Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby

Zygmunt Kawecki, Wybrane, dramatyczne epizody mojej działalności w okresie 1944/45


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Zygmunt Kawecki ps. „Mars”
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego „Skała”, Tom II, Wyd. Skała, 1993.



Rok 1944 i początek roku 1945 obfitował w najwięcej dramatycznych wydarzeń w mojej działalności jako oficera „Kedywu” Krakowskiego Okręgu Armii Krajowej. Wymienić tutaj mogę dowodzenie w pierwszych miesiącach 1944 r. oddziałem „Kedywu” w Wieliczce, gdzie oprócz szkolenia i prowadzenia akcji dywersyjnej brałem udział w zamachu na pociąg z gubernatorem Hansem Frankiem, w dniu 29 stycznia 1944 r. W tym okresie pracowałem jeszcze jako technik w kopalni soli w Wieliczce, co w wielu przypadkach ułatwiało mi prowadzenie działalności konspiracyjnej.

W maju 1944 r., kiedy dyrektor techniczny kopalni polecił mi wykonać projekty przebudowy szybu Daniłowicz oraz przystosować kilka komór, na IV poziomie kopalni, do zainstalowania tam fabryki części samolotów, więcej już do pracy nie poszedłem i udałem się do Obwodu Miechowskiego AK, gdzie dowództwo „Kedywu” Okręgu Kraków poleciło mi pełnienie funkcji inspektora dywersji. W tym czasie oprócz organizowania akcji dywersyjnej i szkoleniowej w Miechowskiem, przygotowywałem i dowodziłem w dniach 2/3 sierpnia 1944 r., wysadzeniem pociągu na linii Chabówka. - Nowy Sącz, koło Kasiny Wielkiej. Zaraz później otrzymałem funkcję dowódcy plutonu specjalnego (minersko-dywersyjnego) w Batalionie Partyzanckim „SKAŁA”, uczestnicząc w walkach z Niemcami w rejonie Książa Małego i w Złotym Potoku w dniu 11 września 1944 r. Po tej bitwie organizowałem kilkudniowy odskok Batalionu aż do Prądnika Korzkiewskiego. Po reorganizacji Batalionu „SKAŁA” w październiku 1944 r. pełniłem ponownie, aż do 19 stycznia. 1945 r. funkcję inspektora „Kedywu”, m.in. okresowo dowodząc plutonem „Huraganu”, w okresie akcji likwidacji Baumgartena w dniu 6 grudnia 1944 r. koło Dalewic.

Bardziej znane wydarzenia działalności zbiorowej jak: żarnach na gubernatora Franka, wysadzenie pociągu koło Kasiny Wielkiej, walki w rejonie Książa Małego, bitwa pod Złotym Potokiem, likwidacja Baumgartena - zostały opisane w literaturze (Ryszard Nuszkiewicz: „Uparci”, Wyd. PAX, 1983; Włodzimierz Rozmus: „W Oddziałach Partyzanckich i Baonie SKAŁA”, Wyd. KAW, Kraków 1987; Praca zbiorowa: „Wojenne i powojenne wspomnienia Żołnierzy Krakowskiego „Kedywu” i Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego SKAŁA”, Wyd. „Skała", Kraków 1991.)

Poniżej opisuję pięć wybranych z wielu dramatycznych indywidualnych epizodów, które miały często bardzo niezwykły przebieg. To, że w momentach krytycznych, pomimo znacznego zagrożenia, udało mi się, bądź nam zbiorowo, szczęśliwie uniknąć śmierci lub aresztowania, zawdzięczać muszę jakiemuś silnemu opanowaniu w sytuacjach dramatycznych i pewnej dozie szczęścia, - a może łasce Opatrzności.


1. Osaczenie przez gestapo w Pietrzejowicach

Z wiosną 1944 r. Dowódca Okręgu „Kedywu” w Krakowie mjr Jan Pańczakiewicz „Skała” urządził w Luborzycy koło Kocmyrzowa odprawę inspektorów okręgowych. Po odprawie, w której uczestniczyli „Skała”, Mieczysław Cieślik - „Koral”, Ryszard Nuszkiewicz - „Powolny”, Henryk Januszkiewicz - „Spokojny”, Czesław Skrobecki - „Czesław” i ja - mieliśmy obaj z „Powolnym” zatrzymać się w terenie do następnego dnia. Postanowiliśmy spędzić noc w willi por. Stanisława Goszczyńskiego, ps. „R". Willa ta znajdowała się w otwartych polach, ok. 2 kilometry na wschód od Kocmyrzowa. Porucznik „R" był członkiem naszej dywersji w Miechowskiem i u niego kwaterował również nasz podkomendny ppor. Henryk Pleciński - „Paradoń".

Gospodarz willi oddał „Powolnemu” i mnie do dyspozycji pokój, nie znając naszych nazwisk i danych personalnych. Około godziny 3-ej zbudziło nas dobijanie się do drzwi i okien domu oraz krzyki i wołanie:

- Hier Geheime staatspolizei – öffnen! öffnen!

Prędko zerwaliśmy się z łóżek, podaliśmy spiesznie por. „R” nasze aktualne nazwiska i uzgodniliśmy, że przyjechaliśmy do Pietrzejowic aby zakupić żywność. „Powolny” w klozecie zlikwidował obciążające pisma i notatki. Kilku żandarmów, dowodzonych przez z-cę szefa gestapo w Miechowie Petersa, przeprowadziło rewizję całej willi, znajdując jakiś flobert na strychu i kilka naboi.

W końcu Peters, wyraźnie podniecony alkoholem, przyszedł do naszego pokoju i przeprowadził ok. godzinne przesłuchanie.

Byliśmy już ubrani, przy czym „Powolny”, będąc szczupłym i niskiego wzrostu, wyglądał bardzo niepozornie, wobec czego Peters uważał mnie za głównego podejrzanego, a zlekceważył wybitnego naszego „cichociemnego”. W tej godzinie ocaliło nas to, że ja miałem jeszcze, prawdziwe dokumenty, mówiłem po niemiecku i mogłem mu z całym spokojem i przekonywująco odpowiedzieć na krzyżowe pytania, dotyczące mojej pracy w kopalni w Wieliczce.

Z wielką dla nas ulgą nad ranem gestapo, które w zasadzie poszukiwało ppor. „Paradonia” - nieobecnego aktualnie w willi - opuściło Pietrzejowice, a „Powolny” i ja udaliśmy się w teren.


2. Osaczenie przez gestapo w Wieliczce i w Prusach

Któregoś wieczoru w maju 1944 r., po dłuższej nieobecności w domu rodzinnym przyszedłem do naszego domu, znajdującego się na północnym skraju Wieliczki. Było już ciemno i przyszedłem polami od strony Wisły zupełnie nie zauważony.

Rodzice ucieszyli się moim przybyciem i zapewnili mnie, że od dnia nie podjęcia przeze mnie polecenia współdziałania przy instalacji fabryki wojskowej w kopalni w Wieliczce, (rodzice przedstawili w kopalni zaświadczenie o mojej chorobie) nie było za mną poszukiwań. Około godz. 23-ej poszliśmy spać, z tym, że ja pomimo protestu Ojca, udałem się do małej drewnianej szopy, graniczącej z północnym płotem ogrodu, aby nie spać w domu.

Nad ranem, gdy zaczynało świtać, obudził mnie łomot do drzwi i okien naszego domu i krzyki w języku niemieckim ...hier Gestapo - öffnen! Natychmiast zerwałem się, zlikwidowałem swoje posłanie, zabrałem broń i przeszedłem przez zamaskowany otwór w północnej ścianie szopy, uciekłem przez ogród sąsiada, docierając aż do Wisły. Tam przeprawiłem się łodzią i przybyłem po przejściu łącznie około 10-ciu kilometrów do młyna w Prusach, którym zawiadywał mój podkomendny z miechowskiego „Kedywu” p. Bamberger.

Była już godzina ok. 7-ej rano, przed młynem było kilka furmanek i dość dużo ludzi. Bardzo podniecony moją ucieczką przed gestapo zacząłem opowiadać memu koledze o moim tragicznym wydarzeniu, kiedy on nagle szarpnął mnie, wciągając do środka młyna, mówiąc, że zauważył gestapo przed młynem. Otworzył mi małe drzwi w północnej ścianie młyna, abym uciekał przez pola na północny zachód od Prus. Z ciężkim sercem udałem się spiesznie w kierunku Luborzycy, gdzie dysponowałem meliną.

Niestety tym razem była to zorganizowana masowa akcja gestapo na sieć AK-owską i „Kedywowską” Okręgu Krakowskiego i nasz kolega z Prus, który pochodził z poznańskiego został aresztowany.

Niezmiernie bolesnym dla mnie ciosem okazała się późniejsza wiadomość, że poszukując mnie w Wieliczce gestapo zabrało mojego Ojca Franciszka, emerytowanego inżyniera górniczo-hutniczego, który przez kilka dni był w obozie pracy w kamieniołomach Libana w Krakowie, a następnie około rok przebywał w obozie koncentracyjnym Gross - Rosen (Rogoźnica) na Dolnym Śląsku. Po skończeniu wojny Ojciec powrócił zniszczony fizycznie i psychicznie. Zmarł w 1947 r. w Wieliczce.


3. Odskok Batalionu Partyzanckiego „SKAŁA” ze Złotego Potoku do Prądnika Koszkiewskiego

Najpoważniejsza bitwa Baonu Partyzanckiego „SKAŁA” z Niemcami pod Złotym Potokiem została dość wyczerpująco opisana w wymienionych we wstępie pozycjach literatury. Brak jest jednak omówienia bardzo trudnego odskoku Baonu ze Złotego Potoku do Prądnika Koszkiewskiego, dokonanego na trasie ponad 100 km w ciągu 5-ciu nocy, od 13 do 18 września 1944 r. Poważna skala trudności wynikała stąd, że podczas bitwy został odcięty od Batalionu dowódca mjr Jan Panczakiewicz - „Skała” wraz ze swoim sztabem, podstawową kancelarią, mapami terenowymi, z informacją o kontaktach terenowych, zwiadem konnym itp. Straciliśmy również tabory konne z żywnością, materiałami sanitarnymi, mundurami, kocami, amunicją itd.

Na wspólnej naradzie dowódców kompanii i plutonu specjalnego z kapitanem „Koralem” jako zastępcą „Skały”, postanowiliśmy przerwać znacznie już opóźniony marsz na odsiecz Warszawie i powrócić w kierunku Krakowa. Równocześnie zostałem wytypowany do organizowania odskoku. Zadaniem moim było nawiązywać kontakty z organizacją terenową AK, uzyskiwać odpowiednio żywność dla Baonu, uzyskiwać przewodników do prowadzenia Baonu w nocy na poszczególnych etapach, starając się, aby poszczególne placówki AK na etapach Bolesławów, Tęgoborz, Wierzbica, Trzyciąż, Przeginia, Skała, Prądnik Koszkiewski umożliwiły nam ten odskok.

