedział do mnie: „no i cóż ty powiesz? Czy zdajesz sobie sprawę, z jakiego powodu się tu znalazłeś?”. Ja cały czas, sugerując się tym ostatnim transportem myślałem, że kto wie czy oni gdzieś go nie przechwycili. Nie miałem jednak przecież powodu, żeby od razu się przyznawać do jakiegokolwiek powiązania z tym transportem. „Ja nie wiem dlaczego się tutaj znalazłem. Prowadzę sklep na Starowiślnej, jestem kupcem, niczym innym się nie zajmuję”. No to my cię przekonamy, że ty nam będziesz mówił prawdę. I się zaczęło pierwsze przesłuchanie. Ten stary oficer wezwał dwóch gestapowców, którzy wzięli mnie do drugiego pomieszczenia i za ręce związane w tyle, zawiesili mnie na czymś w rodzaju szubienicy. Rozpoczęli przesłuchanie.

Montelupich

Na Pomorskiej byłem w sumie trzy dni i to pierwsze przesłuchanie, takie drastyczne z wiszeniem na słupku, to było na Pomorskiej właściwie jedyne takie w tym rodzaju. Byłem przesłuchiwany wielokrotnie, w ciągu dnia i w ciągu nocy. Zarzucano mi najrozmaitsze rzeczy. Oczywiście od samego początku moją reakcją było że nic nie wiem, nie mam żadnego kontaktu z konspiracją. Po trzech dniach oficer Gestapo który mnie przesłuchiwał, wydał dyspozycję przewiezienia mnie na Montelupich.

Przyjęcie na celę na Montelupich odbywało się w sposób szczególny – tak mi się przynajmniej wydaje, bo nie wyobrażam sobie, żeby wszystkich więźniów których przyjmowano na Montelupich, lokowano na celi z takimi ostrożnościami. Mianowicie szliśmy od pierwszej celi na parterze i do każdej celi strażnik i gestapowiec otwierał drzwi, pytając mnie czy ja kogoś nie znam z osób które są na celi, wszystkich obecnych w celi pytał, czy mnie ktoś nie zna. Oczywiście ja mówiłem, że nikogo nie znam, a na celi wszyscy przeważnie mówili że też nie, ale zapytał się czy ktoś jest z Krakowa i jeśli ktoś był z Krakowa, to mnie na tą celę nie dawano. W ten sposób doszliśmy przez cały parter aż do I piętra. Dopiero w jednej z cel na I piętrze okazało się, że nie tylko ja nie znam nikogo i żaden z więźniów mnie nie zna, ale też nie ma nikogo z Krakowa. W ten sposób znalazłem się na 91 celi. Ciekawostką w tej całej sprawie było to, że akurat na tej celi siedział, aresztowany w Bieżanowie, Staszek Jaglarz – kierownik szkoły z Bieżanowa, do którego szedł między innymi ten transport ze Starowiślnej w skrzyni z materiałami wybuchowymi, który ekspediowałem, a zakończony strzelaniną z niemiecką strażą mostową i moim aresztowaniem. Znalazłem się więc na celi 91.

Ten okres uważam za najtrudniejszy – bo zdawałem sobie przecież sprawę z tego, że tkwię właściwie nieomal w centrum organizacyjnych zdarzeń ruchu oporu – konspiracji krakowskiej. Znałem nieomal wszystkich głównych organizatorów ruchu oporu, poczynając od mojego najstarszego brata, który był jednym z nich. Znałem poza tym wielu innych ludzi, niektórych osobiście, niektórzy przewinęli się tylko przez mój lokal najpierw na Jagiellońskiej, potem na Starowiślnej. Wielu z nich znałem tylko z pseudonimów, ale w ogóle było ich bardzo wielu i to powodowało u mnie olbrzymi stres. Zdawałem sobie sprawę z tego, że w czasie przesłuchań, przy takich metodach jakie ze słyszenia już znałem, nawet najtwardsi ludzie zachowują się różnie. Rodziło się we mnie bardzo dużo wewnętrznych wątpliwości: czy ja to wytrzymam, czy nie zacznę sypać? Wiedziałem, że podanie jednego nazwiska czy pseudonimu, opisanie jakiegoś zdarzenia albo w ogóle przyznanie się do uczestnictwa w ruchu oporu, oznacza dla tego kogoś aresztowanie i śmierć. Nie wiedziałem czy ja jestem w stanie wytrzymać to wszystko, co mnie czeka i nie ujawnić nikogo spośród osób znanych mi z konspiracji.


***


Przesłuchania zaczęły się na drugi dzień po przywiezieniu mnie na Montelupich. Brano mnie na celę przesłuchań i cały czas oczywiście wracano do problemu lokalu na Starowiślnej. Pierwsze pytanie oficera Gestapo, który mnie przesłuchiwał: jaką skrzynię miałem w sklepie? Wychodząc z lokalu przy konwojowaniu tego ostatniego transportu skrzynek z materiałami wybuchowymi, jedna skrzynka w utajnionym magazynie została. Tę skrzynkę, wiedziony jakimś dziwnym przeczuciem, że to będzie bezpieczniejsze, wyjąłem i postawiłem przy wejściu, przy drzwiach do sklepu. Stała przy wejściu tak, że ktoś kto wchodził mógł się o nią niemal potknąć. Właśnie ta skrzynka była przedmiotem zainteresowania gestapowca, który mnie przesłuchiwał. Mówię: cały towar dostawałem w skrzyniach, więc nie wiem o którą chodzi. Ta która była w sklepie przy wejściu. Mówię: No stała tam jedna skrzynka. Klient mój, którego znam bardzo dobrze, który jest moim stałym klientem, przejeżdżając kiedyś, prosił o zatrzymanie tej skrzynki, do czasu kiedy on ją sobie odbierze. Pozwoliłem mu ją postawić koło drzwi do czasu odebrania. Upływały dni, wiele dni, tygodnie, ja dzwoniłem, ponieważ znam go dobrze i wiem, że pracował w drukarni Krakauer Zeitung. Dzwoniłem więc do niego, żeby sobie odebrał swoją własność. Kiedy Gestapowiec usłyszał, że znam nazwisko sądził, że to prosta sprawa. Myślał, że złapał już jakiś punkt zaczepienia – jak się nazywa? Nazywa się Gołąb i pracuje w drukarni Krakauer Zeitung. Gdzie mieszka? Tego nie wiem. Mogłem to nazwisko podać bez najmniejszych obaw o jakieś konsekwencje, ponieważ dzień przed aresztowaniem spotkałem żonę Gołąba – zapłakaną. Powiedziała mi, że dostała wiadomość, że jej mąż w Oświęcimiu zmarł na serce. Zawiadamiano ją nawet, że ma odebrać sobie jego prochy. W każdym razie wiedziałem, że Gołąb zginął w Oświęcimiu. Wiedziałem wcześniej, że on był aresztowany. Gestapowiec zapisał to nazwisko, i na ten dzień przesłuchanie się skończyło. Nie na długo miałem spokój, bo bodajże za dwa czy trzy dni znowu byłem przesłuchiwany. Gestapowiec z wyraźnie wściekłą miną pyta: kto to jest ten Gołąb, czy ja wiem kto to jest? No ja nie wiem, przychodził do mnie, kupował u mnie towar i był dobrym klientem, no więc pozwoliłem mu zostawić tą skrzynkę. – A co tam w tej skrzynce było? – Nie wiem co było, bo ja tam nie zaglądałem, przecież to nie była moja skrzynka. On wściekły: my się od Gołąba niczego nie dowiemy, bo ten Gołąb już nie żyje – powiedział mi wtedy.


***


I od tego momentu zaczęły się częste przesłuchania. Niemcy podejrzewali (przypuszczam, że nie tylko podejrzewali, ale mieli jakieś informacje, wynikające z obserwacji czy doniesień) że jednak przepływało trochę różnych ludzi przez mój lokal na Starowiślnej. Wobec tego zaczęły się pytania: kto przychodził, co załatwiał i tym podobne. W końcu, podczas jednego z przesłuchań, prowadzący go gestapowiec mówi mi: „ja ci mogę pokazać, w jaki sposób możemy cię zmusić do tego, żebyś mówił całą prawdę i wszystko to, co wiesz”. Rzeczywiście – na następny raz przyprowadzono mnie na celę przesłuchań, a w celi była już młoda dziewczyna. Oficer gestapo zapytał ją na początek o dane personalne. Tak długo, dokąd chodziło o sprawy personalne, to dziewczyna odpowiadała na pytania. Od momentu, kiedy zaczęto zadawać jej pytania o sprawy związane z konspiracją, ta dziewczyna nie powiedziała ani słowa. Bito ją brutalnie, przez długi czas, wielokrotnie traciła przytomność. Oblewali ją wodą i bili znowu aż do następnej utraty przytomności. Nie powiedziała im ani jednego słowa. Nie miała więcej jak 19 lat.

Gestapowiec był wściekły. Przypuszczał, że gdy zobaczę te sceny, to bezmyślne, wyrafinowane okrucieństwo, w wyniku którego dziewczyna zacznie mówić, dojdę do wniosku, że nie ma się co upierać. Tymczasem skatowana dziewczyna nie powiedziała ani słowa. Nie o to mu chodziło w tej demonstracji. Kazał odprowadzić mnie na celę. Po dwóch czy trzech dniach znowu jestem przesłuchiwany. Kto bywał u ciebie w sklepie? Klienci bywali, nikt więcej. Przesłuchujący stawiali cały szereg pytań, na które odpowiadałem w taki sposób, że niczego istotnego nie mogli się dowiedzieć. To ich rozsierdziło i wtedy zaczęły się przesłuchiwania w stylu Gestapo. Oficer Gestapo ani raz mnie nie uderzył. Wzywał ludzi od brudnej roboty w granatowych mundurach (przypuszczam, że to byli Ukraińcy) i to oni bili. Tłukli mnie gdzie popadło, po głowie, po twarzy. Po dłuższej chwili gestapowiec przychodził i pytał: no i co, zdecydujesz się mówić? Mówiłem cały czas, że nie mam nic więcej do powiedzenia, że jestem kupcem, że prowadzę sklep... I tak odbywały się te przesłuchania.


***


Po takich przesłuchaniach, pobity, wracałem jeszcze na celę. Przesłuchania były takie brutalne, że często z utratą przytomności odprowadzano mnie lub odnoszono na celę, bo nie mogłem iść o własnych siłach. W takich przypadkach ratował mnie doktor Pochopień – więzień, który był lekarzem więziennym. Albo przychodził na celę, albo mnie odstawiano do izby chorych. Często na celi ratowali mnie też koledzy, robili mi okłady z zimnej wody, cucili. Te przesłuchania były bardzo brutalne, ale jakoś szczęśliwie się opanowałem i niczego się ode mnie nie dowiedzieli. Można – jak się okazuje – opanować cierpienie i ból w jakiś niepojęty sposób tak, że można nie powiedzieć nic, nawet jeśli się wie. A ja przecież wiedziałem prawie wszystko. Znałem prawie wszystkich ludzi. Dzięki Bogu nie usłyszeli ode mnie ani jednego nazwiska, ani jednej osobie nie zaszkodziłem.

Był w czasie tych przesłuchań jeden taki przypadek, że oficer mnie spytał, czy znam Zygmunta Holzera. Powiedziałem, że znam Zygmunta Holzera, a w ogóle znam też starszych państwa Holzerów. Mieszkają w kamienicy, w której znajduje się Bank Narodowy, a Zygmunt Holzer jest ich synem. Gestapowiec na to, że on (Holzer) im powiedział, że ja go miałem wprowadzić do konspiracji. Odpowiedziałem na to, że sprawa wyglądała w sposób następujący: Holzer zwrócił się do mnie, żebym go koniecznie gdzieś zaangażował, w jakąś pracę konspiracyjną. Prosił mnie, spotykał się ze mną. Znałem jego rodziców, znałem też jego młodszego brata, który niedawno zginął. Tłumaczyłem mu, żeby nie robił głupstw, że to się na pewno wiąże z olbrzymim ryzykiem. Rodzice co dopiero stracili jednego syna, czy chce żeby stracili drugiego? Powiedziałem mu też, że poza tym ja żadnych kontaktów z ruchem oporu nie mam, bo ja nie jestem głupi, ja jestem kupcem, ja się zajmuję tylko handlem. Ja chcę spokojnie żyć i nie mam zamiaru przechodzić tych różnych, strasznych rzeczy, o których tyle się słyszy. Taką historię opowiedziałem temu gestapowcowi. Ten, wściekły, zakończył przesłuchanie. Powiedział, że on mnie skonfrontuje z Zygmuntem Holzerem, ale widocznie to co mu powiedziałem na temat mojej rozmowy z Holzerem, widocznie pokrywało się z tym, co mu Holzer powiedział, względnie ten mu potwierdził taki przebieg rozmowy, dość na tym, że więcej na temat Holzera nie zeszliśmy. Miałem jeszcze kilka bardzo dotkliwych przesłuchań, zresztą przy ich okazji straciłem kilka zębów trzonowych, pobity byłem niemiłosiernie, mam też mnóstwo blizn na ciele – pamiątek po tych przesłuchaniach. Takie przesłuchania trwały bez przerwy trzy miesiące.


***


Na Montelupich siedziałem pół roku i okazało się, że w nawet w tych potwornych warunkach, także można było coś pożytecznego zrobić. W wąskiej, długiej celi siedziało nas szesnastu mężczyzn. Po jakimś czasie wszyscy zaczęliśmy chodzić po tej celi jak zwierzęta po klatce. Wszyscy byli nerwowi, co chwila wybuchały kłótnie, atmosfera była pełna napięcia, na dłuższą metę nie do zniesienia. Trzeba było jakoś temu zaradzić, bo przecież w końcu moglibyśmy sobie nawzajem zrobić coś złego. Doszedłem do wniosku, że trzeba sobie i tym ludziom znaleźć jakieś zajęcie. Cela na której siedziałem, 91–sza, była ogrzewana wspólnym piecem z sąsiednią celą. Na Montelupich siedziałem stosunkowo długo, tak że wszyscy kalfaktorzy na korytarzu mnie już znali. Miałem wypracowane sposoby kontaktowania się z nimi. Któregoś dnia jeden z kalfaktorów (Wykrota się nazywał, Zenek Wykrota) powiedział mi, że na sąsiedniej celi siedzą granatowi policjanci, którzy są skazani za przewinienia służbowe. Jeżdżą do pracy do miasta, dokąd są codziennie dowożeni i odtransportowywani z powrotem na Montelupich. Był marzec. Już nie palono w piecach, a mieliśmy z sąsiednią celą – jak wspomniałem – wspólny piec. Była więc możliwość kontaktu przez ten piec. Na dole przy podłodze był wycior. Kiedy dowiedziałem się, że w sąsiedniej celi są granatowi policjanci, zacząłem do nich, po otwarciu wyciora w piecu, zagadywać. Nawiązaliśmy kontakt. Sami zaproponowali, że mogą mi w czymś pomóc jeśli będę chciał: mogę coś przez nich ewentualnie przesłać do kogoś na zewnątrz, mogą się z kimś skontaktować w moim imieniu, czy być pożyteczni w inny sposób. Oczywiście, nie wyglądało to wszystko bardzo przekonywująco z dwóch powodów. Po pierwsze nie tylko tych ludzi nie znałem, ale nawet ich nie widziałem (kontakt nastąpił za pośrednictwem pieca). Po drugie, to przecież byli granatowi policjanci, działający na rzecz wroga, a skazani za drobne wykroczenia służbowe. Wszystko to w żadnym razie nie dawało nie tylko gwarancji, ale jakichkolwiek podstaw, żeby im zaufać. Jednak po kilku dniach, kiedy rozpoczęte rozmowy „wyciorowe” pozwoliły na bliższe wzajemne poznanie się, a kontakt stał się bardziej bezpośredni, doszło do tego że przez ten wycior ja i jeden z nich podaliśmy sobie ręce. Po jakimś czasie, częstych rozmowach i gestach w rodzaju opisanego, nabrałem do nich po prostu zaufania. Na początek poprosiłem ich, żeby dostarczyli mojej Matce napisany przeze mnie gryps. Lokatorzy sąsiedniej celi wychodzili grupą z Montelupich pod eskortą jednego wartownika. Wsiadali do tramwaju numer 3 i jechali gdzieś w stronę sądów. Poprosiłem ich więc, żeby kiedy napiszę gryps do mojej Matki, oni ten gryps dostarczyli, czy przekazali komuś, kto będzie miał z nią kontakt. Oni pracowali na terenie sądu i prawie nie byli pilnowani, tak że całe to przedsięwzięcie może im się udać. Napisałem list do Matki: że żyję, gdzie jestem – taką uspokajającą karteczkę. Oni ten gryps dostarczyli! Już na drugi dzień przynieśli mi gryps – odpowiedź od mojej Matki. Wtedy jeszcze żadne z nas nie wiedziało, że nasze ostatnie spotkanie po moim aresztowaniu na Starowiślnej – patrzyliśmy na siebie z daleka – było naprawdę ostatnim spotkaniem w życiu. Mama napisała mi w tym liście tylko parę serdecznych, kochanych słów. Tych kilka słów dało mi nowy bodziec do życia, do myślenia o przyszłości – że jest, do podjęcia jakiegoś wysiłku dla zorganizowania sobie i współwięźniom życia w takich warunkach, jakie były nam dane. Pomyślałem, że moglibyśmy na celi robić na przykład pantofle. Ja skończyłem kurs cholewkarski, mamy sporo różnych opakowań, w których koledzy dostawali paczki – mamy trochę tektury. Mógłbym napisać do Matki, żeby tą samą drogą, którą dostała i wysłała do mnie gryps, przekazała mi mąkę na klej, nożyczki, igły, jakieś nici, mulinę do haftowania i moglibyśmy zacząć coś robić – cokolwiek – na przykład pantofle. Wszystko od pomysłu do realizacji trochę trwało, ale powoli przez tych granatowych policjantów Mama przysłała mi wszystkie rzeczy potrzebne – moim zdaniem – do produkcji tych pantofli. Matka spotykała się z nimi w tramwaju, jechała razem z nimi i w czasie jazdy lub w sądzie przekazywała im potrzebne rzeczy. Zaczęliśmy więc organizować produkcję pantofli. Policjanci zadeklarowali gotowość odbierania pantofli i sprzedawania ich w sądzie – tam gdzie pracują. Zrobili tam rozeznanie i okazało się, że byli zainteresowani, żeby takie pantofle robione przez więźniów kupić. Teraz problem materiałów... Ponieważ więźniowie stale wychodzili z naszej celi, inni przybywali, więc stan osobowy w celi ciągle się zmieniał. Niektórzy wychodzili do Oświęcimia, do obozu. Jak wychodzili do obozu, to zabierali wszystko ze sobą na transportzelle. Brali tam miski, łyżki, koce itd. Jako „stary” więzień orientowałem się, kto idzie do obozu. Wychodzący do obozu zostawiał koc. Zabierał miskę i łyżkę, a koc zostawiał na celi. Z tych koców robiliśmy pantofle. Podeszwy usztywnialiśmy tekturą na kleju z mąki, to wszystko zszywaliśmy grubymi nićmi – dratwą którą mi Matka przysyłała. Przy tej produkcji stale kilku ludzi było zajętych. Oczywiście robiliśmy to w największej tajemnicy, w godzinach kiedy nie było przesłuchań, kiedy ruch na korytarzach był najmniejszy i z takimi środkami ostrożności, że zawsze to co się miało w ręce, można było gdzieś ukryć. Ta produkcja stała się tak interesująca dla granatowych policjantów, że przynosili nam za każdą parę pantofli bochenek chleba i 40 "egipskich". Ja papierosów nigdy nie paliłem, więc mnie te egipskie nie były potrzebne, chleba też mieliśmy pod dostatkiem. Codziennie rano i wieczorem kalfaktorzy wynosili kible (w celach zamiast ustępów były przenośne kible). Rano SS–man otwierał drzwi, wrzeszczał: „kibel raus" i wynosiło się na zewnątrz. Papierów nie wolno było wrzucać do środka, tylko spakowane w paczkę kładło się na wierzchu. W tych paczkach na wierzchu kibla papierosy – za pośrednictwem kalfaktorów – rozchodziły się po różnych celach. Wielu więźniów korzystało z tych papierosów, oczywiście kalfaktorzy także. Nie brakowało nam dosłownie niczego na celi. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie brak wolności, bliskich i przesłuchania, które były nieprawdopodobnie uciążliwe.


***


Po jakichś dwóch miesiącach ciągłych, systematycznych przesłuchań, w czasie których byłem bity, maltretowany, doprowadzany do stanu nieprzytomności, nastąpiła dłuższa przerwa. Pewnego dnia zaprowadzono mnie nagle do tego starego oficera Gestapo, który przesłuchiwał mnie po raz pierwszy. Sądziłem, że to powrót do przesłuchań po okresie względnego spokoju. Tymczasem gestapowiec powiedział mi, że on mi i tak nie wierzy, on i tak mnie będzie trzymał bo wie, że ja wiem wiele na temat ruchu oporu, że ja kłamię, a on mi nie wierzy. Tak czy inaczej między przesłuchaniami następowały już teraz dłuższe przerwy. Przesłuchania nie były właściwie już potem takie bardzo dokuczliwe: czasem dostałem parę razy po twarzy od tych granatowych SS–manów, czasem mnie trochę pobili, ale już nie do utraty przytomności, słowem – inaczej już to wyglądało. Na celi także następowały ciągłe zmiany: przychodzili coraz to nowi ludzie. Przy tej generalnie fatalnej i tragicznej skądinąd okazji, poznałem bardzo wielu ciekawych ludzi.

Pewnego dnia na celę wprowadzono człowieka, który – jak się później okazało – był wcześniej ministrem Samostinej Ukrainy. Nazywał się doktor Kordiuk. Był członkiem rządu ukraińskiego. Kiedy Niemcy zajęli Lwów, rząd Ukrainy koniecznie chciał przywitać gubernatora Franka. Frank nie tylko pozwolił się przywitać, ale nawet cały ten rząd aresztował. Między innymi aresztował też doktora Kordiuka, zresztą naukowca z Uniwersytetu Berlińskiego, współpracującego bardzo blisko z Niemcami. Został więc Kordiuk aresztowany, przywieziony na Montelupich w czarnym smokingu. Wyglądał bardzo elegancko, szczególnie w tym miejscu. Oczywiście żaden kontakt nie nawiązywał się zbyt szybko, ale okazało się potem, że mimo że był zawziętym nacjonalistą ukraińskim, w środowisku naszej celi jakoś się odnalazł i zżył. Kiedy później przydzielono go do pracy, a pracował w hodowli świń na Montelupich (Niemcy mieli także gospodarstwo, które służyło do zaopatrzenia więzienia), to zawsze coś tam zorganizował, przynosił na celę i dzielił się z kolegami. W ogóle przez celę przewinęło się bardzo wielu ciekawych ludzi z różnych polskich organizacji politycznych: doktor Rojek i wielu innych. Było też kilku zakonników z klasztoru cystersów, między innymi ksiądz Ślęzak (ojciec Wincenty) z którym po wojnie do jego śmierci utrzymywaliśmy bardzo bliski, serdeczny kontakt – był przeorem i opatem zakonu w Mogile.

Przez te pół roku pobytu na Montelupich miałem kilka interesujących przygód. Kiedyś na przykład jeden z kalfaktorów – Zenek Wykrota poprosił mnie o zrobienie pantofli dla jego żony i córki. Miał z nimi widzenie, podczas którego chciał zrobić im jakąś przyjemność – prezent i przyszło mu do głowy, że pantofle będą najlepszym pomysłem. Zrobiłem więc bardzo piękne pantofle – przybliżony rozmiar podał mi Zenek. Umiałem haftować a Matka przysłała mi przez granatowych policjantów kolorową mulinę, więc wyhaftowałem mu na tych damskich pantoflach jakieś kwiatuszki i inne wzorki. Umówiliśmy się, że te pantofle zapakuję w papier i położę na kiblu przed wieczornym wystawianiem kibla na zewnątrz. Zapakowałem je tak, żeby paczka budziła jak najmniej wątpliwości i położyłem na kiblu. Kibel wyjechał na zewnątrz. Miałem lekko odchylonego judasza (była taka umowa z kalfaktorami, żebym mógł mniej więcej widzieć, co się dzieje na korytarzu – byłem w końcu starym więźniem). Patrzę więc przez tego judasza, a SS–man który otwierał celę stanął nad tym kiblem i patrzy. Zorientowałem się, że może być niedobrze. Zarządziłem więc od razu alarm na celi, wszelkie ślady z produkcji pantofli zostały schowane (do tego wyciora w piecu). SS–man schylił się, wziął tę paczkę z kibla (obserwowałem to wszystko przez judasza), położył ją sobie na parapecie okna po przeciwnej stronie korytarza. Rozpakował paczkę i z zainteresowaniem oglądał te pantofle. Można sobie wyobrazić jak się denerwowaliśmy – pantofle były przecież robione z koców więziennych. Perspektywa nie była więc optymistyczna. Jednak on po oglądnięciu tych pantofli, zostawił je na parapecie okna i odszedł. Za chwilę Zenek Wykrota przychodzi do mnie i z przerażeniem w głosie pyta mnie przez drzwi: co mam zrobić, bo pantofle zostały przez SS–mana odkryte i leżą sobie na oknie. Powiedziałem mu, że on przecież jest od robienia porządków na korytarzu. Widocznie zostawił je na oknie, żeby ktoś je sprzątnął. Niech więc po prostu sprzątnie, zabierze je stamtąd. I on rzeczywiście zabrał te pantofle. Zastanowiło mnie bardzo, co się właściwie stało, że SS–man nie zjawia się w naszej celi.

Zrobił się wieczór, już się wszystko uspokoiło, już właściwie nic się na Montelupich nie działo, ani przesłuchań, kolacja wydana... I wtedy usłyszałem kroki na korytarzu, zgrzyt klucza w zamku. Do celi wszedł SS–man. Byłem starszym celi i jak zwykle w takich przypadkach zarządziłem zbiórkę. Wszyscy stanęli w szeregu jak zawsze przy otwieraniu drzwi, zameldowałem stan celi itd. a on do mnie mówi po niemiecku: wy tu robicie bardzo ładne pantofle, widziałem tutaj dwie pary takich ładnych pantofli. Ja mówię: my nie robimy, tu po prostu były takie pantofle, leżały sobie... On mi na to: Nie! Wiem, że to wy robicie tutaj pantofle. Czy nie moglibyście zrobić takich dla mojej żony. Mówił to takim przekonywującym tonem, że doszedłem do wniosku, że skoro on miał te pantofle w ręku i nic nie zrobił, nie było żadnych konsekwencji, to znaczy że można podejść do sprawy z pewną dozą zaufania, z większym spokojem. Powiedziałem więc, że możemy mu zrobić takie pantofle, ale musiałby dostarczyć materiał (bo nie chciałem się przyznać skąd bierzemy materiał, z czego je robimy) no więc jakiś koc, jakieś nici... Zapisał sobie to wszystko na kartce i podał rozmiar stopy żony i przy następnej służbie jaką miał, wszystko to nam przyniósł na celę: te nici, kawałki koca. Zrobiliśmy mu bardzo ładne pantofle, wyhaftowałem mu i znowu przy jego następnym dyżurze, dałem mu te pantofle. SS–mani z zasady w ogóle nie wchodzili na cele. Oglądał je więc na korytarzu, już po służbie. Nie było już nikogo z pracowników więzienia tylko on. Oglądnął i bardzo mu się podobały. Powiedziałem mu prosto z mostu, że to kosztuje bochenek chleba i 20 papierosów (na Montelupich nie wolno było palić). Bez słowa za chwilę przyniósł bochenek chleba i papierosy. Od tego czasu ile razy on miał służbę, a była jakaś dolewka zupy czy dokładka, dodatkowa porcja innego jedzenia, to zawsze wędrowały na pantofelzelle. Ja zostałem u niego już od tej pory pantofelmeistrem. Taka to była przygoda, która akurat w tym przypadku skończyła się dobrze.


***


Ale były też przygody które mogły zakończyć się tragicznie. Zrobiliśmy kilka par pantofli dla granatowych policjantów – naszych sąsiadów. Odbierali je sobie przez wycior w piecu. Pakowali i brali ze sobą. Zazwyczaj nie byli rewidowani. Na ścianie frontowej celi było okno zasłonięte koszem. Wyskrobałem sobie koło kosza szparkę, żeby widzieć wyjście – bramę więzienia. Widziałem też wychodzących tych granatowych policjantów. Oni zawsze, wychodząc z budynku, ustawiali się w szeregu na podwórku, byli odliczani i wychodzili ze służbowym granatowym policjantem, który ich odbierał i konwojował do pracy. Jeden z nich właśnie wyszedł z tymi pantoflami. Wiele razy wychodzili i nic się nie zdarzyło, ale tym razem SS–man kazał jednemu z nich otworzyć teczkę; akurat temu, który miał te pantofle. SS–man je zobaczył. Skąd te pantofle?! Nie widzieli innej rady jak tylko powiedzieć że leżały na kiblu wyniesionym z którejś celi, a kalfaktor mu je dał. Kalfaktor kiedy zapytali go SS–mani, stwierdził że rzeczywiście tak było, ale on nie pamięta na którym kiblu, bo przecież noszą wszystkie kible do jednego ustępu i na jednym z nich była paczka z pantoflami. Nie mogli się doszukać od razu, z której to celi paczka pochodziła, ale widocznie jeden z tych ukraińskich gestapowców coś podejrzewał, albo może skądś się dowiedział, że to na naszej celi coś takiego było robione i w chwilę po odejściu granatowych policjantów do pracy, drzwi naszej celi się otwierają i SS–man staje w drzwiach. Mówi: wy tu robicie ładne pantofle. Wiedziałem już o co chodzi, bo widziałem na dole tę scenę z SS–manami, granatowymi policjantami i pantoflami. Powiedziałem, że my tu wcale żadnych pantofli nie robimy. A skąd tu takie pantofle były na kiblu? No bo tu u nas na piecu od dłuższego czasu leżały takie pantofle. One były tutaj niepotrzebne, więc zapakowaliśmy je i wystawili do wyniesienia... SS–man był wściekły. Nie miał podstaw żeby nie wierzyć, ani dowodów, żeby zaprzeczyć. Na celi nie było śladów żadnej produkcji, bo wszystko od razu zakonspirowaliśmy, kiedy zobaczyłem co się święci. W tej sytuacji był bezradny, ale na odchodnym powiedział: Jak ja was złapię na produkcji pantofli, to każę was wszystkich rozstrzelać. Muszę stwierdzić, że ta pogróżka w warunkach wojny i okupacji, w więzieniu na Montelupich, nie mogła być zlekceważona. Rozstrzelać dla nich, to nie był żaden problem. Nieraz przecież rozstrzeliwali więźniów na Montelupich.


***


SS–mani mieli ulubioną zabawę – obserwowałem to w każdą sobotę przez wyskrobany tynk przy koszu w oknie. W piwnicy pod budynkiem przetrzymywani byli więźniowie – Żydzi. W każdą sobotę – właśnie w szabat – zabawiali się, znęcając się nad tymi Żydami. Na podwórku była usypana olbrzymia hałda koksu. Bijąc ich czym popadnie: kijami, drągami, kazali więźniom Żydowskim na kolanach i na rękach wdrapywać się na ten koks. Oczywiście po każdej takiej „zabawie” – ohydnej i tragicznej – Żydzi mieli całe ręce i nogi zakrwawione i poranione od tego koksu. To bardzo cieszyło Niemców. Na takie rzeczy SS–manów było stać, więc pogróżka, że on wszystkich każe wystrzelać, nie była dla niego nie do zrealizowania. W każdym razie byliśmy już od tego czasu znacznie ostrożniejsi. Także granatowi policjanci byli ostrożniejsi. Brali pantofle, tylko wtedy, kiedy wiedzieli, że na dole jest wartownik, który ich nie będzie kontrolował.


***


Dzięki kontaktom z granatowymi policjantami z sąsiedniej celi, rozwinęła się też działalność znacznie ciekawsza i bardziej pożyteczna. Przez kalfaktorów dostarczano mianowicie do nas na celę najrozmaitsze grypsy, które szły na zewnątrz przez granatowych policjantów. Grypsy były doręczane do rąk różnych osób, także związanych z ruchem oporu. Niezależnie od tego, także ja przesłałem tą drogą trochę różnych informacji, związanych z moim aresztowaniem. Miałem już tak wiele doświadczeń z granatowymi policjantami, że byłem przekonany, że absolutnie nic nieprzyjemnego, żadna spowodowana przez nich niespodzianka zdarzyć się nie może.

Nawiązałem na Montelupich cały szereg różnych kontaktów, zetknąłem się z wieloma ciekawymi ludźmi. Sprowadzono kiedyś na celę takiego biednego szewca z Gdowa – nazywał się Władyka. Zmaltretowany, stary człowiek. Zawsze na celi ludzie albo od razu zaczynali z siebie wylewać różne żale i przeżycia, albo nic nie mówili – bali się. Ten właśnie Władyka z Gdowa opowiedział, jak został aresztowany. Jest szewcem z zawodu i robił buty pod przymusem dla szewca z Krakowa – Dziadonia. Ten robił i sprzedawał buty dla Niemców, a Władyka był podwykonawcą: musiał robić te buty dla Dziadonia – prawie za darmo. Kiedy w pewnym momencie powiedział mu, że on za taką zapłatę nie będzie robił, to przyjechało do niego do Gdowa Gestapo. On tymczasem przechowywał w domu rodzinę żydowską z Krakowa. Gestapo razem z Dziadoniem całą tą rodzinę Żydowską, tam na miejscu, w ogrodzie Władyki rozstrzelało. Władykę z żoną, córką i synem zamknęli do więzienia na Montelupich. Sprawa Władyki miała zresztą ciąg dalszy po moim powrocie z obozu. Później o tym opowiem.


***


Przez Montelupich przewinęło się bardzo wielu ludzi. Mówiłem już o doktorze Kordiuku, różnych działaczach politycznych ze Stronnictwa Narodowego, Jasiu Rojek i inni. Któregoś dnia na „moją” 91 celę wprowadzono nieznanego mi wówczas, wysokiego mężczyznę z młodym chłopcem. Przedstawili się: Julian Haraschin i Staszek Jedynakiewicz. Zaczęli opowiadać... Haraschin powiedział, że on pracuje w dyrekcji monopoli, a Staszek Jedynakiewicz kupił od niego wódkę. Przyjechał po tą wódkę platonem konnym i kiedy Haraschin wydawał wódkę z magazynu, wtedy przyjechało Gestapo i razem z tą wódką zabrali ich na Montelupich. Stasiu J. i Julek H. znaleźli się więc na celi. Muszę przyznać, że pierwszy raz zobaczyłem na Montelupich człowieka, który wyciągnął z kieszeni obrazek Matki Boskiej i tak się żarliwie modlił, że nabrałem do niego wtedy zaufania. Tym człowiekiem był Haraschin. Pomyślałem sobie, że jeżeli ktoś potrafi w tych warunkach tak się modlić, to nie może być złym człowiekiem. Doszedłem do wniosku, że ponieważ on nie ma sprawy politycznej, ale sprawę kryminalną, to nie powinien siedzieć na Montelupich, bo stąd pójdzie do Oświęcimia. Powinien siedzieć u św. Michała. Ja siedziałem już wtedy od jakichś trzech, czterech miesięcy, miałem więc stosunkowo duże doświadczenie, doradziłem mu więc, żeby zasymulował atak ślepej kiszki, czy wyrostka robaczkowego. Położył się wieczorem pod samym oknem na końcu celi. W nocy, jak już wszyscy poszli spać, Julek namówiony przeze mnie zaczął jęczeć, zwijać się z bólu, krzyczeć. Jako starszy celi zacząłem walić w drzwi i krzyczeć. Kiedy podszedł SS–man, zameldowałem, że jest jeden chory i że trzeba szybko lekarza. SS–man poszedł i zawołał lekarza więziennego – doktora Pochopienia. Doktor Pochopień bardzo dobrze mnie znał – wiele razy ratował mi życie i przywracał mnie do przytomności. Cela była wąska, długa a SS–mani nigdy nie wchodzili do środka celi, tylko stali na korytarzu. My z Pochopieniem podeszliśmy do okna, do Julka Haraschina i po drodze powiedziałem doktorowi, że to ja doradziłem mu, żeby symulował atak ślepej kiszki, ponieważ ma sprawę kryminalną, nie polityczną. Doktor Pochopień zbadał Haraschina i zgłosił wartownikowi, że potrzebna jest operacja, ponieważ to jest zapalenie wyrostka robaczkowego. Jeszcze tej samej nocy przyjechała dorożką żona Haraschina i zabrała go do domu. Po jakichś dwóch dniach patrzymy, kto wchodzi na celę? Julek Haraschin. Co się stało, czemuś tu wrócił? A bo jestem głupi – powiedział. Myślałem, że już się wszystko skończyło i poszedłem na drugi dzień do pracy. Gestapo się zorientowało, że zostało wprowadzone w błąd, przyszli i aresztowali mnie ponownie. Niedługo posiedział, po paru dniach wyszedł na wolność. Okazało się, że rodzina miała jakieś, takie czy inne możliwości, w każdym razie z celi wyszedł. To był początek mojej znajomości z Haraschinem, któremu potem po wojnie miałem dosyć dużo do zawdzięczenia.


***


Pobyt na Montelupich był dla mnie pod wieloma względami – głównie psychicznie – najtrudniejszym okresem okupacyjnym. Być może z punktu widzenia historii samego więzienia był bardzo interesujący: był to jedyny znany mi przypadek, że na Montelupich więźniowie produkowali pantofle. Dla mnie był to jednak czas o wiele trudniejszy niż późniejszy pobyt w obozach koncentracyjnych. Bo tutaj żyłem pod ciągłą presją psychiczną: żeby mnie nie zmusili do sypania, żebym się nie załamał, żebym się nie poddał przy jakimś przesłuchaniu, przy jakimś maltretowaniu, fizycznym znęcaniu się, żebym nie uległ tej ciągłej presji i żebym czegoś nie powiedział. Żebym nie zdradził jakiegoś nazwiska. I ciągle każde przesłuchanie było obciążone takim stresem psychicznym. Inna rzecz, że doszedłem w pewnym momencie do stanu, kiedy człowiek zaczyna nabierać jakiejś odporności, podświadomej odporności, że przetrwanie tego bólu, tych przesłuchań już nie jest takie trudne jak w pierwszym okresie. Udało mi się więc jakoś, mimo półrocznych przesłuchań i śledztw, że nie ujawniłem ani jednego nazwiska i ani jeden człowiek związany z ruchem oporu z którym miałem kiedykolwiek kontakt, nie został z powodu mojego aresztowania przeze mnie zdradzony. Ani jeden człowiek! Mam wielką satysfakcję z tego powodu do dziś mimo, że przesłuchujący mnie oficer Gestapo, kiedy już wezwał mnie na ostatnie przesłuchanie powiedział: już mam cię dość, i tak ci nie wierzę. Trzymałem cię tak długo, bo cały czas liczyłem na jakąś konfrontację, że ktoś, gdzieś zwiąże twoje nazwisko ze swoją działalnością. Ja ci i tak nie wierzę! Poniesiesz konsekwencje swojego uporu: idziesz do Oświęcimia. Wiedziałem co to znaczy.


***


Okres mojego pobytu na Montelupich i śledztwa po aresztowaniu 2 lutego 1943 roku trwał pół roku. Ten okres był bardziej przykry, trudniejszy do przeżycia niż wszystkie, najtrudniejsze nawet chwile obozowe, ze względu na stałe obciążenie, zagrożenie, że nie wytrzymam i sypnę kogoś Tam wiedziałem już, że jestem w obozie, że na pewno zginę, na pewno nie przeżyję, bo w obozie nikt nie wierzył w możliwość przeżycia. A szczególnie ja, kiedy się dowiedziałem, że dostałem czerwone punkty i znalazłem się na 11 bloku. Czerwone punkty, to wyrok śmierci, a blok 11 – to blok śmierci. Byłem już pewny, że już jestem załatwiony, że ze mną już koniec. Zresztą potwierdził to potem w Brzezince lagerschreiber komanda – Karol Ordower, który powiedział mi, że mam wyrok śmierci. Jeśli zostanę w Brzezince, to i tak wyjdę kominem. Dlatego nakłaniał mnie, żebym się dobrowolnie, za wszelką cenę starał dostać do transportu do Gusen. Miał rację, bo tylko dzięki temu udało mi się przeżyć w ogóle obóz koncentracyjny, dzięki temu udało mi się z obozu wyjść. Zawdzięczam mu życie.

Na koniec pobytu na Montelupich, w pewnym momencie zostałem wywołany na transportzelle z miską łyżką i kocem. Tym razem poszedłem też z kocem, bo już pantofli nie miał kto robić na celi. Na drugi dzień rano wyjechaliśmy. Dwoma ciężarowymi samochodami, załadowani w ten sposób, że pierwsza piątka siedziała na ziemi, na nogach tej piątki, na samym tyle samochodu siedziała następna piątka i tak siedzieli jedni drugim na nogach – aż do samego końca samochodu. Zamknięta została w tyle burta i na burcie siedział SS–man z karabinem. Tak pojechaliśmy do Oświęcimia.



Oświęcim

Właściwie, gdyby ktoś mnie zapytał o Oświęcim, to ja obozu w ogóle nie znam. Byłem tylko jeden dzień na kwarantannie i od razu mnie przenieśli na blok 13 (teraz to jest blok 11). To był wtedy blok śmierci, bo jako polzeihäftling byłem do dyspozycji Gestapo.

Cały zugang (nowy transport), który przyszedł do Oświęcimia, został od razu przywitany jak zwykle w sposób bardzo brutalny. Później miałem się przekonać, że nie byliśmy wyjątkiem. Bardzo często podczas okupacji i wszystkich moich przeżyć wtedy i zresztą później, towarzyszyły mi jakieś szczęśliwsze okoliczności. Na lageshreibstubę (administracja obozowa) przyszedł wykaz więźniów, przywiezionych tym transportem. Na tym wykazie było także moje nazwisko – Niemcy zawsze byli skrupulatni. Okazało się, że na lagershreibstubie pracowali ludzie, którzy znali mojego brata Luśka. On od 40 roku siedział w Oświęcimiu i został wywieziony do obozu koncentracyjnego Neuengamme koło Hamburga w 1943 roku, tuż przed przywiezieniem do Oświęcimia naszego Ojca. Ale ci prominentni więźniowie (praca w lagerschreibstubie była szczytem "kariery" obozowej), którzy mieli wcześniej kontakt z moim bratem wiedzieli o tym, że dostawał przeze mnie szczepionki przeciwtyfusowe przez cały 41 i 42 rok. Któryś z tych więźniów był obecny na placu, gdzie przyjmowano transport więźniów. Traktowano wszystkich od razu na samym wstępie bardzo brutalnie, a do mnie przyszedł jeden z więźniów i zapytał się: Ty się nazywasz Baster? No to chodź ze mną. Miał przygotowane ubranie i poszliśmy do łaźni. Nie przeszedłem tej pierwszej presji fizycznej, psychicznej i moralnej, jaką przeszli wszyscy, którzy tym transportem zostali przywiezieni do Oświęcimia. Oczywiście presja psychiczna była, bo sam fakt, że człowiek to wszystko widział, znalazł się w tej atmosferze powodowało, że zdawał sobie sprawę z tego, że to samo go może spotkać. Jednak ten spotkany zaraz na początku więzień, uchronił mnie z całą pewnością przed tym bestialstwem, które spotykało pozostałych. Tak rozpoczął się mój pobyt w Oświęcimiu. Zaraz po łaźni, kąpieli, po ostrzyżeniu i odwszawieniu, przeniesiono mnie na blok 7, na którym byłem tylko przez dwa dni. To wystarczyło, żebym spotkał księdza Ślęzaka, właściwie jeszcze nie księdza, a kleryka przed święceniami kapłańskimi.


***


Wrócę tu jeszcze na chwilę do Montelupich, a właściwie do czasów jeszcze wcześniejszych – przed aresztowaniem. Pracując w konspiracji, współpracowaliśmy blisko z OO Cystersami w Mogile. Kiedy była jakaś wpadka w partyzantce, ktoś był ranny, kogoś trzeba było ukryć, to mogliśmy zawsze liczyć na Cystersów. Tam przewoziliśmy rannych po zbadaniu i opatrzeniu przez lekarzy. Mieliśmy kontakt z doktorem Zygmuntem Kuligiem, praktykującym przy placu Szczepańskim, z doktorem Żurowskim. Kiedy oni zajęli się rannymi, wieźliśmy ich jakimś środkiem lokomocji, najczęściej dorożką, do ojców Cystersów. Podczas pobytu na Montelupich Niemcy przywieźli do więzienia przeora klasztoru cystersów – ojca Kuchara z wieloma innymi zakonnikami. Na moją celę dostał się młody kleryk – Ślęzak (późniejszy ojciec Wincenty), młody człowiek, bardzo sympatyczny, energiczny. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. On wyjechał do Oświęcimia wcześniej i był na bloku zugangowym – kwarantannowym 7A.


***


Po dwóch dniach wezwano mnie na oddział polityczny (politischabteilung) i tam dostałem czerwone punkty na piersi, na plecy i na spodnie z lewej strony. Oznaczało to, że jestem do dyspozycji Gestapo i jako Polizeiheftling zostałem umieszczony na 11 bloku. Blok 11 to był blok śmierci. Ludzie, którzy się tam znaleźli, to byli przeważnie skazani na śmierć. Albo na śmierć gwałtowną: byli rozstrzeliwani pod ścianą śmierci w tym bloku, albo na śmierć głodową: ginęli z głodu w specjalnych celach. Byłem przekonany, że spotka mnie podobny los. Na celi w bloku 11 siedziałem przez miesiąc. Codziennym obowiązkiem były apele na korytarzu, podczas których byliśmy bici i poniewierani. Nie pamiętam już za jakie drobne przewinienie dostałem karę stehebunkra. W piwnicy był tak zwany stehebunker, do którego wchodziło się tak, jak do pieca piekarniczego, przez małe drzwiczki. I stało się. Nie można było usiąść – nie było na to miejsca – można było tylko stać. Nie było żadnego okna – sądzę, że jakiś wywietrznik, jakiś otwór na górze musiał być, bo jednak było czym oddychać. Z tego stehebunkra przez trzy dni wyczołgiwałem się tylko rano i wieczorem na apel. To stanie, to była potworna męczarnia. Myślałem, że nie ustoję, ale nie można było usiąść. Przez trzy dni opierałem się o ściany i stałem.

W końcu, po miesiącu pobytu na bloku 11 zostałem z niego zabrany i przeniesiony do Brzezinki, do Birkenau i umieszczony w karnej kompanii na 13 bloku. Blokältestrem (starszym bloku) był Emil Bednarek. To był Niemiec ze Śląska, który właściwie mówił po polsku, ale się do tego nie przyznawał. Zresztą samo nazwisko wskazywało na polskie pochodzenie. Był nieprawdopodobnym bandytą, znęcał się nad współwięźniami, bił, katował – jakby dla przyjemności. Zresztą w Karnej Kompanii odbywały się wszystkie egzekucje więźniów – egzekucje w sensie wymierzania kary – bicia dla całego lagru w Brzezince. Był tam specjalny kozioł, na którym kładziono więźnia i bito. Kary były najrozmaitsze: taboret, przysiady, skoki z ciężkim taboretem. Wszyscy byliśmy przecież wymęczeni, wygłodzeni, poza tym poddawani ciągłej presji, maltretowani. W szczególności Karna Kompania, w której ludzie byli – zdaniem Niemców – właściwie przeznaczeni do wyniszczenia. Niektórzy mieli określony czas pobytu w Karnej Kompanii. Mnie powiedziano, że idę do Karnej Kompanii na czas nieokreślony.


***


Po wyjściu wszystkich komand do pracy, wyprowadzono nas – Karną Kompanię. Pracowaliśmy przy krematorium. Tak długo jak długo nie było masowych gazowań (bo gazowano stale i zawsze zwłoki były palone w krematoriach), to mieliśmy do wykonania różne czynności pomocnicze, na przykład przenoszenia trupów. Tak naprawdę to nie jestem pewien, czy to były trupy – ludzie już całkiem nieżywi. Nie wiem, czy nie byli tylko zatruci bo niektóre ciała były jeszcze ciepłe. Później – robiłem to krótko – masowo palono zwłoki. Szczególnie kiedy rozpoczęły się masowe transporty Żydów prawie z całej Europy. Na rampie rozbierano ich do naga, specjalne komando "Kanada" (złożone z Żydów) rewidowało ubrania i potem już nagich – kobiety, dzieci, mężczyzn – prowadzono do komór gazowych. Później ciała z tych komór gazowych po prostu wyrzucano. Mówiono im, że idą do kąpieli. Były tam takie szyby druciane, przez które wrzucano cyklon po szczelnym zamknięciu komór i ci ludzie dusili się tym cyklonem, ginęli. Krematoria nie wystarczały do palenia takiej ilości zwłok, więc były także palone w specjalnie wykopywanych dołach. Przez pewien okres czasu pracowałem przy paleniu zwłok. Układało się warstwę trupów, warstwę drzewa – na zmianę i podpalało. To wyglądało potwornie, bo te trupy pod działaniem ognia zachowywały się jak żywe. Przypalały się mięśnie rąk i nóg i wszystko to – cała góra trupów się ruszała. Nie zapomnę tego do śmierci. Jeden z Żydów z komanda, które pracowało przy krematorium, powiedział do mnie, patrząc na te płonące trupy, ruszające się zwłoki: „My już do piekła nie pójdziemy, bo przecież to, co my tu widzimy jest gorsze niż piekło". Rzeczywiście to wyglądało potwornie. Nie wiem jak wygląda w piekle, ale chyba mogę to sobie wyobrazić.


***


Po krótkim okresie pobytu na karnej kompanii, zachorowałem na tyfus plamisty. Przeniesiono mnie na blok tyfusowy i tam otoczono mnie bardzo troskliwą opieką. Pflegerem (sanitariuszem) był pan Kłodziński, później lekarz, doktor o niezwykłej wiedzy, człowiek o niezwykłych walorach moralnych. Fachowiec – lekarz. Przez miesiąc leżałem z bardzo wysoką temperaturą i gdyby nie Kłodziński, który mi powiedział: ja ci tutaj zorganizuję codziennie miskę fusów z kawy obozowej i wyzdrowiejesz. Jedz to, bo to cię może uratować. To nie była żadna kawa, to były jakieś żołędzie, nie wiadomo co. W każdym razie jadłem te fusy. Nic do ust nie mogłem wziąć, bo gorączkę miałem cały czas w okolicach 40 stopni. Na siłę, ale jadłem te fusy i przypuszczam, że to mnie uratowało. Po miesiącu gorączka mi opadła, cofnęły się objawy choroby tyfusowej. Okazało się – jak mi potem powiedziano – że zachorowałem zarażony nie przez wesz tyfusową, tylko dostałem po prostu zastrzyk – byłem poddany eksperymentowi z chorobą tyfusu. Opiekowano się mną na bloku tyfusowym troskliwie, myślę że względu na to, że byłem z karnej kompanii, wszyscy wiedzieli że mam czerwone punkty na stałe.


***


Często przychodził do mnie pisarz obozowy – nieżyjący już – Karol Ordower. Powiedział mi tak: Jeżeli wrócisz do karnej kompanii, to nie masz szans na przeżycie. Będzie organizowany transport do najgorszego obozu koncentracyjnego jaki istnieje, do największych kamieniołomów w Europie, do Gusen koło Mauthausen. Tutaj nie masz szans na przeżycie, bo widziałem i mam twoje dokumenty – masz wyrok śmierci. Tu musisz wyjść kominem. Staraj się za wszelką cenę dostać na ten transport. Przypuszczam, że i tak nie będziesz miał wielkich szans, ale tu nie masz absolutnie żadnych. No i rzeczywiście po powrocie na blok Bednarka, do karnej kompanii, po dwóch dniach przyszedł lekarz obozowy – doktor von Helbersen – i zaczął robić selekcję więźniów z Karnej Kompanii na transport do Gusen. Byłem zupełnym muzułmaninem (tak się to nazywało – skóra i kości, właściwie prawie chodzący trup). Odrzucił mnie, nie zgodził się na mnie, nie włączył mnie do transportu.

Podszedłem do blokowego Bednarka i mówię mu (po polsku), że chcę iść na ten transport. Bednarek był tak zaskoczony, że ktoś chce iść do Gusen, że zapomniał, że w ogóle nie przyznaje się do mówienia po polsku i po polsku powiedział mi: coś ty zwariował? Przecież to jest najgorszy obóz koncentracyjny, jaki jest w Niemczech. Powiedziałem, że jest mi to obojętne, ja chcę iść na ten transport. No to hau ab – powiedział – to idź i wpisał mnie do tego transportu.

Wzięli nas na główny lager, tam nas umyli w łaźni, dali nam nowe pasiaki. Czekaliśmy na alei śmierci, tej alei śmierci, koło której tak często przechodziłem, idąc – jako wolny człowiek – nad Sołą, między Oświęcimiem a Brzeszczami. Tylko betonowy mur oddzielał tę aleję śmierci od szosy. Staliśmy więc po drugiej stronie tej szosy, za murem. Staliśmy, czekając na transport do Gusen.

O tym, że jestem w tym transporcie, dowiedział się przyjaciel mojej rodziny – pan Kowalski z Zakopanego, który prowadził kawiarnię na Krupówkach, a był z zawodu krawcem. Prowadził jednak bardzo ekskluzywną kawiarnię. Liczono się z nim bardzo, bo był dobrym krawcem i był bardzo ceniony przez Niemców. Był jedynym więźniem, który nie chodził w pasiaku tylko w białym ubraniu. Miał pracownię krawiecką na 28 bloku i szył dla SS–manów wszystko, co oni sobie życzyli. Miał dużą swobodę poruszania się po obozie i przyszedł do tego transportu gdzie ja stałem. Podszedł do mnie i powiedział :ty biedaku strasznie wyglądasz. Dał mi bochenek chleba i dwa mydełka toaletowe. Na warunki obozowe to był nieprawdopodobny rarytas. Pożegnaliśmy się, on został w Oświęcimiu, a nas załadowano do wagonów towarowych.

Do każdego wagonu z małymi, zakratowanymi okienkami wtłoczyli po sto osób. Transport ruszył. Wiedzieliśmy, że jedziemy do Gusen i wiedzieliśmy że to w górnej Austrii. Bochenek chleba który dostałem na drogę, bardziej przydał się kolegom niż mnie. Byłem tak osłabiony i tak jeszcze chory, że właściwie nie miałem żadnego apetytu. Bochenek chleba został podzielony i zjedzony przez prawie wszystkich. Trzy doby trwała podróż pociągiem, z wieloma postojami na stacjach, z kiblem w wagonie. Kiedy od czasu do czasu pociąg się zatrzymywał, to opróżniano te kible. Po trzech dniach i trzech nocach przyjechaliśmy do Mauthausen.

Mauthausen właściwie nie widziałem, bo byliśmy tam kilka godzin. Tyle tylko, że zabrali nam pasiaki, wykąpali nas znowu i dali kalesony. Tylko kalesony, do tego podarte, niektóre były wręcz całkowicie podarte. To był październik, początek października. W Alpach w Austrii jest już zimno, śnieg jeszcze nie padał, ale było bardzo zimno. Byliśmy pędzeni z Mauthausen do Gusen na nogach. To było – mogę się trochę mylić – ale chyba siedem i pół kilometra. Szedł taki transport w samych gaciach. Stąd ten transport przez cały czas (do tej pory Gusenowcy to pamiętają) był nazywany transportem gaciowców. To myśmy byli tymi gaciowcami. Byłem zaskoczony reakcją ludzi – mieszkańców. Szliśmy przez część miasteczka Mauthausen i dzieci rzucały w nas kamieniami, stare kobiety pluły w naszą stronę – uważali nas za zwyczajnych, groźnych bandytów. W ten sposób dotarliśmy do Gusen.


Gusen

W Gusen zostaliśmy umieszczeni na bloku zugangowym, na 16–tym bloku. Wszyscy byliśmy potwornie zmęczeni. Ja doszedłem resztkami sił: po tej chorobie, a jeszcze do tego po trzech dniach i trzech nocach przemordowanych na stojąco w pociągu, właściwie prawie nieprzespanych; byłem nieomal wykończony. W baraku mieliśmy prycze. To były prycze jednoosobowe, trzypiętrowe. Na jednej pryczy leżało nas czterech: dwóch w jedną stronę, dwóch w drugą. Ale nam wszystkim, a mnie szczególnie było już wszystko jedno.

Położyłem się na tej pryczy i zaczynam już usypiać, tak jakoś oddalać się w nicość, kiedy nagle słyszę, że ktoś woła: lemoniada–Baster. Lemoniada Baster? Podnoszę głowę, a tu podchodzi do mnie niewielkiego wzrostu häftling – więzień. Okazało się, że to był bloskschreiber (pisarz blokowy) tego bloku, Jurek Osuchowski, który pochodził z Tarnowa, ale studiował i mieszkał w Krakowie. Później byliśmy w wielkiej przyjaźni, która przetrwała przez wiele lat po wojnie, aż do śmierci Jurka. „Ty jesteś z Krakowa?” Z Krakowa. Skąd wzięło się hasło Lemoniada Baster? W Krakowie działała słynna wytwórnia wód sodowych Józefa Bastera. Jako blockschreiber, Jurek Osuchowski przeczytał w wykazie transportu nazwisko Baster na dodatek z Krakowa, więc skojarzył to z nazwą wytwórni wód sodowych – Lemoniada Baster. Przyszedł więc do mnie, żeby się upewnić i poznać krajana.

Na drugi dzień wziął mnie na swoją schreibstubę – do kantorka pisarza. Blok był podzielony na dwie części: z jednej strony było około siedmiuset więźniów, z drugiej strony kolejnych siedmiuset, a w środku była stuba blokowego – blockältestera i schreibstuba blockschreibera – właśnie Jurka Osuchowskiego. Na tym bloku siedzieliśmy przez miesiąc, nie pracując. Po miesiącu Jurek Osuchowski powiedział mi, że jest ze mną źle (bo miał kontakty z lagerschreibstubą – biurem obozowym). Z tobą jest źle: będziesz wezwany na oddział polityczny. Rzeczywiście po jakichś paru – dwóch, trzech – tygodniach wezwano mnie na oddział polityczny. Odczytano mi wyrok, który nawiązywał do wyroku śmierci Gestapa krakowskiego: mam mieć znowu – jak w Brzezince – czerwone punkty na piersiach, na plecach i na spodniach z lewej strony i nie wolno mi nosić ciepłej bielizny. To były Alpy! Zresztą mało kto miał tam coś ciepłego, a więźniowie przed zimnem ratowali się, zakładając sobie pod pasiaki różne papiery. Przyłapani na tym przez SS–manów, byli po prostu zabijani. Zresztą Gusen był potwornym obozem. Nie chodzi tu dyscyplinę, tylko o zbrodniczy terror wobec więźniów. Wszystkich więźniów, nie tylko tych, którzy byli w Karnej Kompanii i mieli czerwone punkty tak jak ja. Miałem to szczęście, że zaprzyjaźniliśmy się z Jurkiem Osuchowskim. Był blockschreiberem, a to była poważna, wpływowa funkcja. Był w Gusen od początku, od założenia obozu. Przeszedł najcięższe czasy w Gusen. Właściwie to fakt, że w ogóle przeżył pierwszy okres funkcjonowania obozu w Gusen, kiedy wyłącznie zabijano ludzi, graniczył z cudem. Był w wyjątkowej sytuacji. Znał doskonale języki obce: niemiecki, włoski, hiszpański, francuski. Był Niemcom potrzebny. W obozie byli przedstawiciele prawie wszystkich narodowości europejskich. Byli Hiszpanie, Jugosłowianie, Niemcy, Francuzi, Anglicy, wielka liczba Rosjan – zresztą dużo Rosjan było także w Brzezince.


***


Przy okazji – na temat Brzezinki, jeszcze nie powiedziałem wielu rzeczy, między innymi tego, że nasz obóz B2F, na którym byłem w Brzezince, sąsiadował z obozem kobiecym. Kobiety były traktowane dokładnie tak samo, jak wszyscy więźniowie: potwornie. Obóz kobiecy sąsiadował z kolei z obozem cygańskim, w którym rodziny cygańskie (w tym obozie były całe rodziny: kobiety i mężczyźni razem z dziećmi) przechodziły potworną gehennę, maltretowani byli tak, że ginęli jak muchy.


***


Ale, wracając do Gusen, ja miałem to wielkie szczęście, że trafiłem właśnie na Jurka Osuchowskiego. Niemcy go po prostu potrzebowali ze względu na jego znajomość języków, a on spowodował to, że zostałem przydzielony z Karnej Kompanii do kamieniołomów. Przez pewien czas pracowałem w kamieniołomach. To była mordercza praca. Był tam taki kapo – Stroński. Polak, nieprzeciętny bandyta, którego potem Niemcy zwolnili za zasługi w obozie, za to jego bestialstwo. Pochodził z Pszczyny i tam został rozstrzelany z wyroku Armii Krajowej. Potem kapem kamieniołomów został Niemiec – Donecker, także nieprzeciętny zbrodniarz. Kamieniołom w Gusen – Steinbruch miał trzy poziomy łamania kamienia. Transport kamienia z oberbruchu (wyższego poziomu) i mittelbruchu (średniego) był urządzony tak, że kamienie były znoszone na dół przez więźniów. Oczywiście jeżeli któremuś z SS–manów, nie spodobało się, że więzień ma za mały kamień, to go po prostu pchał i więzień spadał z tym kamieniem w dół. Z najwyższego poziomu w dół było co najmniej 150–200 metrów różnicy. Oczywiście zawsze kończyło się to śmiercią.

W tym kamieniołomie, właśnie dzięki Jurkowi Osuchowskiemu, pracowałem przy obróbce kamienia. Było tam schotersilo – młyn do kamienia i w tym młynie przerabiano kamień na różnej grubości grysy, żwiry itd. Część więźniów przy pomocy młotków obrabiało kamień i robiło kostki brukowe. Ja przez pewien czas pracowałem przy obróbce tych kostek brukowych. Młotek, jakiego używałem właściwie nie był ciężki, ważył pewnie nie więcej niż kilogram, ale praca takim młotkiem przez cały dzień, walenie bez żadnej przerwy w kamień powodowała, że miałem w pierwszym okresie rękę spuchniętą jak konewkę – potworny ból.

Jurek Osuchowski wyciągnął mnie z tego kamieniołomu i umieścił w szpitalu obozowym, motywując to tym, że jestem chory. Tam trafiłem na kolejnego wspaniałego człowieka. Nie był wtedy jeszcze lekarzem, ale pflegerem – sanitariuszem, który obsługiwał aparat rentgenowski. Dzięki kontaktowi Jurka Osuchowskiego z tym właśnie więźniem – Zbyszkiem Wlazłowskim, z którym się potem zaprzyjaźniliśmy i przyjaźnimy zresztą do tej pory, leżałem przez jakiś czas w szpitalu. Później, po porozumieniu się z lagerschreibstubą, miałem zostać przydzielony do biura Steyera.


***


Zostałem jednak w międzyczasie zabrany razem z trzema innymi kolegami na oddział polityczny, w wyniku czego umieszczono nas w izolacji i tak oczekiwaliśmy na zatwierdzenie wyroku śmierci, wydanego przez Gestapo krakowskie. Niemcy byli formalistami: czekali na zatwierdzenie naszych wyroków śmierci, wydanych przez Gestapo, a w międzyczasie mordowali ludzi bez żadnych w ogóle wyroków – ot tak, kiedy tylko przyszła im na to ochota. Byli formalistami – jeżeli Gestapo wydało wyrok na terenie Krakowa, to żeby taki wyrok mógł być wykonany na terenie Gestapa wiedeńskiego, musiał być zatwierdzony przez Volksgericht w Berlinie. Nie znam z historii Gusen przypadku, ażeby Volksgericht w Berlinie nie zatwierdził takiego wyroku. Więźniowie ci byli rozstrzeliwani w lasach Mauthausen – koło kamieniołomu. Kiedy więc ja zostałem wezwany na oddział polityczny, to wszyscy koledzy: Jurek Osuchowski, Zbyszek Wlazłowski – wszyscy się ze mną żegnali, bo byli przekonani, że to już jest koniec. Tymczasem na oddziale politycznym SS–man odczytał nam wyrok Volksgerichtu. Nie wiem co się stało, że decyzją Volksgerichtu i z łaski Führera my trzej zostaliśmy ułaskawieni do dożywotniego obozu koncentracyjnego. I znowu powtórzyli tę formułkę: nie wolno nam nosić ciepłej bielizny, rękawiczek, nie wolno było nic, ale to wszystko było już nieważne. Sprawa była zaskakująca dla wszystkich: ułaskawienie do dożywotniego obozu koncentracyjnego – to się wcześniej nie zdarzyło. Kiedy więc wróciliśmy z oddziału politycznego do obozu, koledzy witali nas tak, jakbyśmy się na nowo narodzili.


***


Wtedy Jurek Osuchowski załatwił na lagerschreibstubie, że umieszczono mnie w biurze zakładów Steyera. Zakłady Steyera były zakładami, produkującymi pistolety maszynowe – Steyerwerke. Był tam kapo biura, był komandoführer – dowódca całego komanda Steyera, było biuro cywilnego kierownika zakładu – nazywał się Stumberger. Mnie umieszczono przy prowadzeniu kartoteki narzędziowej. Na każdej hali były maszyny i do tych maszyn były potrzebne narzędzia. Z hali gdzie był magazyn narzędzi, narzędzia były wydawane, na wniosek – bezugshein – halemeistra hali, na którą narzędzie było potrzebne. Z tym bezugsheinem więzień musiał przyjść do mnie do biura, a ja musiałem w kartotece odnotować ubytek takiego narzędzia. Z bezugsheinem podpisanym przeze mnie, szedł do hali magazynowej i tam dopiero wydawano narzędzia.

Była to świetna praca. Przede wszystkim w ciepłym pomieszczeniu. Kapem biura, a jednocześnie więźniem, był Marian z Poznania (nie pamiętam nazwiska), bardzo porządny i spokojny człowiek. Atmosfera w biurze była całkiem sympatyczna, wszyscy zgodnie ze sobą współżyliśmy. Miałem kiedyś w biurze przygodę. Na hali były różne narzędzia, ale najcenniejsze narzędzia były wykonane z metali kolorowych, chyba z brązu. To były narzędzia, które służyły do obróbki luf karabinowych przy maszynach przeborowujących lufy – laufbohrery. Za zniszczenie takiego narzędzia, groziły straszne kary. Jeśli więzień nie dopatrzył, za bardzo dokręcił i narzędzie pękło, to działy się potworne rzeczy, był strasznie bity, często nawet był po prostu zabijany. Bo cóż to była za sprawa: zabić więźnia, na przykład utopić w latrynie. Zresztą to była prosta sprawa nie tylko w Gusen. Równie łatwo było zabić więźnia w Oświęcimiu, a w Brzezince w szczególności. Wiele razy byłem świadkiem, jak na bloku żydowskim w Oświęcimiu blockeltester – Żyd zabijał swoich współwyznawców, wywracając uderzeniem na ziemię, później zakręcił obcasem na krtani i – tylko zacharczało. To nie było czymś nowym, ani wyjątkowym, że kogoś zabito. Z każdego komanda, pracującego w kamieniołomach, po każdym dniu pracy specjalna rollwaga zwoziła trupy na apel. Trupy były liczone; ilość więźniów musiała się zgadzać, więc trupy były układane na placu apelowym i dopiero po apelu odwożono zwłoki do krematorium i tam były spalane.

Wracam do przygody, o której zacząłem opowiadać wcześniej. Przyszedł do mnie kolega z hali (to był Józek Ładowski – żyje do tej pory, pamięta tą sprawę, zresztą potem mieliśmy jeszcze kontakt wiele razy, już po powrocie z obozu) i pokazał mi zniszczony frez. Prosił, żebym go ratował. Miałem kilka wolnych bezugsheinów – dowodów wydania narzędzia. Zdarzało się, że ktoś przyszedł na przykład po pilnik i nie wrócił (może go utopili, może zabili w inny sposób), a bezugshein został. Miałem takie bezugsheiny, na które nie wydałem narzędzi. Wypisałem mu więc taki bezugshein, żeby wydali mu tego freza, ale powiedziałem mu, żeby ten złamany, zniszczony frez wyrzucił tak, żeby nikt ani przy nim, ani nigdzie go nie znalazł. Natomiast on, zamiast zrobić to co mu powiedziałem, to znaczy wyrzucić na przykład do latryny, to on go sobie zostawił. Było kilku więźniów – grawerów z zawodu – którzy z tych przedmiotów z brązu robili dla prominentów, blockaltestrów – różne drobiazgi, na przykład numery. Miałem taki numer, ale oddałem go po wojnie do muzeum Związku Kombatantów w Nowej Hucie – tam jest dosyć dużo moich pamiątek obozowych i nie tylko. Józek Ładowski więc, zamiast ten frez wyrzucić, tak jak mu mówiłem, chciał go przemycić w kieszeni z komanda do obozu. Żeby wyjść z komanda, trzeba było przejść przez długie i wysokie schody. Przy samym wyjściu zwykle miała miejsce rewizja. Rewizję przeprowadzali komandoführer i kapo komanda; Znaleźli u Józka ten uszkodzony frez. Został potwornie zbity i przyznał się, że to ja mu tego freza dałem. Komandofuhrer – SS–man zażądał, żeby mnie zabrano z biura, ale właściciel – pan Stumberger na to się nie zgodził. Powiedział, że jestem w kartotece już od bardzo długiego czasu – rzeczywiście w kartotece pracowałem dosyć długo – że ktoś nowy musiałby się tego uczyć od początku, że on się nie zgadza. Dostałem więc solidne bicie i wróciłem do tego biura. Ładowski został na hali. To była jedna z bardziej przykrych przygód, jakie miałem w czasie pracy w Steyerze. Jak widać była to dobra praca, jak na warunki obozowe.

Czerwone punkty naszyte na moim pasiaku, a oznaczające wyrok śmierci, stanowiły dla mnie przez cały czas, dosłownie w każdym momencie, ogromne zagrożenie. Byłem w tym czasie jedynym – wtedy już jedynym więźniem – który miał czerwone punkty. Czerwone punkty oznaczały dla każdego SS–mana, że ma przed sobą najgroźniejszego więźnia, takiego który może się rzucić i zaatakować, albo uciec, albo kogoś zamordować, albo zrobić jakiś sabotaż. Więc na takim więźniu z czerwonymi punktami SS–mani zawsze wyżywali się najbardziej. W związku z tym unikałem chodzenia po lagrze, jak tylko się dało. Kiedy tylko wracałem z komanda, to siedziałem cały czas na bloku i nie wychodziłem na zewnątrz. Na komandzie – podczas pracy – siedziałem w biurze. Żeby czerwony punkt – szczególnie na plecach – tak od razu nie rzucał się w oczy, przyszyłem go sobie na czymś w rodzaju zatrzaski, tak że mogłem sobie od czasu do czasu odpinać z pleców. Gdy myślałem o ewentualnym przyłapaniu mnie na zdejmowaniu czy przypinaniu punktu cierpłem, bo to było równoznaczne z wykonaniem wyroku śmierci.

Gusen w ogóle było obozem potwornym. Brakowało, a właściwie wcale nie było jedzenia, głód był nieprawdopodobny, maltretowanie więźniów było niesłychane. Ludzie byli doprowadzeni do stanu takiej rozpaczy, że po prostu szli na druty. Druty kolczaste, którymi ogrodzony był obóz, były pod wysokim napięciem, a SS–mani – wartownicy na postenkietach – wieżyczkach strażniczych, rozmieszczonych wzdłuż ogrodzenia, mieli obowiązek strzelać i zwykle robił to skutecznie. Jeżeli jednak zdesperowanemu więźniowi udało się dojść do drutów i dotknąć ich, to ginął porażony prądem pod wysokim napięciem. Takich prób było bardzo wiele, a ludzi ginących w ten sposób trudno zliczyć. Głód był bardzo wielki, w związku z tym ludzie po prostu kradli – nazywało się to „organizacją”. Poza terenem obozu zlokalizowane były magazyny ziemniaków; Niektórzy z więźniów mieli podwójne spodnie, złożone z dwóch warstw. Do takich więźniów należał Józek Ładowski, o którym pisałem wcześniej. Jeżeli któryś z takich więźniów był wysyłany do magazynów ziemniaczanych, czy tam miał jakiś dostęp, to ładował ziemniaki do tych podwójnych spodni i przynosił je do obozu. W obozie były piece do hartowania – szczególnie w zakładach Messerschmidta – które po wygaszeniu trzymały jeszcze wysoką temperaturę. Do tych pieców były ładowane ziemniaki, tam się piekły i później można było je jeść. U nas w biurze mieliśmy jeden z nielicznych piecyków do grzania – musieliśmy mieć ciepło, bo trudno było w biurze pracować na mrozie. Na tym piecyku piekliśmy te ziemniaki. Józek Ładowski niezależnie od tego, że miałem z nim przygodę, którą wcześniej opisałem, był bardzo pożytecznym więźniem. Ziemniaki które przynosił ratowały nas wiele razy przed głodem. W ten sposób udawało nam się przeżyć z dnia na dzień.


***


Kiedyś – było to w okresie Bożego Narodzenia, w Wigilię Bożego Narodzenia – w czasie pracy na komandzie u Steyera, uciekł więzień. Po powrocie do obozu wszyscy stali jak zwykle na apelu. Po przeliczeniu więźniów okazało się, że brakuje jednego. Staliśmy wiele godzin, a ponieważ uciekiniera nie złapano, SS–mani odliczyli co dziesiątego więźnia z tego komanda, z którego więzień uciekł, a więc ze Steyera. Ci ludzie zostali powieszeni na placu apelowym, na szubienicy. Wtedy też miałem trochę szczęścia, bo byłem tym dziewiątym. Dziesiątym był jeden z moich kolegów z komanda – został powieszony z innymi. Po kilku dniach – jesteśmy znowu na placu apelowym – a przed naszym szeregiem stoi ten więzień, który uciekł i został złapany. Na piersiach i plecach miał powieszoną tablicę z napisem: Ich bin wieder da – co znaczyło: znowu jestem tutaj. Tamtym, którzy zginęli powieszeni, nikt już nie mógł przywrócić życia.


***


Jak już wspomniałem, w Gusen był problem głodu. Głód był potworny. Głód był tak wielki, że na wiosnę ci więźniowie, którzy pracowali na przykład w kamieniołomach, czy w Messerschmidcie, kiedy tylko zaczęły pokazywać się świeże pędy trawy na łące, to – głód powodował – że w czasie przerwy obiadowej łąka była usiana więźniami, którzy wyrywali młode pędy trawy i jedli, ażeby w ogóle coś zjeść, jakoś zapełnić żołądek. Ale to mogli robić tylko więźniowie, którzy pracowali na komandach zewnętrznych.

Messerschmidt to były zakłady, umieszczone w tunelach; góra była podkopana olbrzymimi tunelami, o dużej wysokości, w których były ustawione maszyny do produkcji części samolotów i do produkcji V1 i V2.

Trzeba stwierdzić, że całe życie w obozie przebiegało była pod ciągłą presją, nawet w tych rzadkich momentach, kiedy na terenie obozu chwilowo nie było SS–manów. Blockältestrami – starszymi bloków – byli przeważnie Niemcy. Większość więźniów funkcyjnych – kapów, było strasznie niebezpiecznych, stwarzali okropne warunki. Trudno więc było sobie wyobrazić zorganizowanie życia między takimi ludźmi i pod ich zwierzchnictwem.

Warto zwrócić szczególną uwagę na fakt, że w obozie byli więźniowie ponad dwudziestu różnych narodowości. W zależności od narodowości, więźniowie zachowywali się i żyli w najrozmaitszy sposób. Francuzi i Jugosłowianie – szczególnie oni – ale Włosi także, chociaż może w mniejszym stopniu, byli potwornie brudni. Wszyscy więźniowie mieli wszy – nie było więźnia, który by nie był opanowany przez wszy – ale Francuzi, Jugosłowianie, Włosi i Grecy szczególnie. Rosjanie słynęli z jednej rzeczy: strasznie kradli. W obozie głód był taki, że większość więźniów, jeżeli tylko mieli okazję do kradzieży – czyli organizacji – to kradli. Ludzie starali się za wszelką cenę jakoś przetrzymać, przeżyć i mało kto liczył się z tym, że ten drugi, któremu się coś ukradnie, jest przecież w tych samych warunkach i tak samo zginie z głodu. Rosjanie byli artystami, jeśli chodzi o złodziejstwo. Niektórzy więźniowie mieli tyle siły woli, żeby małą pajdkę chleba, którą dostawali wieczorem na kolację (na kolację dostawało się pajdkę gliniastego chleba i trochę brudnej wody – to się nazywało kawa, a był to wywar z żołędzi czy z innego świństwa) podzielić i zostawić na rano. Zwykle zjadali wszystko na raz – na kolację. Byli jednak tacy – ja na przykład należałem do tych więźniów – którzy zawsze dzielili sobie, mimo wielkiego głodu, tę pajdkę chleba na dwie części i drugą zjadali rano. Rosjanie byli takimi artystami – złodziejami, że potrafili – nawet jeśli ktoś sobie schował ten kawałek chleba pod prześcieradło – tak sprytnie i zręcznie go wyciągnąć, że śniadanie zmieniało właściciela. Z kradzieżą chleba wiązały się olbrzymie kary, sprawca po prostu był zabijany, albo szedł na druty. Kradzież chleba była równoznaczna z pozbawianiem życia drugiego człowieka. Trzeba stwierdzić, że wśród wszystkich właściwie narodowości, jak ich było tam wiele – to co powiem teraz, to nie są jakieś przechwałki – najlepiej się trzymali pod względem solidarności Hiszpanie (to byli komuniści hiszpańscy) a zaraz potem Polacy. Byliśmy największą grupą narodowościową, jaka była w obozie. Stanowiło to zaskoczenie dla samych Niemców: Polacy utrzymywali się na bardzo dobrym poziomie higienicznym – dbali o możliwe w warunkach obozowych utrzymanie czystości – poza tym nawzajem sobie pomagali, popierali się. Jeden drugiemu pomagał jak tylko mógł.

Po Powstaniu Warszawskim przywieziono do Gusen grupę młodych ludzi – powstańców. Polacy, którzy byli w obozie starymi häftlingami (więźniami), wszyscy zaangażowali się w przeróżne akcje, żeby pomóc przeżyć tym młodym ludziom: zbierali chleb, kto mógł zorganizować dodatkową porcję zupy, to zorganizował, żeby tylko im pomóc. Stosunki wzajemne między Polakami były dla niektórych innych narodowości wręcz zaskoczeniem. Polacy współżyli ze sobą zgodnie. Pomagali sobie na każdym kroku, gdzie tylko mogli. Jeśli chodzi o kwestie sanitarne, higieniczne, byli jednymi z niewielu, którzy prali swoje pasiaki.


***


Wspominałem wcześniej o moim wiedeńskim kontakcie z oficerem "dwójki" – pułkownikiem Znamirowskim. Po przyjściu do Gusen w pewnym momencie spotkałem tego samego pułkownika Znamirowskiego – jako więźnia. Opowiadał mi potem, że po naszym spotkaniu był we Wiedniu jeszcze kilkakrotnie i podczas jednego z takich spotkań, został aresztowany przez wiedeńskie Gestapo i – po przesłuchaniach – umieszczony w Gusen. Pułkownik Znamirowski był człowiekiem na niezwykle wysokim poziomie intelektualnym i moralnym. Był też bardzo odporny psychicznie, tak że zaczął być motorem organizacji życia kulturalnego wśród więźniów. Na przykład w Boże Narodzenie, z różnych papierów, szmatek, jakichś strzępków – zrobił szopkę. Znam to dobrze stąd, że współpracowaliśmy blisko ze sobą, chodziliśmy z tą szopką (to było zakazane) po blokach, gdzie było dużo Polaków i tam śpiewaliśmy kolędy i wspominaliśmy. Święta zawsze wywoływały takie nostalgiczne myśli związane z domem, z rodziną, Polską... Właśnie pułkownik Znamirowski był takim motorem oddziaływania na ludzi w kierunku pozytywnego myślenia, nadziei wzmacnianej pracą nad sobą poprzez kulturę. To trzeba przyznać ponad wszelką wątpliwość.


***


W Gusen dla pewnej kategorii więźniów problem głodu nie istniał. Przez pewien okres czasu na samym początku, byłem w Karnej Kompanii. Naszym zadaniem było odwożenie trupów z komanda do krematorium. Kapem krematorium był Niemiec, dla którego problem wyżywienia nie istniał. On po prostu świetnie wyglądał. Ze zwłok, na których był jeszcze jakiś kawałek mięsa, robił sobie pieczeń i jadł to mięso. W tej chwili piszę o tym tak zupełnie spokojnie i bez emocji dlatego, że wtedy zjadanie w obozie wszystkiego, było zwyczajne, jednak nikt nie mógł pogodzić się z „dietą” kapa krematorium. W Gusen nikt nie uświadczył na przykład choćby jednego szczura. Jak się pokazał szczur, to był po prostu złapany i zjedzony.


***


Często młodzi i nie tylko młodzi ludzie, podczas różnych spotkań pytają: jak wyglądało życie religijne w obozach, na Montelupich, czy w innych więzieniach, bo przecież widząc tyle potworności, tyle zbrodni, tyle morderstw, tyle sadyzmu, tyle czegoś tak nieprawdopodobnego – czy byli ludzie którzy mogli jeszcze wierzyć w Boga? W Brzezince na bloku tyfusowym, na którym spędziłem wiele czasu, blockschreiberem był Waldek Nowakowski. Waldek był równocześnie świetnym grafikiem, i malarzem. Skądś zorganizował małe kartki pocztowe i farby. Malował na tych kartkach różne tematy. Między innymi te obrazki – pamiętam jak dziś, bo miałem te kartki u siebie w domu, potem przekazałem te kartki do Muzeum Oświęcimskiego i one tam gdzieś pewnie są – poruszały właśnie problem: wiary. Na jednej z kartek namalowany był krzyż, na krzyżu Pan Jezus, pod Panem Jezusem sterta trupów i napis: Boże, gdzie jesteś? Taki napis! Taki obrazek świadczy o tym, że człowiek, który go namalował, zachował wiarę. Wątpliwości, wynikające ze zbrodni, których świadkiem byliśmy na każdym kroku, nie spowodowały utraty wiary, tylko refleksję o miejscu Boga w tym morzu zbrodni, ale i „szczęśliwych” ocaleń.

W Gusen, wiara, pobożność i praktyki religijne były także (szczególnie w grupie polskiej) bardzo mocno – mimo wszystkich przejść, mimo wszystkich tragedii, mimo wszystkich cierpień, wszystkich dolegliwości, bardzo kultywowane. Grupa więźniów zorganizowała na przykład różaniec, kółko różańcowe. Różańce były zrobione z różnych materiałów, charakterystycznych dla warunków obozowych. Część została zrobiona z granitu, pochodzącego z kamieniołomów (małe kosteczki), część z drzewa z szubienicy, na której zginął najmłodszy więzień – Polak. W koralikach wywiercono otwory, w których umieszczono prochy tego zamordowanego chłopca. Wszyscy ci, którzy w obozie dostali takie kosteczki, zobowiązali się, że jeśli tylko Pan Bóg pozwoli im przeżyć obóz, to zrobią wszystko – nawet, gdyby mieli stracić wszystko inne – żeby te kosteczki przywieźć do kraju. Naszą intencją było to, żeby po powrocie do kraju odpowiednio oprawić te kosteczki, złożyć z nich normalny różaniec i ofiarować go Matce Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze, w podzięce za przeżycie obozu.


***


Warunki sanitarne, jakie panowały w Gusen już trochę opisywałem – były fatalne. Na wszystkich więźniów były jedne waschraumy (łaźnie) i jedne zbiorowe ustępy. Ludzie chorowali przeważnie na różne typowe dla warunków obozowych choroby: krwawe biegunki, tyfus i tym podobne. W latrynach działy się rzeczy nieprawdopodobne, bo kiedy jakiś kapo miał do więźnia jakieś pretensje, to po prostu szedł do latryny i go w tej latrynie topił.

Tak wiele jest różnych rzeczy, zdarzeń, sytuacji i postaw, których tu i teraz nie da się opisać. To wszystko, co ja tu mówię, to są bardzo schematyczne, fragmentaryczne i beznamiętnie brzmiące opisy, ale gdyby się chciało to przeżyć, gdyby się chciało to naprawdę opisać tak jak się to przeżyło, to byłoby prawie niemożliwe, tak było to potworne.


***


Pamiętam na przykład takie przeżycie w Oświęcimiu, tuż po dostarczeniu nas transportem. Pierwszą rzeczą jakiej się dowiedziałem było to, że brat Lusiek – którego do Oświęcimia wywieziono po pierwszym aresztowaniu w 40–tym roku, tuż przed przyjściem do obozu mojego Ojca – został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Neuengamme. Później dotarła do mnie informacja, że w trakcie likwidacji obozu został niestety zatopiony na statkach na Morzu Północnym. Tam został zamordowany. Po moim bracie do Oświęcimia trafił mój Ojciec. Kiedy przyjechałem do obozu dowiedziałem się, że Ojciec leży na 20–tym bloku – to był blok rewirowy, tam nie było wolno wchodzić. Chciałem się koniecznie z Ojcem zobaczyć, więc kiedy wszyscy więźniowie byli już na blokach (było już szaro) poszedłem pod blok, na którym leżał Ojciec. Wiedziałem przy którym oknie leży. Mimo całego potwornego ryzyka z tym związanego, wszedłem przez okno do Ojca. I tam właśnie, jeszcze zanim trafiłem na 11 blok – blok śmierci – tam się z Ojcem widziałem.

To wszystko łatwo się opowiada w tej chwili, kiedy siedzę bezpiecznie i spokojnie w domu z rodziną. Wszystkie te zdarzenia były w tym czasie nacechowane jakimś potwornym obciążeniem psychicznym, którego w żaden sposób nie da się opisać.

Podobnie jak nie da się opisać tych odczuć, jakie miałem w momencie, kiedy prowadzono mnie na Oddział Polityczny w Gusen. Przecież ja byłem przeświadczony, więcej – byłem pewny – że zaraz potem pójdę na rozstrzelanie. Kiedy mi odczytano, że zostałem ułaskawiony do dożywotniego obozu koncentracyjnego, to mimo, że to była przecież w konsekwencjach potworna sprawa, jednak to traktowałem wtedy, jako jakaś wyjątkową łaskę – życie zamiast śmierci. To było rzeczywiście jakieś wyjątkowe zdarzenie, bo nigdy przedtem, ani nigdy potem (a zawsze były takie izolacje) nie było wypadku ułaskawienia. To był jedyny przypadek w historii Gusen, że więźniowi skazanemu na karę śmierci, volksgericht w Berlinie nie zatwierdził tego wyroku, tylko ułaskawił go. To było zupełne poza wszelką fantazją nawet, a jednak jakimś dziwnym trafem, jakimś nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności czy cudem – zostałem ułaskawiony.

I muszę powiedzieć, że w moim życiu obozowym, na Montelupich i w obozach: w Oświęcimiu i Brzezince w Karnej Kompanii i na 11 bloku w tych stehebunkrach, w Gusen , tak wiele było sytuacji, w których przeżycie właściwie graniczyło prawie z cudem, a na pewno z jakimś wyjątkowym, nieprawdopodobnym szczęściem tak, że czasem nie mogę w to uwierzyć – a przecież żyję!

Warunki życia w obozie były wielokrotnie opisywane w literaturze, ale tylko niektóre z książek, które czytałem oddają choćby część prawdziwej grozy, jak tam panowała. Jedną z nich jest książka Wieśka Kielara (on pracował w transportkolonie – przy transporcie trupów z różnych komand). Ta książka w pewnym stopniu oddaje warunki życia w obozie, ale pokazuje je z jednego tylko punktu widzenia.


***


Muszę się szczerze przyznać: mój stan psychiczny w obozie był o tyle lepszy może niż innych, że miałem wielu serdecznych przyjaciół. To byli ludzie, których wcześniej nie znałem: Jurek Osuchowski, który cały czas się mną interesował, Zbyszek Wlazłowski i wielu innych.

Ja przecież nie miałem żadnego kontaktu z rodziną. Ludziom, którzy byli w karnej kompanii nie wolno było korespondować z domem, dostawać ani pisać listów. Nie wiedziałem więc zupełnie, co się z moją liczną rodziną dzieje. Przecież w Krakowie została moja Matka, został najstarszy brat – Józek, najmłodszy brat – Jurek. Nie wiedziałem co się z nimi dzieje. Nie miałem żadnej wiadomości na temat brata Mariana, który w 39 roku znalazł się w niewoli i był w oflagu. Nie wiedziałem, co się dzieje z moim bratem Bronkiem, który uciekł po zakończonej wojnie przez Rumunię, Francję Włochy, Hiszpanię, Portugalię. Dotarł do Anglii, był pilotem bombowca w polskim II Pułku Lotniczym. Później dopiero dowiedziałem się, że zginął w 25maja 1943 roku w walce powietrznej. Zginął śmiercią lotnika. To wszystko mogło załamać mnie psychicznie, dawało mi tyle do myślenia. Nie wiedziałem także co się dzieje z Ojcem – zostawiłem go przecież chorego w Oświęcimiu.

Trudno było o tym wszystkim nie myśleć, pomimo tych stałych i nieustannych obciążeń i konieczności koncentracji dla chronienia się przed różnymi zagrożeniami, które czyhały po prostu w każdej sekundzie, w każdej minucie, na każdym kroku.


Wyzwolenie

Potem zaczęły się nowe problemy – pod koniec już, kiedy rozpoczęła się prawdopodobnie inwazja na zachodzie. Prawdopodobnie, bo przecież w obozie nie wiedzieliśmy niczego na pewno, chodziły pogłoski, orientowaliśmy się z zachowania SS–manów.

W Linzu, niedaleko Gusen (jakieś 20 kilometrów) były olbrzymie zakłady przemysłu zbrojeniowego – metalurgicznego. Zaczęły się naloty lotnictwa alianckiego na Linz, na dworce kolejowe, na te właśnie zakłady przemysłowe. Po takich bombardowaniach były organizowane komanda więźniów, którzy byli wożeni na miejsce bombardowań i jeszcze zanim te się skończyły, już należało zabierać się do naprawiania torów kolejowych, bo od tego zależało zaopatrzenie Armii Niemieckiej. Mnóstwo ludzi na tych komandach ginęło od bomb, od różnych niewypałów, a przede wszystkim ginęli w wyniku brutalnego traktowania przez komandoführerów – przez Niemców.

Pamiętam z końcowych okresów w Gusen, że jeden z kolegów miał wiadomości z komanda elektryków, gdzie SS–mani naprawiali sobie aparaty radiowe. Po naprawieniu łapali audycje z jakichś zachodnich rozgłośni, z których można było zorientować się w postępach wojsk na wschodzie i na zachodzie Europy. Na własnoręcznie narysowanej mapie Europy znaczył postęp wojsk. Został na tym przyłapany i powieszony. To były już ostatnie dni przed końcem wojny. Ten przykład ukazuje, jak bardzo dramatyczne były konsekwencje zbierania wiadomości, które przecież każdego z nas bardzo interesowały. Każdy z nas w jakiś sposób wierzył w to, że przecież wyzwolenie przyjdzie. Tylko ci, którzy w to wierzyli przeżyli obóz. Ci, którzy nie wierzyli, albo szli kominem, albo w jakiś inny sposób.

Tak dotrwaliśmy do 5 maja 45 roku. Tego dnia – to była niedziela – staliśmy jak zwykle na apelu. W niedzielę przed południem zawsze odbywał się apel. Jedna sprawa była dla nas zadziwiająca: na wieżyczkach (postenkietach), na których zawsze stali wartownicy – SS–mani, teraz widzieliśmy jakichś staruszków, jakiś Wehrmacht. Nie było zwykłych wartowników! Staliśmy godzinę, dwie, trzy... Zwykle najpierw Lagerführer z Lagerschreiberem odbierali apel, potem nad wszystkimi obozami przelatywał samolot Głównego Komendanta obozów koncentracyjnych – Ziereisa. Dopiero po defiladzie tego samolotu apel kończył. A tym razem nikogo nie było, nikt do nas nie przychodził. Godzinami staliśmy i nikt się nie pojawiał. W pewnym momencie – zaskoczenie zupełne – brama wjazdowa do obozu zostaje wywalona i wjeżdża czołg. We wieżyczce czołgu siedzi murzyn. Na wachlarzach, na gąsienicach siedzi dwóch murzynów; z karabinami wprawdzie, ale tak jak by jechali na wycieczkę. Wywalili tę bramę, objechali więźniów w koło i... tyle ich było widać w obozie. Wyjechali. Więźniowie się zorientowali, że to już jest chyba wolność, że jak murzyni, to pewnie Amerykanie, zresztą znaki amerykańskie na czołgu.


***


Stałem i patrzyłem na to co się dzieje na placu apelowym zupełnie oniemiały. Więźniowie oszaleli. Kapowie, Niemcy–kapowie byli rozszarpywani dosłownie w strzępy, żywcem. Rosjanie rzucili się na magazyny z bronią i z bronią wyszli z obozu. Niektórzy więźniowie rzucili się na magazyny żywnościowe i sam na własne oczy widziałem, jak jeden z więźniów, prawie muzułmanin (tak byli nazywani więźniowie wychudzeni, krańcowo wyczerpani) dźwigał worek z mąką. Wszedł na plac apelowy i widać już było tylko pył z mąki. Nie było mąki, ani nie było więźnia – rzucili się wszyscy głodni więźniowie na tą mąkę. Po prostu szał!

SS–mani mieli hodowlę psów, przy pomocy których szczuli więźniów. Te psy latały w powietrzu! Kapo komanda kamieniołomów – Donecker schował się pod podłogą gdzieś w bloku, ale go odnaleziono i spalono go żywcem w krematorium. Działy się rzeczy zupełnie nieprawdopodobne. I wtedy grupa Polaków – tych właśnie starych häftlingów (więźniów) – doktor Gębik (Geblich?), Jurek Osuchowski, doktor Wlazłowski i jeszcze wielu innych, doszła do wniosku, że to trzeba opanować. Przecież jest choćby szpital obozowy, gdzie leżą chorzy, którymi trzeba się zajmować. Spowodowali, że bramę obozu z powrotem zamknięto, zorganizowano więźniów, którzy służyli w wojsku w regularną straż – przed więźniami i SS–manami, którzy z bronią uciekli w okoliczne lasy alpejskie. Amerykanie? Widzieli ich tyle, co ten czołg i potem już nie było ich przez trzy kolejne dni. Trzeba było zorganizować zaopatrzenie, trzeba było zorganizować bezpieczeństwo. Zresztą kiedy więźniowie dowiedzieli się, że w lasach alpejskich ukrywa się główny komendant wszystkich obozów – Ziereis, to grupa więźniów (uzbrojonych oczywiście) wyruszyła na poszukiwania we wskazanym mniej więcej kierunku w lasach alpejskich. Z pewnym trudem odnaleźli chatę, w której ukrywał się Ziereis z żoną i synem. Żonę i syna zostawili, ale Ziereisa przywieźli do obozu. I tutaj w obozie powstała taka grupa (szczegółów nie znam), która potraktowała się jako sąd, no i Ziereis został powieszony. Właściwie za tyle zbrodni spotkało go wielkie szczęście, bo śmierć po prostu. Śmierć w naszych oczach była zawsze wybawieniem w obozie, wybawieniem od wszystkich strasznych nieszczęść.


***


Część więźniów wyszła z obozu, wypłynęła z obozu do okolicznych miast, na przykład do Linzu. Niektórzy znaleźli się we Włoszech. Jurek Osuchowski z Włochami, z którymi się przyjaźnił, znając język, trafił do Włoch. Wszyscy, różnymi drogami zaczęli rozchodzić się, opuszczać obóz. Ja byłem chory i leżałem w szpitalu – miałem problemy, powikłania po przebytym tyfusie plamistym. W Regensburgu było sanatorium amerykańskim. Tam mnie przetransportowano i leczono. Po wyleczeniu przez pewien czas pomagałem w tym sanatorium: nauczyłem się robić zastrzyki, byłem takim jak gdyby pflegerem (sanitariuszem). Szło mi tak dobrze, że Amerykanie zaproponowali mi pozostanie w amerykańskiej służbie sanitarnej. Jak ja mogłem zostać tam na zachodzie, kiedy nie wiedziałem co dzieje się z Matką, z Ojcem, co z braćmi, co z całą rodziną? Oczywiście odmówiłem i postanowiłem wracać do kraju.

Wyżywienie już po przyjściu Amerykanów było bardzo dobre, dawali wojskowe racje żywnościowe; było co jeść. Leczenie było skuteczne, poczułem zupełnie dobrze. Wtedy zgłosiłem się do międzynarodowego komitetu, który powstał w Mauthausen–Gusen i powiedziałem, że chcę wracać do kraju. Urzędnicy byli bardzo zdziwieni, ale powiedzieli: jest takich kilku, którzy też chcą wracać do Polski i musimy zorganizować transport. Jak chcesz, to możesz ten transport poprowadzić do kraju z tym, że musisz się zobowiązać, że przeprowadzisz ich przez Austrię, Pragę, Bratysławę do Dziedzic. W Dziedzicach znajdziesz punkt, z którego będą mogli się już rozjechać po różnych terenach kraju, tam gdzie chcą.


Powrót

No i zaczęła się nasza wędrówka różnymi drogami. Tam gdzie się dało koleją, tam gdzie się dało – okazyjnie autobusami. Mam do tej pory listę uczestników tego transportu. Część z tych ludzi po drodze się wykruszyła, pozostawała gdzieś tam, w mijanych miejscowościach, porozjeżdżała się w różne strony, a część dojechała ze mną do Dziedzic. W Dziedzicach na stacji czekało nas pierwsze rozczarowanie, zupełne zaskoczenie. Olbrzymi napis: „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. To było moje pierwsze zaskoczenie, ale cóż miałem zrobić, myślę sobie jak się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b”. Po drodze dowiedzieliśmy się, że w Polsce są komuniści, że jest PRL, że to jest wszystko zorganizowane przez Związek Radziecki, że rządzą ludzie ze Związku Radzieckiego. Dochodziły do nas także głosy obiektywne o Pierwszej Armii Wojska Polskiego złożonej z Polaków, którzy nie dostali się do Armii Andersa, a jeszcze byli w Rosji i dążąc do Polski, weszli do I Armii WP – Armii Berlinga.

Przyjechaliśmy do tych Dziedzic. W Dziedzicach punkt kontrolny, zrobiono nam tymczasowe dowody osobiste, zrobili mi zdjęcie aparatem Leica (mam zresztą ten dokument do tej pory). Na podstawie tego dokumentu mogłem bezpłatnie dojechać do miejsca zamieszkania.


***


Oczywiście natychmiast wsiadłem w pociąg i wyruszyłem do Krakowa. Dojechałem.

Kiedy byłem aresztowany, to mieszkaliśmy przy ulicy Garbarskiej. W 40–tym roku po pierwszym aresztowaniu, rodzina została wyrzucona i mieszkaliśmy w Podgórzu, na Smolki 12c, na II piętrze. Przypuszczałem, że wszyscy, którzy przeżyli tam są... Pomyślałem, że wysiądę sobie w Borku Fałęckim na stacji kolejowej, bo stamtąd będę miał najbliżej na Smolki. Czytając spis lokatorów stwierdziłem, że wszyscy są, że wszystkie nazwiska są wpisane, więc opanowany optymizmem, sądząc że zastanę Dom, wyszedłem na II piętro. Tu pierwsze zaskoczenie: nasze mieszkanie nigdy nie było zamykane na kłódkę, a tam wprawdzie kłódka nie jest zamknięta, ale wisi. Dzwonek zepsuty, zapukałem. Drzwi otwarła mi jakaś dziewczynka. Ale u nas w domu nigdy nie było dziewcząt, oprócz przedwcześnie zmarłej siostry. Było nas sześciu braci, ale dziewcząt nie było. A więc dziewczynka, a za chwilę przychodzi matka. Powiedziałem jej jak się tak nazywam i że tutaj mieszkała moja Matka z rodziną. O proszę pana, ta pani została tu aresztowana w 44 roku, strasznie zbita i – jak nam wiadomo – wywieziona do obozu do Ravensbrück. Nikogo tutaj nie ma z tej rodziny.

Oszołomiony tą wiadomością, wyszedłem tak potwornie przybity, że idąc w stronę miasta (bo tu miałem jeszcze dalszą rodzinę, z którą chciałem nawiązać kontakt) tak jakoś pobłądziłem, że się znalazłem na Salwatorze, to jest na drugim końcu Krakowa. Ale dotarłem do swoich i dowiedziałem się, że rzeczywiście już wszyscy wiedzieli. Ojciec wrócił Buchenwaldu, a Matka została aresztowana w 44 roku przez Gestapo, straszliwie zmaltretowana i zbita została wywieziona do Ravensbrück i tam została zagazowana i spalona. Czekały mnie jeszcze następne uderzenia jak obuchem: najstarszy brat Józek – ponieważ AK–owcy byli tępieni na wszelkie możliwe sposoby a on był jednym z takich czołowych AK–owców – organizatorów ruchu oporu w Krakowie – ukrywa się na Śląsku pod przybranym nazwiskiem. Najmłodszy brat Jurek (pseudonim Gala) siedzi w lochach na Kamiennej, we więzieniu.


Aresztowanie brata Jurka (1945)

Jak to się stało, że on siedział? Po prostu wyszedł z lasu tuż po zakończeniu wojny, ażeby się dowiedzieć co się dzieje z rodziną, czy ktoś nie wrócił. Szedł przez Rynek pod Sukiennicami, po tej stronie, gdzie pomnik Mickiewicza. Podeszło do niego trzech cywili, którym widocznie ktoś doniósł, że będzie taki AK–owiec z partyzantki, no i powiedzieli: my chcemy z panem rozmawiać, tutaj na św. Jana jest posterunek milicji i jeżeli pan nic nie ma przy sobie, to pana oczywiście zwolnimy. Brat był młodym chłopakiem, ale starym, doświadczonym partyzantem. Przez cały właściwie czas, jego praca w ruchu oporu, w konspiracji polegała na tym, że siedział w lesie w partyzantce. Był doskonale wyszkolonym partyzantem, służył w zwiadzie konnym – zresztą to odrębna historia, którą trzeba by napisać, bo jego przygody, jego pobyt w zwiadzie konnym, jego walka w czasie okupacji, to niezwykle ciekawa historia.

Był ubrany w zdobyczny, skórzany czarny płaszcz. Chcą go zrewidować – wiedział że ma przy sobie dwa pistolety dziewięciostrzałowe – ale nic nie dawał po sobie poznać, szedł z nimi i przy straganach z kwiatami poczęstował ich papierosami, oni się pozwolili poczęstować, dał im zapałki i wtedy, kiedy oni zapalali papierosy, on zaczął uciekać między te stragany z kwiatami, w stronę Siennej. Zaczęła się strzelanina. Jak mi opowiadał potem mój przyszły teść, który z okna domu widział całe to zdarzenie, ludzie leżeli plackiem na Rynku. Przekupki, przechodnie, wszyscy. Okazało się wtedy, jak wielu ludzi ma broń przy sobie, ilu strzelało z różnych kierunków Rynku. A brat uciekał w stronę ulicy Siennej, bo chciał dotrzeć na ulicę Gertrudy. Przy Gertrudy mieliśmy nieujawniony jeszcze lokal konspiracyjny – tam chciał się dostać. Stary partyzant – strzelali w jego stronę, ale on nie chciał być łatwym celem do trafienia, więc w różnych przysiadach, podskokach przebiegał tą przestrzeń, a dla odstraszenia strzelał w powietrze z tego swojego, najpierw jednego, potem drugiego pistoletu. Ścigający trochę bali, bo jednak uciekający strzelał i mógł im zrobić krzywdę. W ten sposób dobiegł ulicą Stolarską do kościoła Dominikanów. Z ulicy Gertrudy wyjechał konny wóz z żołnierzami rosyjskimi (później brat mi to opowiadał). Jurek zastanawiał się nad tym, czy do nich strzelać, czy ich nie zaczepiać. Myślał, że jak ich nie będzie zaczepiał, to oni przejadą i dadzą mu święty spokój. Nie strzelał do nich. Tymczasem oni z pepeszy oddali do niego serię, został postrzelony w obydwie nogi, no i oczywiście o dalszej ucieczce nie było mowy. Wystrzelał co miał do wystrzelania i wskoczył – koło kościoła Dominikanów jest taki dół – wskoczył w ten dół i stamtąd został wyciągnięty. Na Stolarskiej stały takie wózki dwukołowe, którymi ludzie przewożą różne meble, fortepiany itd. Włożyli go na taki wózek i zawieźli na komendę rosyjską – wtedy rosyjska komenda była w Rynku Głównym, w Pałacu pod Baranami. Z komendy rosyjskiej zawieźli go do rosyjskiego więzienia koło Montelupich, w fortach, które stoją zresztą do tej pory.

Dowiedziałem się więc, że Jurek siedzi w więzieniu na Kamiennej i dowiedziałem się też, że jest ranny. Zamieszkałem u moich krewnych (wujostwa – brata mojej matki – wujka Wodnickiego). Zastanawiałem się, co mam zrobić; Jurka przecież trzeba jakoś ratować, wyciągnąć z tego więzienia.

Chodziłem wtedy w obozowych, pasiastych spodniach, gdzieś udało mi się zdobyć cywilną marynarkę – taki był mój strój po powrocie z obozu. Tramwaj (jedynka) przejeżdżał przez ulicę Floriańską, Rynek i dalej w ulicę Grodzką; koło kościółka św. Wojciecha był przystanek tramwajowy. Wsiadłem do tej jedynki na przedni pomost; za okupacji pierwsze pomosty były nur für Deutsche, ale już wtedy nie. Nagle jakiś oficer – kapitan rzuca mi się na szyję i obcałowuje mnie – wita się wylewnie. Nie poznałem go – był w mundurze. "Nie poznajesz mnie? Jestem Julek Haraschin, przecież siedzieliśmy razem na Montelupich". Pyta się: co robisz? Odpowiedziałem, że nic nie robię, przecież widzi, że jestem jeszcze w pasiaku po powrocie z obozu... A co ty robisz? Jestem prokuratorem w Prokuraturze Wojskowej. Mówię mu: Spadłeś mi z nieba, bo właśnie na Kamiennej siedzi we więzieniu mój brat. Twój brat? Ten Baster jest twoim bratem? No tak – odpowiadam. "To jemu grozi czapa, bo jest pięciu postrzelanych, rannych w strzelaninie z nim na Rynku. Przyjdź do mnie do sądu – na Montelupich był sąd wojskowy – popatrzymy na akta, zobaczymy co się da zrobić. Na drugi dzień przyszedłem do niego do sądu, oglądnęliśmy te akta. Wydał mi zezwolenie na widzenie z bratem, poszedłem do tego więzienia w fortach i widziałem się z bratem – był ranny. Po przeglądnięciu akt Haraschin stwierdził, że jest źle. Jeżeli pięciu postrzelonych się zgłosi i powiedzą, że to Jurek do nich strzelał, to on jako sędzia nie może wydać innego wyroku, tylko czapę, czyli karę śmierci. Zaproponował jednak pewne rozwiązanie, które chociaż mało prawdopodobne, dawało jednak jakąś nadzieję. Podał mi adresy tych ludzi, którzy mieli być świadkami, a moim zadaniem było załatwienie z nimi, żeby nie zgłosili się na rozprawę. Spośród tych pięciu odnalazłem czterech, załatwiłem z nimi, różnymi sposobami, między innymi przy pomocy pieniędzy zdobytych w rodzinie, że nie zgłoszą się na rozprawę. Piątego nie znalazłem. Nie było siły. Haraschin dał mi jeszcze adwokata, który bronił w sprawach wojskowych – pana Korneckiego – i we trójkę ustaliliśmy przed rozprawą, że jeżeli zgłosi się ten piąty, to adwokat będzie tak prowadził przesłuchanie, żeby on nie mógł stwierdzić kategorycznie że został przez oskarżonego (przez brata) postrzelony. Rozprawa się odbyła, rzeczywiście adwokat świetnie tą sprawę rozegrał, zresztą przy udziale prowadzącego rozprawę Haraschina (wówczas jeszcze kapitana). Ten piąty świadek (później pracowaliśmy razem – był woźnym w ZBM–ie) stwierdził, że on nie wie kto do niego strzelał, strzelało wielu ludzi, a poza tym on biegł od strony kościółka św. Wojciecha, więc najprawdopodobniej (sam tak stwierdził), nie został postrzelony przez uciekającego. W efekcie sędzia wydał wyrok skazujący brata na dwa lata więzienia. Wyrok dwuletni wtedy objęty był amnestią i dzięki takiemu wyrokowi brat wyszedł z rozprawy na wolność.

Oczywiście cały ten splot wydarzeń, spotkań, znajomości i sympatii – to było wielkie szczęście. Później spotykałem się z wieloma najrozmaitszymi zarzutami z powodu moich kontaktów z późniejszym pułkownikiem Haraschinem. Ten opisany fakt uratowania życia bratu – były zresztą potem jeszcze następne sprawy, które dalej opiszę – był wystarczającą podstawą, ażeby nie dawać pełni wiary różnym opowiadaniom na temat działalności późniejszego już pułkownika Haraschina.

Ciekawy przyczynek do tej opowieści: parę lat temu zadzwonił do mnie redaktor z gazety „Czas krakowski” i polecił przeczytanie długiej notatki z jednego z ostatnich wydań gazety. W notatce zrelacjonowano, że w więzieniu rosyjskim na Montelupich w jednej z cel znaleziono bardzo czytelny napis na ścianie – Jerzy Baster.

Po wyjściu z więzienia Jurek wrócił do lasu.

"Więzień, nie więzień" na Placu Inwalidów (1946)

Po powrocie z obozu, oprócz naturalnych w tej sytuacji trudności, związanych z ustaleniem losów członków rodziny, zapewnieniem najskromniejszych choćby warunków bytowych, najtrudniejsze były sytuacje takie, jak wyżej opisana. Oczywiście było ich więcej w związku z nastawieniem „władzy ludowej” na tępienie wszystkich „wrogów politycznych”, w tym AK–owców.

Przypuszczam, że znakomite znaczenie dla dalszych moich losów więziennych już w PRL–u miał ciąg dalszy sprawy szewca – Władyki. Wspominałem o nim przy okazji opisu mojego pobytu na Montelupich, gdzie został osadzony za sprawą niejakiego Dziadonia (też szewca) kolaboranta. Kiedy żegnaliśmy się przed wywiezieniem Władyki do Oświęcimia, ktoś powiedział, żeby zainteresować się jego dalszymi losami, kiedy już przyjdzie wolność. Wiedziałem, że mieszkał w Gdowie. Kiedyś, przechodząc przez Plac Zgody w Podgórzu, zobaczyłem autobus z napisem Gdów. Przypomniałem sobie wtedy, że przyrzekłem Władyce, że zainteresuję się co się z nim stało. Nie miałem nic innego do roboty, wsiadłem więc do tego autobusu i pojechałem do Gdowa. Z jego opowiadań i opisów jeszcze podczas pobytu na Montelupich, wiedziałem mniej więcej gdzie stoi jego dom. Odnalazłem go. Okazało się, że nie ma już w nim Władyków. Stary Władyka zginął w obozie, żona jego także. Zginęła też w obozie córka. Żyje jedynie syn, ale już tu nie mieszka, a pracuje gdzieś na ziemiach odzyskanych. Od sąsiadów, którzy tam mieszkali w czasie aresztowania rodziny Władyków dowiadywałem się, czy oni pamiętają, jak to było z tym aresztowaniem. Oczywiście wszyscy starsi mieszkańcy pamiętali.

Wszystko się we mnie burzyło – wróciłem do Polski po takich przeżyciach, a tu takie draństwo: Dziadoń – sprawca całego nieszczęścia – żył w Krakowie, świetnie mu się powodziło. Człowiek, który spowodował zamordowanie całej rodziny żydowskiej i przez którego zginęli Władykowie. To były ofiary Dziadonia, o których wiedziałem, a ile było ich jeszcze? Więc we mnie się wszystko burzyło, jak to możliwe? Spisałem oświadczenia sąsiadów, w którym oni opisali, jak się odbyło rozstrzelanie tych Żydów i aresztowanie Władyków. Ja dopisałem swoje oświadczenie, o tym co od Władyki słyszałem na celi. Postanowiłem złożyć doniesienie do prokuratury.

Moi przyjaciele, rodzina, ludzie z branży szewskiej (mój wujek – Wodnicki był szewcem, mój teść był szewcem) mówili mi, żebym nie zaczynał z Dziadoniem, bo on ma całe UB, milicję i prokuraturę w kieszeni. „On ma tyle pieniędzy i kontaktów, że cię zniszczy. Nie zaczynaj z nim, to nic nie da”. Nie chciało mi się w to wierzyć, a ponieważ miałem dosyć dużo przyjaciół, kolegów obozowych jeszcze z czasów Oświęcimia, a szczególnie z czasów Gusen, czułem się pewniej. Moim przyjacielem z tych czasów, któremu bardzo w Gusen pomogłem, był Zygmunt Kłopotowski. Jak się okazało – Zygmunt po powrocie z obozu został szefem kancelarii premiera Cyrankiewicza. Cyrankiewicza też poznałem w Oświęcimiu, ale zwróciłem się do Kłopotowskiego: znaliśmy się lepiej. Pojechałem do Warszawy i opisałem mu całą sprawę. Powiedziałem, że chcę złożyć doniesienie w Krakowie, ale boję się, ponieważ Dziadoń ma w Krakowie ogromne wpływy. On mi powiedział: jeśli ci się chce zaczynać, to ja zadzwonię do Sawickiego (ówczesny prokurator generalny o pseudonimie „Fajeczka”) i on cię przyjmie. Zadzwonił do prokuratora Sawickiego, ten mnie przyjął, powiedziałem mu o co chodzi. Przyjął ode mnie te dokumenty do załatwienia. Stwierdził, że to nie jest żadna sprawa, żebym się o nic nie obawiał, on to załatwi.

Mieszkałem wtedy u wujostwa Wodnickich przy Sobieskiego, myślałem o uruchomieniu sklepu na Starowiślnej, który miałem przedtem, w czasie okupacji. Wtedy był to punkt kontaktowy AK, magazyn broni i materiałów wybuchowych. Ponieważ późniejszy użytkownik tego lokalu zadeklarował, że odda mi lokal natychmiast, jak tylko będę go potrzebował, postanowiłem zorganizować sobie sklep.

Po jakichś dwóch tygodniach po wizycie w Warszawie, idę z Sobieskiego, wchodzę z ulicy Garbarskiej na Planty, a przy Plantach zatrzymuje mnie jakiś starszy facet i mówi: „jak nie wycofasz tych papierów, które złożyłeś w Warszawie, to będzie z tobą źle”. Rozejrzałem się, nigdzie w koło milicjanta, więc mówię: nie po to składałem, żeby teraz wycofywać. Rozeszliśmy się. Za jakieś kolejne dwa tygodnie, podszedł do mnie w tym samym miejscu człowiek z podniszczoną walizeczką – taki jakiś biedny, jakby ze wsi. Którędy dojdę do Dworca? Spytał. Powiedziałem mu, żeby szedł Plantami i dojdzie prosto do Dworca. Zorientował się, że ja nie idę w tamtą stronę. A do Rynku którędy dojdę? Powiedziałem, że idę do Rynku i mogę go zaprowadzić. Poszliśmy więc Plantami w stronę Rynku. Nie zeszliśmy jeszcze z Plant na plac Szczepański, kiedy podszedł – do niego, nie do mnie – tajniak. Wylegitymował się, że jest z milicji i powiedział, że ten człowiek z walizeczką jest podejrzany o kradzież i że on go aresztuje. Powiedziałem, że on mnie tylko prosił, żeby mu pokazać drogę na Rynek. Powiedział mi: „Ponieważ Pan był w towarzystwie podejrzanego, my Pana wylegitymujemy. Jeśli Pan jest w porządku to Pana oczywiście zwolnimy”. Wszystko to wyglądało sensownie, bo rzeczywiście, jeżeli ten człowiek był podejrzanym, to ja byłem w towarzystwie podejrzanego. Poszliśmy więc Karmelicką (myślałem, że na Batorego, bo tam była milicja), ale minęliśmy Batorego i doszliśmy na Plac Inwalidów, na UB. Mnie zostawił na portierni (przy wejściu bocznym, niedaleko Parku Krakowskiego), na parterze. Byłem kawalerem, co dopiero wróciłem z obozu, przeżyłem mnóstwo trudnych, czasem śmiertelnie trudnych sytuacji. Nie bałem się więc tak za bardzo. Siedziałem tak dość długo i nikt mnie nie przesłuchuje, więc zacząłem się tam trochę burzyć. Podoficer dyżurny mówi: niech pan się nie denerwuje, nie ma widocznie oficera, który ma pana przesłuchiwać. Za chwilę mnie wzięli z dyżurki, ale – patrzę przez okno – a facet z tą podniszczoną walizeczką idzie sobie przez Plac. Zorientowałem się wtedy, że to nie jest tak. Że to ja jestem załatwiony, że to nie chodziło o tego z walizeczką tylko o mnie. Byłem już trochę spokojniejszy, bo wiedziałem przynajmniej o co chodzi, że tu się coś kroi i trzeba się skupić na swojej obronie. Tylko przed czym? W jakiej sprawie?

Po jakimś czasie – nikt ode mnie nie bierze żadnych depozytów, nie wpisują mnie do żadnej księgi przyjęć – wyjeżdżamy windą na IV piętro. Nad drzwiami, przez które mnie wpuszczają, widzę numer "404". Za biurkiem młody porucznik. „Proszę Pana, my mamy do Pana sprawę. Pan wrócił z amerykańskiej strefy okupacyjnej, cała Pana rodzina należała do AK, Pan też jest byłym AK–owcem”. Powiedziałem mu, że to wszystko było już bardzo dawno temu, że byłem już za okupacji aresztowany przez Niemców, przeszedłem przez obóz. „Tak, to wszystko nam wiadomo, ale został Pan uwolniony przez Amerykanów i Pan wrócił do Polski ze strefy amerykańskiej? W jakim charakterze i po co? W charakterze szpiega!”. Powiedziałem, że jestem Polakiem, na niczyją rzecz nie byłem i nie będę szpiegiem...

W sposób oczywisty było widać, że to wszystko jest dobrze przygotowane – prowokacja. Zarzucano mi, że na pewno jestem szpiegiem, bo kto wraca od Amerykanów do Polski i nie jest szpiegiem? Wszyscy uciekają do Amerykanów, a ja od nich przyjechałem. Tłumaczyłem im, dlaczego przyjechałem. Że całą rodzinę straciłem, nie mam nikogo, a do obozu nie docierały żadne informacje – takie to były rozmowy. Jedno muszę stwierdzić: siedziałem na celi 14, siedziałem tam pół roku, widziałem ludzi, którzy przychodzili po przesłuchaniach zmaltretowani – mnie na Placu Inwalidów nie uderzono ani raz. Zarzucano mi tylko przez cały czas, że oni wiedzą że ja byłem w WIN–ie, NSZ–cie przed aresztowaniem, że cała moja Rodzina związana jest z wrogami reżimu, wrogami Związku Radzieckiego, wrogami Polski itd. Takie różne pogaduszki, które trwały i trwały, które do niczego nie prowadziły. Nie spisywano ze mną żadnych zeznań, żadnych protokołów, nie odebrano ode mnie depozytu, i nie zapisano mnie do księgi przyjęć. Nie figurowałem w żadnych rejestrach – dla rodziny i bliskich po prostu przepadłem.

Później dowiedziałem się, że zaczęli mnie szukać, dowiadywali się na milicji, w UB. Poszli też do pułkownika Haraschina i powiedzieli mu, że ja gdzieś przepadłem. Jemu podlegał Urząd Bezpieczeństwa. Wezwał więc szefa UB – majora Bieleckiego. Jak mi później Haraschin opowiedział, wzywał go trzykrotnie, ten przynosił książkę przyjęć – nie ma Bastera. Gdyby był, to byłby zapis w książce przyjęć. A ja siedziałem mając przy sobie wszystko, co miałem przy aresztowaniu – nie odebrano ode mnie nic. Prawdopodobnie legalnie nigdy bym stamtąd nie wyszedł. Niedużo brakowało natomiast, a uciekłbym stamtąd. Z tej celi, która była w piwnicy, wyprowadzano nas na spacer na korytarz na parterze. Wartownik zamykał kratę i spacerowaliśmy po tym korytarzu, oczywiście zamkniętym. Na korytarzu były wąskie drzwi. Jak zwykle, ciekawość wzięła górę: chwyciłem za klamkę, drzwi się otwarły. Prowadziły na balkon nad dużą salą widowiskową – sądzę, że UB miało tam salę zebrań. Okna z tej sali wychodzą na Park Krakowski. Są zakratowane, ale takie kraty, jakie tam były, to dla nas, doświadczonych więźniów Montelupich i obozów, to nie były żadne kraty: wysokie okna i trzy poprzeczne pręty z marnego żelaza. To miała być nasza droga do wolności. W trójkę uzgodniliśmy plan ucieczki z Placu Inwalidów. Dwa mokre ręczniki, kraty się rozciąga i... Park Krakowski.

Dowiedziałem się, że jeden z kolegów z celi powinien wkrótce wyjść na wolność – tak wynikało z jego opowiadania. Na bibułce do skręcania papierosów napisałem gryps: opisałem gdzie jestem, na której celi, nie napisałem ani nazwiska, ani adresu, ale powiedziałem mu komu to ma dostarczyć. Wtedy był już w domu najstarszy brat – Józek. Józek ukrywał się w Chorzowie pod przybranym nazwiskiem – Łopatecki. Zresztą ślub wziął pod tym nazwiskiem w Kościele Kapucynów. Ślubu udzielił brat jego żony, zakonnik.

Kolega rzeczywiście dostarczył gryps mojemu starszemu bratu. Tym sposobem rodzina miała pierwszą informację ode mnie po pół roku. Dawali ogłoszenia do gazet, zdjęcia – zaginął, nie powrócił – poszukiwania. Dopiero z tego grypsu dowiedzieli się, że żyję i gdzie jestem. Brat zaniósł ten gryps do pułkownika Haraschina. Kiedy ten dostał gryps, nie chciał własnym oczom wierzyć. Na drugi dzień był u szefa Urzędu, on po raz kolejny powiedział, że Bastera u niego nie ma. Wtedy on wyciągnął gryps i powiedział, żeby go zaprowadził na celę 14. Zaprowadził. Miałem wtedy brodę prawie do pasa. Ja jego poznałem, on mnie nie poznał, bo przedtem nigdy brody nie nosiłem. Zabrali mnie wtedy do gabinetu szefa UB – majora Bieleckiego, a on się zapytał, kto mnie aresztował. Powiedziałem, że mi się nie przedstawił, ale byłem przesłuchiwany w pokoju 404. Siedzieliśmy z Haraschinem w gabinecie szefa Urzędu, a w sekretariacie słyszeliśmy (przez obite szczelnie drzwi) awanturę jaką Bielecki robił porucznikowi Sokołowskiemu – z pokoju 404. Sokołowski – nazwisko czysto polskie, ale był Żydem, tak jak wielu oficerów śledczych, dochodzeniowych na Placu Inwalidów – zdążyłem to zauważyć kiedy byłem prowadzony na przesłuchania. W chwilę potem, razem z Haraschinem wyszedłem z Placu Inwalidów. Dwaj koledzy, z którymi miałem uciekać, uciekli przez to okno któregoś z następnych dni. Nie zostali złapani, później się z nimi spotkałem.


***


Muszę stwierdzić jedną ważną różnicę w atmosferze więzienia na Montelupich i więzienia na Placu Inwalidów. W więzieniu na Montelupich był zespół więźniów – ludzi inteligentnych. Byli to ludzie o różnych zapatrywaniach, o różnych przekonaniach politycznych i światopoglądowych – byli narodowcy, byli komuniści, byli księża, byli zakonnicy – ale wszyscy byli ludźmi kulturalnymi, na poziomie, z którymi można było spokojnie porozmawiać. Zresztą urozmaicałem sobie i współwięźniom czas na Montelupich w ten sposób, że wróżyłem z kart, narysowanych przez siebie na tekturze i na różne inne sposoby. Atmosfera była więc – jak na więzienne warunki – zarówno jeśli chodzi o ludzi, jak i różne zajęcia, bardzo dobra. Natomiast na Placu Inwalidów siedziała zbieranina rzezimieszków, bandziorów i inteligentów. Na przykład na Montelupich robiliśmy tzw. Cholewińskiego. Co to było? Nowo przybyłemu więźniowi stwarzało się taką atmosferę (rodzaj teatru), że przychodzi radca Cholewiński, który pomaga w rozwiązywaniu różnych problemów. Chodziło o to, żeby uspokoić człowieka, który był pod presją faktu, że siedzi we więzieniu i nie wie co go może spotkać. Radca Cholewiński na Montelupich uspokajał. Mówił do niego, doradzał żeby się nie denerwował. Wynajdywał sposoby na uspokojenie. Natomiast Cholewiński robiony na Placu Inwalidów, to było jedno wielkie chamstwo. Brutalne chamstwo. Kiedy przyszedłem na celę, więźniowie nie zauważyli że jestem byłym więźniem obozów koncentracyjnych. Chcieli mi zrobić Cholewińskiego tak, jak każdemu, który przychodził. Powiedziałem im: wtedy kiedy ja Cholewińskiego robiłem, to wyście nie wiedzieli co to jest więzienie i pokazałem im numer obozowy. Wtedy się odczepili. Ja miałem święty spokój i mogłem nawet spróbować wpływać na to, żeby nie robili Cholewińskiego w sposób tak ordynarny, chamski i brutalny.

Epilog

Tak skończył się mój półroczny pobyt na placu Inwalidów i kolejny powód do wdzięczności w stosunku do Julka Haraschina, z którym potem przez długi czas utrzymywaliśmy kontakt towarzyski. Moi koledzy AK–owcy mieli do mnie o to wielkie pretensje – kiedy witałem się z nim na ulicy, oni mówili: jak ty możesz temu człowiekowi, który na tylu AK–owców wydał wyrok śmierci, jak ty mu możesz rękę podać. Powiedziałem to kiedyś Julkowi. On mi powiedział tak: „Co ja mogłem zrobić innego w tych warunkach?”. Powiedziałem, że mógł przecież nie pracować w sądzie wojskowym. Jest prawnikiem, mógł pracować w każdym innym zawodzie prawniczym, tak jak wielu jego kolegów po fachu. „No wiesz – odpowiedział – tak mogło być i pewnie tak powinno być, ale mój ojciec (którego ja nawiasem mówiąc znałem – był moim dyrektorem w szkole podstawowej – Karol Haraschin), był przyjacielem Żymirskiego.” W czasie, kiedy Żymirski miał jakąś aferę zaraz po pierwszej wojnie światowej z maskami gazowymi, to ojciec Julka Haraschina pomógł mu w ucieczce z Polski. Uciekł do Rosji. I kiedy Żymirski przyjechał z I Armią WP do Polski, znalazł się w Krakowie. Tu spotkał się z ojcem Julka Haraschina i powiedział mu, że zrobi co będzie chciał z wdzięczności za to, że mu wtedy pomógł. On powiedział, że jemu nic nie potrzeba, ale ma syna – „jak chcesz, to jemu pomóż”. Po trzech miesiącach Julek dostał powołanie do prokuratury wojskowej Ministerstwa Obrony Narodowej ze stopniem oficerskim kapitana, ze skierowaniem do Prokuratury w Krakowie. „Nie miałem nic do gadania!” – mówi Julek. No tak – mówię – ale wyroki musiałeś wydawać? Nie mogłem nie wydawać – stwierdził – bo ja wyroki dostawałem gotowe, napisane na papierze, tylko miałem je odczytać na rozprawie.

Pozostanie to już na zawsze kwestią jego sumienia. Tak jak na zawsze pozostanie faktem to, że zarówno mojemu bratu, jak i – prawdopodobnie – mnie samemu Julek uratował życie. Człowiek jest istotą skomplikowaną.


***


Tym sposobem doszedłem do końca opowiadania moich przeżyć okupacyjnych i trochę pookupacyjnych. Trzeba stwierdzić, że to jest tylko opowiadanie. Suche opowiadanie. Wiele z tych zdarzeń, o których opowiedziałem – gdyby można przeżyć je od nowa – to na temat każdego z nich przy bardziej szczegółowym opracowaniu można by napisać albo opowiedzieć kilka kaset, czy kilkadziesiąt stron. Oczywiście ani pamięć mi na to nie pozwala – bo to jednak jest duży upływ czasu – ani mój stan psychiczny nie sprzyja przypominaniu sobie tych wszystkich rzeczy i przeżywaniu ich od nowa. Dlatego nie mogę, nie chcę się w to wszystko wgłębiać. Należałoby wiele jeszcze uzupełnić, żeby obraz był pełniejszy, a ludziom oddać choćby część sprawiedliwości.

Na przykład, jak niesłychanie cennym człowiekiem – tutaj w Krakowie, w Radzie Głównej Opiekuńczej – była starsza pani, którą na Montelupich nazywaliśmy ciocią Zazulową. Dwa razy w tygodniu, siedzący w beznadziei więźniowie na Montelupich, słyszeli trąbkę starego Forda, którym kierowca, kiedy tylko zjechał z ulicy Długiej w kierunku Montelupich, trąbił zawzięcie tak, że słyszeliśmy ją na celach i wiedzieliśmy że jedzie Ford z ciocią Zazulową i wiezie pajdki chleba z farszem z cebulą. Kto to była ciocia Zazulowa? To była starsza szczuplutka pani, ubrana zawsze na czarno (widziałem ją przez wydrapaną szparę przy koszu w mojej celi). I ona przyjeżdżała tym Fordem. Miała taką niesłychaną energię i taką jakąś chęć pomagania, że nie liczyła się zupełnie z Niemcami, tylko od razu razem z kierowcą wyładowywali te pajdki chleba i były rozdzielane na cele między więźniów. Ciocia Zazulowa pozostanie w pamięci każdego więźnia na Montelupich, szczególnie tych, którzy siedzieli dłużej – jako jakiś anioł opatrznościowy, który pomagał przetrzymać Montelupich. Teraz często, gdy chodzę na cmentarz Rakowicki, przechodzę koło jej grobu i zawsze z wdzięczną pamięcią myślę o cioci Zazulowej.

Można by było bardzo wiele powiedzieć na temat czasu przed moim aresztowaniem, na temat pomocy jakiej udzielałem państwu Richterom i Korenwoldom – to były dwie żydowskie rodziny. Richterów poznałem na Potockiego 12, przy okazji wizyty u grafa Prokopowicza i Hansa Fleischera, którzy mi pomagali w wyciąganiu mojej rodziny, która była w całości aresztowana.


***


Ale przede wszystkim winien jestem jest podstawową rzecz: mam mianowicie obowiązek powiedzieć o moich najbliższych ludziach, mojej rodzinie. Trudno jednak będzie mi znaleźć właściwe słowa ażeby opisać wartość, wielkość, wręcz ogrom patriotyzmu, miłości dzieci i miłości Ojczyzny jaką pokazała moja Matka. Przeżyła przecież całą okupację, przeżyła pójście kilku synów do wojska. Pamiętam jak dziś, jak żegnała pierwszego syna – Bronka, który został zmobilizowany i szedł do lotnictwa. Mówiła: „uważaj na siebie Bronek, ale pamiętaj zawsze o tym kim jesteś, że jesteś Polakiem. Uważaj na siebie, ale nie zapominaj o tym, że jesteś Polakiem”. Taki był jej stosunek przez całe życie do wszystkiego co się wokół niej działo. A przeżyła rzeczy straszne. Najpierw przeżyła aresztowanie wszystkich i jej samej w 40–tym roku. Na Montelupich i potem w Oświęcimiu jedyny syn – Lusiek, ten właśnie, który później zginął w Neuengamme. Ona to przeżyła! Potem przeżyła w sposób tragiczny aresztowanie męża i moje. Widziała, jak mnie dwunastu gestapowców skutego prowadziło przez ulicę. Jeden z uczestników ruchu oporu, konspiracji, organizatorów Kedywu krakowskiego – Powolny w książce pod tytułem „Uparci" pisał o mojej matce. Została zupełnie sama, bo najmłodszy syn był w partyzantce w lesie, najstarszy syn był w obozie koncentracyjnym we Flossenburgu – później stamtąd uciekł. Ona to wszystko przeżyła, ona przeżyła wszystkie aresztowania. Mimo wszystko nie załamywała się, a jeszcze uczestniczyła w pracach konspiracyjnych. Sama została aresztowana przez Gestapo i wywieziona do Ravensbrück. Tam – zagazowana i spalona – oddała swoje życie. Myślę, że mało kobiet można by było postawić za tak absolutny i tak szlachetny wspaniały wzór Matki, Kobiety, Patriotki, która potrafiła tak wiele, a właściwie wszystko – na czele z samą sobą poświęcić dla Ojczyzny, dla Kraju. Podobnie było z moim Ojcem. Ojciec przeżywał to trochę inaczej. Aresztowany, więziony w Oświęcimiu, wrócił. Zmarł w wyniku rozstroju zdrowia, spowodowanego warunkami życia obozowego.



***


Na tym kończy się zapis na kasetach magnetofonowych. Opracowanie zakończyłem 24 września 2001 r. – w trzy lata i jeden miesiąc po śmierci Taty


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi