Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Zdzisław Jabłoński, Wspomnienia po latach (II)


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Zdzisław Jabłoński ps. „Szczupak”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993[1]




Jest początek stycznia 1993 roku. Jutro święto Trzech Króli. Przed 48 laty byłem już z powrotem w oddziale po wypadzie do Krakowa, w Sylwestra 1944 roku z plut. pchor. Edwardem Nowackim - „Soroką”. Tak więc myślami jestem dziś w „Domu Zdrowie”, obecnej Klinice Położniczej, na rogu ulic Łobzowskiej i Siemiradzkiego. Leżał tam wówczas Olek Koralewicz - „Ralf” po nieudanym zamachu na kierownika Arbeitsamtu z ulicy Wąskiej. Leżał tam też Kazik Lorys - „Zawała” po akcji na Baumgartena. Na przełomie kwietnia i maja 1945 r. leżałem też i ja. „Dom Zdrowia” był własnością dr. Sędzimira, a jego żoną była Zizi Halama, siostra Lody Halamy. Pracowała tam także pani Julia Raszewska, a w pokoiku na parterze mieszkał jej syn Staś, mój kolega, którego w czasie pobytu w Krakowie chciałem zobaczyć.

Idąc na ulicę Szlak wstąpiłem do „Domu Zdrowia”. Nie zastałem Stasia. Już od paru miesięcy był w oddziale partyzanckim „Żelbet” na Podhalu. Przywitała mnie jego matka, pani Julia. Bardzo się ucieszyła ze spotkania ze mną i powiedziała:

- Stasia nie ma, ale jest chyba twój kolega, ranny w nogę, przywieziony z tamtych stron gdzie ty przebywasz.

Pojechaliśmy na pierwsze piętro windą dlatego, że była ona na uboczu, a na schodach mogłem być widziany przez personel lub chorych. Na przeciw windy pokazała mi pani Julia drzwi, za które miałem zajrzeć, czy tam leży mój kolega. Domyślałem się, że to może być „Zawała”. Przez uchylone drzwi włożyłem głowę i ujrzałem łóżko, na którym leżał „Zawała”, a przy nim siedziała Irena Sokołowska „Bobo” w białym wełnianym golfie. „Zawała” zapytał mnie:

- Co ty tu robisz ?

Odpowiedziałem:

- Przynoszę ci pozdrowienia od kolegów.

i zaraz pożegnałem się z nimi, żeby zdążyć do domu przed godziną policyjną. Wieczorem, 3-ego stycznia 1945 roku wróciliśmy do oddziału.

W tym czasie kilka razy zmienialiśmy miejsce postoju. Raz przyszliśmy do gospodarstwa położonego na skraju wsi. Gospodarz nas nie akceptował i z całą rodziną wyniósł się, z domu. Za godzinę my też mieliśmy wyruszyć dalej. I tak przybyliśmy na kwaterę, w której w jednej izbie było tylko łóżkom siennikiem bez pościeli i piec. Na drewnianej podłodze, pośrodku izby siedziało kilku kolegów. Ja siedziałem na końcu łóżka, a pośrodku siedział, nazywany przez nas „Ostatnim Huraganinem”, st. strz. Stefan Włodek - „Kot”. Natomiast kpr. pchor. Wiesław Zapałowicz -„Miś”, dla zabicia czasu, zaczął opowiadać grupie siedzącej na podłodze, jak to we francuskiej Legii Cudzoziemskiej ich kapral ograł w karty rekrutów, którzy otrzymali pierwszy żołd. Po chwili kapral wyciągnął rewolwer bębenkowy i zaproponował im:

- Jest was sześciu, mój rewolwer jest sześciostrzałowy. Załaduję tylko jeden nabój i wszyscy poza jednym, odzyskacie pieniądze.

Siedzący obok mnie „Kot” również załadował swój rewolwer tylko jednym nabojem, a następnie potarł bębenkiem o udo, przyłożył do głowy i pociągnął za spust. Rozległ się suchy trzask. Iglica trafiła w pustkę, „Kot” szybko drugi raz potarł trzymanym rewolwerem o udo i przyłożył znowu do głowy. Teraz rozległ się głośny huk wystrzału. Kula trafiła go w skroń, wyszła pod sklepieniem czaszki i utkwiła, jak się później okazało, wysoko w ścianie domu. Wszyscy poderwali się na równe nogi. „Kot” upadł na łóżko nie tracąc przytomności. Za chwilę wpadł do izby dowódca oddziału ppor. Czesław Ciepiela - „Karp”. Zobaczył co się stało, myślał że „Kot” już nie żyje i wyznaczył trzech kolegów do kopania grobu dla niego. Nasza sanitariuszka Łucja Marecka - „Lucyna”, zabandażowała mu głowę. „Kot” zażądał po chwili żeby dać mu papier i ołówek i zaczął coś pisać, ciągle nie tracił przytomności i nie umierał. Przerwano kopanie grobu. „Kota” przenieśliśmy na przygotowany i wyścielony słomą wóz i już sam gospodarz u którego kwaterowaliśmy, zawiózł go do punktu sanitarnego, który znajdował się we dworze w Posiłowie. Oddział natomiast poszedł dalej na z góry upatrzony już i przygotowany nocleg.

W punkcie sanitarnym było wtedy już dwóch partyzantów: kapral Jan Kałucki - „Zając” i podchorąży Franciszek Skrochowski - „Aga”. „Zając” przechodził zapalenie płuc. „Aga” kurował złamane żebro. Przyniesiony do nich „Kot” stracił przytomność i zaczął gorączkować i majaczyć. „Zając” chciał mu skrócić męki, jak mi to później opowiadał „Aga”, który musiał „Zającowi” ciągle i stanowczo tłumaczyć, że tak nie można. Za kilka dni „Aga” wrócił do oddziału. Na izbie chorych pozostali sami „Zając” i „Kot”. Szybko wracali do zdrowia. Po zakończeniu wojny „Kot” wrócił do Krakowa, do domu rodziców na Ludwinowie. „Zająca” już nigdy w życiu nie spotkałem. Podobno powrócił w strony rodzinne w rejony Krynicy. „Zając” był ulubionym żołnierzem ppor. „Karpia”. Byli wcześniej razem w zwiadzie konnym Baonu „SKAŁA” i jesienią obaj powrócili do oddziału „Grom”. „Zając” został kucharzem oddziału, a jego pomocnikiem, pozostały u nas żołnierz radziecki N. N. ps. „Iwan”.

W połowie stycznia 1945 roku panowały silne mrozy i spadło sporo śniegu. Staliśmy w środku wsi Kolonia Pamięcicka, koło Pałecznicy. Od kilku dni słyszeliśmy nawałę zbliżającą się do nas. Był poniedziałek 15 stycznia 1945 roku. Huki armat już nas ominęły i stało się nagle cicho. Po jakiejś chwili przed naszym obejściem zobaczyliśmy oddział radziecki w sile około 30 żołnierzy, z dowódcą majorem na koniu. Byli to wszystko bardzo młodzi chłopcy, kilkunastoletni, każdy z pepeszą. Wybiegliśmy wszyscy obejrzeć oddział radziecki i rozpoczęła się rozmowa. Major stwierdził:

- Wot, płocho tu, lasu niet.

Natychmiast wezwaliśmy „Iwana” na tłumacza. Zaczął on rozmawiać z majorem, który po przepytaniu „Iwana” skąd się on wziął u nas i dowiedzeniu się, że chcemy pójść razem bić Niemców, zadecydował:

- Pójdziecie ze mną do dowództwa.

Ppor. „Karp” zarządził zbiórkę i wymarsz w nakazanym przez oficera kierunku. Obraz był ciekawy. Przodem dwu jeźdźców na koniach, sowiecki oficer i „Karp”. Z tylu, my w kolumnie dwójkowej, a za nami i wokół nas młodzi, bardzo żołnierze sowieccy z pepeszami gotowymi do strzału.