Stosowaliśmy taką taktykę, że cały Baon, prowadzony przez przewodnika-łącznika z terenówki, maszerował każdej nocy, przy czym o świcie zatrzymywał się w lesie, stosując odpowiednie ubezpieczenie - odpoczywali żołnierze, żywiąc się dostarczoną żywnością. Podczas dnia ja nawiązywałem kolejne kontakty z terenówką AK, starając się zorganizować następny etap marszu. Muszę przyznać, że mimo iż działałem na „wariackich papierach”, bo nie miałem oficjalnych uzgodnień na szczeblu okręgu bądź obwodów, udawało mi się przekonywać odpowiednich AK-owskich decydentów i uzyskiwałem gratisowo bezcenną pomoc dla ogołoconego po bitwie Baonu. W tym miejscu wyrażam im serdeczną wdzięczność za bezinteresowną żołnierską pomoc w naszej potrzebie. Najważniejsze, że po 5-ciu etapach marszu przybyliśmy bez strat do Prądnika Koszkiewskiego - w liczbie 305 partyzantów - gdzie znająca nas, zaprzyjaźniona ludność zgotowała nam owację i umożliwiła skutecznie szybki powrót do odpowiedniej kondycji. Pragnę podkreślić, że w tych 5-ciu dniach i nocach udało mi się psychicznie i fizycznie niezwykle zmobilizować, gdyż w tym okresie tylko jeden raz mogłem się przespać przez trzy godziny. Nieraz, zwłaszcza podczas wojny, mogłem stwierdzić, że Polak w razie potrzeby jest zdolny do olbrzymiego wysiłku i poświęceń. Po paru dniach pobytu w dolinie Prądnika dotarł do Baonu dowódca, major „Skała” wraz z częścią sztabu.


4. Aresztowanie w Węglówce

W drugą dekadę września 1944 r. odbyły się ciężkie walki oddziałów partyzanckich z Niemcami w obwodzie „Murawa” myślenickiego AK - w rejonie tzw. „Rzeczypospolitej Raciechowickiej” obejmującej również górę Łysinę, Kamiennik oraz wsie Glichów, Lipnik i inne. Niemcy krwawo pacyfikowali wsie Lipnik i Wiśniową, przy czym ok. 150 gospodarstw zostało spalonych oraz zamordowanych aż 132 mieszkańców Wiśniowej, Lipnika i Pogorzan. Oddziały partyzanckie i terenowe wycofały się z tych rejonów, przy czym dowódca Okręgu stracił łączność z Obwodem „Murawa”. W tej sytuacji zaistniała konieczność przeprowadzenia inspekcji zdezorganizowanego Obwodu, z przekazaniem dowódcy Okręgu AK w Krakowie wiarygodnych informacji o sytuacji oraz nawiązanie łączności z dowódcą Obwodu. Wiadomym było, że dotychczasowy dowódca Obwodu Dominik Horodyński - „Kościesza” nie pełnił już funkcji dowódcy.

Dowódca Okręgu AK w Krakowie nakazał „Koralowi” wykonanie tych zadań inspektorom „Kedywu”: kpt. „Koralowi” i mnie. W sytuacji, kiedy wszelka łączność z Obwodem „Murawa” była zerwana, musiałem, znając dość dobrze ten teren i ewentualności przy pomocy własnych kontaktów, dotrzeć do aktualnego dowódcy Obwodu.

Marszem nocnym przez Wiśniową, Kobielnik dotarliśmy w końcu do wsi Węglówka, która wtedy uchodziła za „świat zabity deskami, kompletnie niedostępny”. O wschodzie słońca przyszliśmy do poleconej nam na skraju wsi małej drewnianej chaty, gdzie ewentualnie mogliśmy uzyskać kontakt do dowódcy Obwodu. W chatce mieszkał młody, jurny góral, którego przekonałem, aby umożliwił nam kontakt z Obwodem. Góral wyszedł, a „Koral” i ja usiedliśmy na ławce starając się trochę odpocząć po trudach długiego marszu i nieco zdrzemnąć.

Po ok. 45 minutach nagle z trzaskiem wywalone zostały drzwi i do chaty wpadło trzech umundurowanych żołnierzy z pepeszami wycelowanymi w nas z krzykiem

- Ręce do góry!

Za tymi żołnierzami wszedł jakiś oficer, średniego wzrostu ok. 50 lat, ubrany w czarną skórzaną kurtkę i oficerskie buty, z pistoletem w ręce, stwierdzając stanowczo:

- Mamy was ptaszki!

Po zrewidowaniu nas, przez ok. pół godziny staliśmy z rękami wyciągniętymi do góry nie wiedząc najpierw z kim mamy do czynienia. Mundury żołnierzy nie miały oznak, a pepesze mogły wskazywać na związki poza-akowskie. Trzymając do góry ręce odpowiadałem na pewne pytania oficera i z dużą ostrożnością zacząłem się wdawać w jakąś dyskusje. „Koral”, nie znający terenu, cały czas milczał. Wobec wielokrotnego grożenia nam natychmiastowym rozstrzelaniem, po pewnym czasie zorientowałem się, że możemy jednak mieć do czynienia z AK-owcami, którzy wystraszeni po ciężkich walkach z Niemcami i po pacyfikacjach, obawiają się, że przybysze, nie znający haseł, mogą być niemieckimi konfidentami.

Moje odpowiedzi i dyskusja zachwiała pewność oficera, że zaaresztował konfidentów niemieckich i pozwolił nam w końcu opuścić ręce. Po pewnym czasie zapytał mnie kogo znam z dowództwa Obwodu. Wymieniłem „Kościeszę”, na co on oświadczył, że przeprowadzi konfrontację, gdyż „Kościesza” jest w Węglówce. Posłano po „Kościeszę” i udaliśmy się też w kierunku jego kwatery. Gdy z „Kościesza” zobaczył mnie z daleka - podbiegł i przywitał się ze mną bardzo serdecznie, pomimo tego, że ostatnio widziałem go dnia 3 sierpnia 1944 r. Wówczas, bezpośrednio po wysadzeniu, pod moim dowództwem, pociągu koło Kasiny Wielkiej, posądzono mnie o zamiar zarekwirowania samochodu, przy czym „Kościesza” zorganizował wtedy sąd wojenny, żądając dla mnie kary śmierci. Wtedy sprawa się wyjaśniła, ale rozstałem się z „Kościeszą” bardzo burzliwie.

Tym razem „Kościesza” zachował się jak wielki przyjaciel, uwiarygodnił naszą misję inspekcyjną, natomiast niezmiernie speszony był porywczy oficer (prawdopodobnie był to por. N, N. - „Ostroga”), przepraszając „Korala” i mnie za tak niezwykłe nas przywitanie, które nawet mogło się dla nas tragicznie skończyć.


5. W 1. Pułku Strzelców Podhalańskich (1. PSP) z rozkazem o rozwiązaniu Armii Krajowej

Będąc inspektorem „Kedywu” wykonywałem wielokrotnie, najczęściej z rozkazu d-cy Okręgu AK w Krakowie, różne indywidualne misje. Między innymi jeszcze z wiosną 1944 r. byłem w Gorcach w 1. PSP - (wówczas w jednym dniu odbyłem na ośnieżonych drogach przemarsz aż 72 km!). Duże wrażenie zrobiło na mnie wtedy piękne umundurowanie i wyposażenie oraz wyszkolone wojsko, jakim był 1. PSP AK

Po raz drugi byłem w l. PSP na inspekcji wraz z kpt. „Koralem”, przy czym w drodze doznałem ataku grypy z wysoką temperaturą. Bardzo zmęczeni zatrzymaliśmy się na skraju gorczańskiego lasu i wraz z „Koralem" położyliśmy się do jedynego dość wąskiego łóżka. Moja determinacja, że muszę być zdrowy i dotrzeć do 1. PSP była tak mocna, że po około trzygodzinnym śnie mogliśmy kontynuować nasze odpowiedzialne zadanie.

Trzecia moja misja do gorczańskiego wspaniałego wojska (1. PSP) była szczególnie dramatyczna. Kiedy 12 stycznia 1945 r. ruszyła ofensywa wojsk radzieckich, został wydany przez komendanta AK, gen. Leopolda Okulickiego - „Niedźwiadka” rozkaz o rozwiązaniu Armii Krajowej. Otrzymałem polecenie od d-cy Okręgu, że muszę przenieść ten rozkaz do 1. PSP w Gorcach. Należało zawiadomić tamtejszych partyzantów, którzy przez wiele miesięcy utrzymywali dobre kontakty z działającą w Gorcach partyzantką radziecką pod dowództwem „Zołotara”, że po przejściu frontu na zachód i wkroczeniu wojsk radzieckich skończy się żołnierska przyjaźń, a rozpocznie się druga - rosyjska - okupacja. Zgodnie z wiadomościami jakie otrzymał krakowski Okręg AK z terenów wschodniej wileńszczyzny, lubelskiego i in., wkraczające wojska radzieckie, a zwłaszcza oddziału NKWD, rozbrajały i aresztowały żołnierzy AK osadzając ich w więzieniach, częściowo mordując, a w większości przypadków wywożąc na Syberię. Powyższe informacje były wręcz szokujące dla partyzantów AK, którzy walcząc z Niemcami przez cały rok 1944 uważali, że po przejściu frontu skończy się wojna i że będą oni mogli wziąć udział z własną bronią w zwycięskiej defiladzie.

Otrzymawszy zadanie udałem się pieszo z Krakowa przez Gdów, dochodząc już o zmroku do linii frontu w rejonie Tymbarku. Była niewielka strzelanina i silne oświetlenie terenu rakietami o pionowym świetle. Udało mi się przedostać do lasu gorczańskiego i wieczorem przybyłem do szałasów 1. PSP. Dowodził zgrupowaniem wówczas por. Jan Wojciech Lipczewski - „Andrzej”.

Natychmiast został zarządzony alarm z odczytaniem rozkazu i przekazaniem informacji od d-cy Okręgu, że po przejściu na zachód frontu walk należy zakopać broń i rozproszyć się, aby uniknąć aresztowań ze strony drugiego okupanta.

Niniejszy rozkaz zrobił na żołnierzach 1. PSP tragiczne wrażenie. Na twarzach stojących w szeregach partyzantów, mimo słabego oświetlenia, widać było wielką rozpacz, ból i głęboki zawód. Niestety prawda była brutalna i musieli się z nią pogodzić.

Wkrótce opuściłem m.p. (miejsce postoju) l. PSP i o świcie wyszedłem z lasu, włączając się częściowo pomiędzy kroczące, ubrane w białe płachty wojsko radzieckie.

Po powrocie do Krakowa, który był już opanowany przez Rosjan, mając świadomość o konieczności ukrycia się, zamieszkałem w pełnej konspiracji, wraz z ppor. Zbyszkiem Kwapieniem - „Kubą” na poddaszu jednego z domów przy ul. Kujawskiej w Krakowie. Po okresie prawie rocznego ukrywania się, żyjąc w wielkim niedostatku, dopiero po ujawnieniu się Komisji Likwidacyjnej AK, mogliśmy odzyskać nasze prawdziwe nazwiska i z pewnym dystansem włączyć się do życia publicznego i rodzinnego.

Upłynęły ponad 44 lata, kiedy na wiosnę 1989 r. spotkałem się po raz drugi z płk. Lipczewskim, który przyjechał do Krakowa, aby organizować Stowarzyszenie Żołnierzy AK. Uściskaliśmy się serdecznie i wyraził mi podziękowanie, że w styczniu 1945 r. spełniłem tak ważną dla ocalenia żołnierzy 1. PSP misję. Płk. Lipczewski był głównym organizatorem SŻAK, jako I zastępca płk Borzbohatego. Niestety, sprawując tę funkcję nie miał łatwego życia i nie ma Go już między żyjącymi.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby