Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi

Zygmunt Niepokój (1964), Epilog


Z Pamięci konspiratorów krakowskiego Kedywu AK

Cykl: Akcja "Koppe, Tygodnik Katolików WTK, 5 odcinków od 5.07.1964
Odcinek V



Spis treści

(Wspomnienie o "Storchu")

Pragnę jeszcze przedstawić pewne wydarzenia, które rozegrały się już po zamachu na Koppego, a stanowią uzupełnienie całokształtu taj akcji.

O tym, że syn mój Bogusław weźmie udział w akcji „Parasola” na Koppego nie wiedziałem. Zataił to przede mną sądząc, że nie zgodzę się.

Od 1940 roku syn mój pracował w wywiadzie lotniczym Armii Krajowej - Ekspozytura nr 2 w Siedlcach, wykonując pomyślnie wiele odpowiedzialnych zadań.

M. in. w czerwcu 1942 r. otrzymał od szefa wywiadu lotniczego AK w Warszawie inż. Kocjana zadanie sporządzenia dokładnego planu lotnisku w Chotyłowie koło Białej Podlaskiej, które Niemcy znacznie rozbudowali, oraz sfotografowanie maszyn lotniczych tam lądujących. Wiedząc, że ma małe doświadczenie postanowiłem ma pomóc.

Pojechaliśmy wpierw z Siedlec do Rafinerii Spirytusu w Cieleśnicy, odległej o 13 km od Chotylowa. Tam zaopatrzył nas kierownik Rafinerii, obecny adwokat w Warszawie Zaremba, w furmankę i odzież chłopską i tak dotarliśmy do probostwa w Chotylowie, położonego tuż obok lotniska.

Proboszcz przyjął nas początkowo nieufnie, z chwilą jednak, kiedy pokazałem list polecający ks. Księżopolskiego z Kurii Siedleckiej, nabrał od razu do nas zaufania. Zorientował nas, że lotnisko przylegające do probostwa, to lotnisko właściwe, na którym lądują dziennie setki samolotów różnego typu, a obok znajduje się lotnisko pozorowane, oświetlone rzęsiście całą noc.

„Storch” rozpoczął żmudną pracę fotografowania lądujących Focke-Wulfów, Messerschmittów, Dornierów itp., bunkrów z faszyny osłaniających samoloty przed bombardowaniem oraz sporządził plan lotniska. Nie było to zadanie łatwe, ponieważ koło kręciło się pełno żandarmów, gestapowców i konfidentów.

Po dwóch tygodniach wróciliśmy do Siedlec. Za wzorowe wykonanie zadania, został „Storch” odznaczony i otrzymał stopień plutonowego podchorążego.

Dojeżdżając z Siedlec na tajne kursy politechniczne w Warszawie, nawiązał „Storch” kontakt z dowództwem „Parasola” i został wyznaczony na akcje Koppego w charakterze kierowcy samochodu Mercedes „105". 13 lipca 1944 r., w czasie gdy wracałem z m. Kisielany do Siedlec, zatrzymał mnie prof. gimn. Cieśla, pełniący wówczas obowiązki tłumacza w komendzie policji granatowej i poinformował mnie że w policji byli gestapowcy i pytali, gdzie pracuje mój syn; byli przy tym bardzo zdenerwowani i podnieceni. Cieśla przypuszczał, że mój syn prawdopodobnie został zagarnięty w łapance w Warszawie, dokąd wyjechał na wykłady politechniczne.


Daremne próby ratunku

Postanowiłem go ratować. W tym celu udałem się, do Nagórskiego, kierownika hurtowni tytoniu na ul. Brzeskiej i poprosiłem go o pomoc. Nagórski nie należał wprawdzie do konspiracji, ale nam sprzyjał, wiedziałem, że przeprowadza transakcje handlowe z gestapowcami. Zatelefonował do gestapowca Reindla, aby zaraz przyjechał w ważnej sprawie. Gdy ten przybył, Nagórski powiedział Reindlowi, że zostanie suto wynagrodzony, jeśli dopomoże odszukać mojego syna, który prawdopodobnie został schwytany w łapance w Warszawie. Reindl się zgodził. Nazajutrz 14 lipca udałem się do Warszawy moim Mercedesem, który został przez Niemców zarejestrowany, gdyż jako lekarzowi był mi niezbędny w zwalczaniu epidemii w pow. siedleckim. Mercedesem tym posługiwałem się również przy przewożeniu raportów do Dowództwa AK w Warszawie, a wiosną 1944 r. przewiozłem części V w worku z ziemniakami z Sarnak n/Bugiem do Warszawy.

Na Alei Szucha w Warszawie szlaban był zamknięty. Po wylegitymowaniu Reindla przepuszczono nas. Reindl kazał mi zajechać na dziedziniec, gdzie mieściły się kancelarie Gestapo. Na II piętrze weszliśmy do biura. Tam przedstawił moją sprawę znajomemu SS-Obersturmbannführerowi,

Ten połączył się wpierw z podziemną katownią, znajdującą się w siedzibie Gestapo, a tam powiedziano mu, że więźnia o takim nazwisku nie ma. Następnie połączył się z więzieniem na Pawiaku, skąd otrzymał odpowiedź również negatywną. Z kolei zatelefonował do więzienia przy Daniłłowiczowskiej. Wszystko bez rezultatu

Po krótkim namyśle polecił mnie i Reindlowi iść za sobą. Zeszliśmy do piwnic Gestapo. Wszedł on do pomieszczenia, do którego prowadziły drzwi opancerzone z napisem „Eintritt streng” Domyśliłem się, że znajduje się tam radiostacja nadawczo-odbiorcza. Po około pół godzinie denerwującego czekania, Obersturmbannführer wyszedł i powiedział krótko: „Ihr Sohn ist als Terfortst in Krakau festgenohnien" (Pański syn został jako terrorysta aresztowany w Krakdwie).

Zorientowałem się, że ja też znalazłem się w potrzasku. Całym wysiłkiem woli zachowując spokój spytałem co mam teraz robić? Kazał mi czekać. Aby znaleźć wyjście z groźnej sytuacji postanowiłem grać na zwłokę. Zaproponowałem więc wyjazd do miasta, aby zjeść drugie śniadanie. Gestapowiec zgodził się pod warunkiem że mój samochód pozostanie w alei Szucha.

Pojechaliśmy jego służbowym wozem do „Nowej Gospody” na ul. Jasnej. Obydwaj gestapowcy w cywilu. Nie żałowałem im jedzenia ani alkoholu, aby uśpić chociaż chwilowo ich czujność. Gdy już byli w dobrych humorach, Obersturmbannführer powiedział:

- Dobrze się składa, bo nasz szef obchodzi dzisiaj swoje urodziny i wieczorem będzie pan mógł przedstawić mu sprawę syna.

Zgodziłem się pozornie bez wahania, prosząc jednocześnie o zgodę na załatwienie pewnej pilnej sprawy w mieście. Obersturmbanhführer nie oponował i wystawił ml przepustkę na wejście do gmachu przy Al. Szucha, będąc przekonany, że na pewno wrócę, bo zostawiłem tam swego Mercedesa. Gdy znalazłem się na ulicy, odetchnąłem z ulgą; wyrwałem się ze śmiertelnego potrzasku. Udałem się wprost na Dworzec Główny i najbliższym pociągiem pojechałem do Krakowa.

W Krakowie udałem się do Adama Ronikiera, prezesa RGO na ul. Andrzeja Potockiego nr 10 (obecnie bohaterów Westerplatte), którego znałem z jego działalności w czasie, gdy odwiedzał Ekspozyturę RGO w Siedlcach. Przedstawiłem mu sprawę syna. Ronikier powiedział mi, że wie o tym, iż został dokonany zamach na Koppego, który został w tym zamachu ranny i nie urzęduje, a funkcje Jego objął obecnie pułkownik SS dla spraw politycznych Schildhelm. Poza tym powiedział mi, że za dwie godziny ma zamówioną audiencje na Wawelu u Schildhelma, na której przedstawić ma do ułaskawienia listę więźniów politycznych, skazanych na śmierć. Pokazał mi tę listę, na której były nazwiska m. in. prof. Tobłockiego, Czetwertyńskiego i wielu innych. Dopisał w tej liście nazwisko mojego syna.

Ronikier pojechał na Wawel. Po prawie trzech godzinach wrócił i oświadczył, iż na jego interwencję Schildhelm skreślił syna z listy okazanych na śmierć. Zostanie natomiast wysłany do obozu koncentracyjnego. Mała to była pociecha. Ale była.

Wróciłem do Kazimierza Ogorzałego, znanego kupca krakowskiego, gdzie się zatrzymałem, wielce strapiony. Ogorzały chcąc mi pomóc zaproponował, by spróbować jeszcze jednej drogi. W Krakowie mieszkał wysiedlony kupiec poznański, jego przyjaciel. Miał on kontakt z głównym tłumaczem Gestapo Augustem Auastem, SS-Obersturmbannführerem, który za sutą łapówkę dopomógł do uwolnienia kilku więźniów politycznych. Postanowiłem i tę drogę wykorzystać.

Było to 20 lipca 1944 r. około godz. 18-tej. Poszedł ze mną ów kupiec poznański do kawiarni „Bisanca” przy narożniku Karmelickiej i Dunajewskiego. Podeszliśmy do stolika, przy którym siedział w cywilu wysoki, ponury Niemiec. Zostałem jemu przedstawiony i od razu przystąpiłem do sprawy, oferując wymienionemu znaczną kwotę pieniędzy za wyprowadzenie syna z katowni na Pomorskiej (siedziby krakowskiego Gestapo) do domu Adama Ronikiera. Poza tym oświadczyłem mu, że ogólna sytuacja jest tak samo mnie jak i jemu znana, że w zamian za życie syna - w odpowiednim czasie ja wstawię się za niego. Na to on odpowiedział szorstko:

- Nam już nic nie pomoże, ale pieniądze przyjmę, przydadzą się. Jutro o tej samej porze spotkamy się u Bisanca i omówimy konkretne szczegóły.

Nazajutrz 21 lipca w towarzystw przyjaciela Ogorzałego przyszedłem ponownie do kawiarni Bisanca. August Auast już czekał – był bardzo zmieniony i zdenerwowany. Oświadczył:

- Wszystko było do załatwienia, niestety, wczoraj został dokonany zamach na Hitlera. Gdyby był się udał, oblicze Niemiec zmieniłoby się radykalnie. Zamach się nie udał, przyszedł rozkaz rozstrzelania więźniów politycznych. To wszystko, co panu mogę powiedzieć. Zdawałem sobie sprawę, że już nic nie może uratować „Storcha” z rąk oprawców hitlerowskich.

(August Auast, po zakończeniu wojny został schwytany, przywieziony do Krakowa i zasądzony przez Rejonowy Sąd Wojskowy w 1947 r. na karę śmierci za znęcanie się i torturowanie więźniów politycznych - przyp. autora).

W tym czasie dowiedziałem się, iż po mym wyjeździe z Warszawy do Krakowa - żonę moją aresztowano w Siedlcach i wywieziono na Pawiak, a mieszkanie Gestapo zaplombowało. Ludzie z organizacji podziemnej przedostali się przez okno do mieszkania i zabrali wartościowe rzeczy, aby je dla mnie przechować, a z piwnicy spod węgla wzięli pistolety maszynowe, amunicję i granaty ręczne, które tam wraz z synem przechowywaliśmy.

26 lipca 1944 w celi śmierci na Pomorskiej (gmach Gestapo) w Krakowie zostali w bestialski sposób zamordowani: „Zeta” (Halina Grabowska), „Warski” (Tadeusz Ulankiewicz) oraz „Storch” (Bogusław Niepokój). Mimo przeszło 2-tygodniowych tortur nikogo nie zdradzili, nic z nich nie potrafili Niemcy wydobyć.

* * *

Dla gestapowców zajmowanie się grzebaniem zwłok pomordowanych było kłopotliwe. Odesłali zwłoki pomordowanych pod nr 699, 700 i 701 do Zakładu Medycyny Sądowej UJ na Grzegórzeckiej. Tam pracowali niemieccy lekarze. Była jednak wśród nich jedna lekarka Polka. Słyszała o zamachu na Koppego. Spisała dokładny protokół oględzin zwłok, z którego wynikało, że mordowano ich nie tylko strzelając do nich, ale stwierdzono szereg ran kłutych, prawdopodobnie od bagnetu.

Zakład Medycyny Sądowej, po dokonaniu oględzin, przekazał z kolei zwłoki Zakładowi Pogrzebowemu Fiuta na Grzegórzeckiej, a ten pochował je składając w jedną skrzynię na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Odpisy protokołów oględzin zwłok są w moim posiadaniu.


(Relacja Antoniny Łotockiej)

Wiosną 1947 roku, przechodząc przez plac Kossaka w Krakowie, gdzie dokonano zamachu na generała SS Koppego, wstąpiłem do restauracji „Lajkonik”, znajdującej się na narożniku ul. Podwale i Zwierzynieckiej i zauważyłem w ścianie przy bufecie ślady pocisków. Zagadnąłem stojącą za bufetem starszą panią, którą jak się okazało była właścicielka tego lokalu p. Antonina Łotocka, czy przypomina sobie, co się działo w ów pamiętny dzień 11 lipca 1944 r. Łotocka zaczęła szczegółowo opowiadać jak to przeżywała.

Ponieważ od tego czasu minęło sporo lat i wiele szczegółów zatarło się w mojej pamięci, odwiedziłem ponownie p. Łotocką 29 marca 1964 r. w Niedzielę Wielkanocną w jej mieszkaniu przy ul. Zwierzynieckiej nr 34 m. 6. Zastałem w domu p. Łotocka i jej męża Włodzimierza, poprosiłem o szczegółowe opowiedzenie przebiegu wydarzeń z 11 lipca 1944 r. A oto jej relacja:

„11 lipca około godziny 9-tej wszedł do restauracji młody człowiek ze skrzypcami, przeszedł z bufetu do następnego pokoju, skąd roztaczał się widok na Wisłę i plac Kossaka, usiadł przy stoliku i poprosił o jajecznicę i herbatę. Skrzypce, które miał z sobą położył na stole. Zastanowiłam się dla kogo chce ten miody człowiek o tej porze grać.

Nagle usłyszałam strzelaninę tak gwałtowną, iż odniosłam wrażenie, że to zapewne wybuchło powstanie. W tym momencie zobaczyłam tego samego młodzieńca. który skierował do mnie pistolet maszynowy i zakazał ruszyć się z miejsca, po czym pobiegł w kierunku wyjścia. Korzystając z jego nieuwagi uciekłam zza bufetu tylnymi schodami na I piętro do mojego mieszkania.

Po godzinie, gdy już dawno strzelanina ucichła, zeszłam na dół z kelnerem i mężem. W lokalu i na ulicy było pusto. Na schodach restauracji leżał zastrzelony oficer gestapo z rewolwerem w ręku. Pa dłuższej chwili zobaczyłem idącego pustą jeszcze ul. Zwierzyniecką oficera Wehrmachtu. Wskazałam na zabitego gestapowca na schodach mojego lokalu i prosiłam, aby coś zarządził w tej sprawie. Ów oficer chciał zadzwonić z mojego lokalu, ale okazało się, że druty telefoniczne mojego aparatu były przecięte. Pobiegł wówczas na ul. Franciszkańską i zadzwonił do Gestapo na Pomorską. W pół godziny potem przyjechało

Gestapo dworna samochodami, jednym małym, w którym umieścili zabitego gestapowca, a drugim dużą budą policyjna. Aresztowali mnie, mojego męża i kelnera Korneliusza Kośca oraz 18 osób z kamienicy przy ul. Zwierzynieckiej 34, w której mieścił się mój lokal. W budzie, do której nas wepchnięto znajdował się już przywieziony z Gestapo żebrak, trzęsący się ze strachu, który - jak się później okazało - był konfidentem Gestapo.

Po przewiezieniu nas na Pomorską do Gestapo, umieszczono mnie w przedsionku celi śmierci, a mojego męża, kelnera i 18 aresztowanych z nami w dużym pomieszczeniu w tej samej piwnicy. Po 24 godzinach, po przesłuchaniu tych 18 osób wypuszczono na wolność, a męża i kelnera wywieziono do więzienia na Montelupich.

W tym czasie gestapowcy wprowadzili do przedsionka celi śmierci młodą przystojną panienkę lat około 20, która miała obandażowaną klatkę piersiową i wyzywali ją „polnische Schwein”. Rzucili ją na betonową podłogę: nie mogła usiąść, z trudem posłała sobie płaszcz i na nim się położyła. Patrzyła początkowo na mnie nieufnie sądząc, że jestem podstawioną konfidentką, ale jak jej opowiedziałam w jakich okolicznościach tu się znalazłam, nabrała do mnie zaufania. Podziwiałam jej hart ducha i odwagę w tej strasznej sytuacji. Zaczęła mnie rozpytywać jakie są możliwości wydostania się stąd. Odpowiedziałam, że niestety, nie widzę żadnych.

Po 1/2 godzinie przynieśli gestapowcy rannego w klatkę piersiową młodzieńca szatyna, twarz miał spuchnięta, obrzękłą - prawdopodobnie na skutek pobicia i wepchnęli wraz z noszami do celi śmierci. Około godz. 2-giej w nocy przyprowadzili drugiego młodzieńca lat około 22, szatyna, rannego w nogę, któremu kazali, obrzucając go wyzwiskami – na kolanach wlec się do celi śmierci.

Nieszczęśni wołali cały czas „wody, wody". W przedsionku, gdzie się znajdowałam był kran z wodą. Wyjęłam z torebki papier, robiłam tutki i podawałam im przez całą noc wodę.

Następnego dnia po przesłuchaniu mnie, gestapowcy zorientowawszy się, że nie mam nic z zamachem wspólnego, wypuścili mnie na wolność.

Męża i kelnera trzymali jeszcze na Montelupich przez miesiąc. Bili i torturowała tak, że mąż wrócił do domu z gangreną nóg.

To wszystko, co pozostało mi w pamięci z tych strasznych dni i przeżyć. Pragnę jeszcze dodać, że zauważyłam u Niemców wówczas wielkie zdenerwowanie, przestrach i przerażenie wypadkami, które rozegrały się pod bokiem siedziby rządu Hansa Franka".

(1947 - odsłonięcie tablicy w Udorzu)

W niedzielę 13 lipca 1947 r. o godzinie 16-tej w wąwozie na skarpie we wsi Udorz koło Wolbromia, gdzie żołnierze „Parasola” stoczyli walkę z przeważającymi siłami niemieckiej żandarmerii - została odsłonięta tablica pamiątkowa ku czci poległych.

Ludność z Udorza oraz z okolicznych miejscowości: Chliny, Woli Liberfowskiej, Kleszczowa, Poręby Dzierżnej, Żarnowca, Wolbromia i Pilicy - zebrała się w ilości ok. 3 tys. osób, by złożyć hołd bohaterom, którzy prowadzili walkę zbrojną z okupantem hitlerowskim.

Na tę uroczystość przybyli: rodziny poległych, delegaci z Krakowa i Warszawy, opiekun harcerzy - żołnierzy „Parasola” prof. Bolesław Srocki, szef wywiadu dywersyjnego „Parasola” por. „Rayski” oraz liczne duchowieństwo.

M. in. brali też udział w uroczystości byli żołnierze miejscowej partyzantki AK kpt. „Hardego”, którzy w dniu akcji wystawiali na trasie odwrotu z Krakowa posterunki obserwacyjne, sygnalizując znakami umówionymi wolną i bezpieczną drogę. Przemawiali: ks. prob. Bronisław Reichel i warszawianin Ojciec Paulin z Jasnej Góry, zaś w imieniu miejscowego społeczeństwa ob. ob. Andrzej Chwiałkowski z Krakowa i administrator majątku w Udorzu Łucjan Sikorski. W imieniu rodziców poległych przemawiał autor tego opracowania dr Zygmunt Niepokój.


Relacja Wojciecha Słabonia

Do Udorza przyjechałem ostatnio w czerwcu 1963 r. z zamiarem odszukania gospodarza, który ukrywał w piwnicy mojego syna „Storcha”, rannego w nogę w tej akcji. Po długim poszukiwaniu odnalazłem go. Jest nim Wojciech Słaboń, zatrudniony obecnie w PGR w Udorzu. Poprosiłem go o dokładne informacje o tamtym wydarzeniu. Zaczął opowiadać:

- Jak pan widzi zagroda moja leży na wzgórzu, skąd roztacza się rozległy widok na pola. położone wzdłuż szosy Pilica – Zawiercie - Żarnowiec. Było to 11 lipca 1944 r. około południa. Pracując koło zagrody usłyszałem nagle gwałtowną strzelaninę i terkot karabinów maszynowych. Od szosy Zawiercie - Pilica zobaczyłem wycofującą się od strony skarpy przez pola tyralierę młodych ludzi, którzy ostrzeliwali się gęsto napierającym Niemcom. Widziałem jak jeden z nich odłączył się od grupy i mocno kulejąc podążał w kierunku brzezinki, znajdującej się tuż obok mojej zagrody. Podbiegłem do niego, miał strzaskany staw, krwawił, wlókł się już z największym wysiłkiem i prosił, abym go ukrył. Uczyniłem to niezwłocznie. Umieściłem rannego w piwnicy przy stodole, gdzie przechowuję kartofla, a drzwi przykryłem słomą. Po krótkiej chwili przyszli Niemcy z psami, które wytropiły rannego. Wyciągnęli go z piwnicy: miał dwa pistolety - wszystkie naboje wystrzelane. Kopiąc i popychając zawlekli go do ciężarówki na szosie i zawieźli na Zamek w Pilicy, a stamtąd do Krakowa, Za to, że ukrywałem rannego, Niemcy wywieźli mnie do obozu koncentracyjnego, a wraz ze mną, Andrzeja Kucyperę, Władysława Wygnańskiego, Piotra Kucyperę, Jana Bieniarza i Piotra Wygnańskiego. Prócz mnie wrócili tylko Andrzej Kucypera i Władysław Wygnański.

Rozmawiając zeszliśmy ze wzgórza, na którym stoi zagroda Słabonia i podążaliśmy w kierunku skarpy.

Popatrzyłem jeszcze raz na marmurową tablicę i wyryty na niej złotymi zgłoskami napis:

„A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei

Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec".

Słowacki

Tu dnia 11.VII.1944 w walce o Wolność Ojczyzny w odwrocie z Krakowa po zamachu na szefa Gestapo polegli żołnierze Batalionu AK „Parasol” z Warszawy

Wojciech Czerwiński „Orlik” lat 22

Stanisław Huskowski „Ali” lat 33

Halina Grabowska „Zeta” lat 21

Bogusław Niepokój „Storch” lat 23

Tadeusz Ulankiewicz „Warski” lat 22

oraz w tydzień później Franciszek i Władysław Kucypera z Udorza

(Znak Polski Walczącej)

Cześć Ich pamięci.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, oświetlając skrawek polskiej ziemi, na której żołnierze „Parasola” stoczyli krwawą bohaterską walkę, tej ziemi, którą tak bardzo ukochali i dla której, zginęli.


Skocz do: Strona główna Czytelnia Osoby Szare Szeregi