Szliśmy skrajem drogi, którą w przeciwnym kierunku do naszego szły kolumny piechoty sowieckiej. Byli to żołnierze zmęczeni, w mundurach już przyniszczonych i każdy niósł jakąś broń. Mieli nawet rusznice, które nieśli we dwóch. Na tym z przodu opierała się długa lufa rusznicy. Przyglądaliśmy się tej armii ciekawie, a oni też na nas patrzyli i czasem wygrażali pięściami, myśląc chyba że jesteśmy jeńcami odstawianymi na tyły.

Po dobrej godzinie szybkiego marszu doszliśmy na duże podwórze, o wielkości chyba połowy boiska piłkarskiego. Stanęliśmy w szeregu przed dużą stodołą. Na przeciw nas stanęli sowieccy żołnierze z pepeszami. Na czele oddziału stał Włodzimierz Rozmus - „Buńko”, ze swoim karabinem maszynowym typu Spandau (MG-42), przy nodze. Na drugim końcu ja z „Agą”, który koniecznie namawiał mnie do ucieczki za stodołę. Mówił przy tym, że trzeba uciekać, bo oni nas tu załatwią. Kazałem mu spojrzeć za stodołę. Wokoło maszerowało sowieckie wojsko i jechały czołgi. Czekaliśmy więc nadał na rozwój sprawy. Po godzinie z budynku, do którego uprzednio wszedł major sowiecki z „Karpiem” i „Iwanem”, wyszedł tylko „Karp” i „Iwan”. Za nimi wyszło kilku oficerów radzieckich. „Karp” przedstawił nam przepustkę napisaną na połowie arkusza papieru kancelaryjnego. Wszystko napisane było po rosyjsku, z trójkątną pieczątką armii radzieckiej. Teraz kazali nam złożyć broń. „Aga” był ciągle pełen najgorszych myśli. Po kolei zaczęliśmy składać broń. Nasza „obstawa” każdą sztukę broni krótkiej brała natychmiast dla siebie. Oficerowie im tego nie bronili. „Iwan” miał pozostać u swoich. Dostał od „Karpia” jego konia z siodłem i ekwipunkiem. Szybko wracaliśmy do naszej wsi. Bez broni, z „bumagą”, że możemy się zgłosić do wojska polskiego w Tarnowie. A nam najbliższy był jednak Kraków.

Postanowiliśmy, po przebraniu się w cywilne ubrania, udać się do Krakowa. Na drugi dzień rano wychodziliśmy w dwójkach i trójkach, w odstępach co godzinę. Ja szedłem z moim bratem Stanisławem ps. „Grajczak”, po trzech dniach byliśmy w Krakowie.

Zatrzymałem się u mojej przyszłej żony Bogusławy Wycińskiej, na ulicy Szlak, a Stasia, mojego brata wysłałem do domu do mamy, żeby powiedział, że już jesteśmy w Krakowie cali i zdrowi.

Kraków od kilku dni był już opanowany przez wojska sowieckie. Wszędzie były ślady wojny, wysadzone mosty na Wiśle, wiele trupów na ulicach, których nie zdążono jeszcze zabrać. Zaczynało się nam trudne życie, w nowej niewoli. Na Rynku Głównym, od strony ulicy Szewskiej, ustawiono całą galerie obrazów przedstawiających generałów sowieckich.

Zaczęliśmy się zbierać i sprawdzać kto doszedł, kogo jeszcze nie ma. Najczęściej spotykaliśmy się w domu „Agi”, przy ul. Smoleńsk. Zaczynał się nowy etap walki o chleb codzienny i wolną Polskę. Wielu znalazło się w tych samych więzieniach, w których wcześniej trzymali ich Niemcy, tyle tylko, że teraz z innymi strażnikami. Wielu z tych więzień nigdy już na wolność nie wyszło. Kończy się XX wiek, a my z trudem odzyskujemy wolność. Może w XXI wieku nasze wnuki będą żyły już spokojnie w ukochanej Ojczyźnie.


Przypisy:

  1. Tekst ten stanowi dalszy ciąg wspomnień Zdzisława Jabłońskiego - „Szczupaka”, opublikowanych w książce „Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy krakowskiego „Kedywu” i Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego SKAŁA. Wyd. Skała AK, Kraków, 1991 r.

Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi